Najnowsze artykuły
- ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
- ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
- Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz2
- ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński27
Popularne wyszukiwania
Polecamy
Paweł Stelmach
Źródło: Zdjęcie autorskie
2
8,4/10
Pisze książki: fantasy, science fiction, kryminał, sensacja, thriller
Urodzony: 14.11.1991
Paweł Stelmach, urodził się 14 Listopada 1991 roku we Wrocławiu, gdzie mieszka do dziś. W 2015 roku ukończył naukę na Uniwersytecie Ekonomicznym. Obecnie pracuje jako analityk bankowy. Książka "Setki Oceanów" jest jego debiutem literackim. Niedawno autor rozpoczął pracę nad kolejną powieścią, mającą kontynuować wybrane wątki pierwszej. Powoli powstaje też zarys opowiadania science fiction pod tytułem "Splamione słońce". Paweł uwielbia długie nocne spacery, podróże i oczywiście pisanie. Wierzy, że każdy jest w stanie spełniać swoje marzenia, o ile wykona pierwszy krok. Ta wiara zaprowadziła go do nas.
8,4/10średnia ocena książek autora
18 przeczytało książki autora
58 chce przeczytać książki autora
2fanów autora
Zostań fanem autoraSprawdź, czy Twoi znajomi też czytają książki autora - dołącz do nas
Książki i czasopisma
- Wszystkie
- Książki
- Czasopisma
Najnowsze opinie o książkach autora
Setki oceanów Paweł Stelmach
8,6
Promotorzy czytelnictwa zapominają często o tym, że inne media nie są konkurencją dla książek, ale partnerami, dzięki którym można pełniej poczuć pulę życiowych doświadczeń i otworzyć się na większe spektrum poznawcze. Katechizujące wojny podjazdowe miłośników książek, którzy sakralizują papier, wąchają go niczym kadziło i obfotografują się w pieleszach, produkując odpustowe święte obrazki pod wezwaniem skarpeteczek, kawki i kota, dążą pewnie do wywyższenia swojego kościoła. Literatura pochłania jednak wszystko, wchodzi w nieoczywiste mariaże, nie boi się mezaliansów, tworzy synkretyczne totemy. Filmy odciążyły literaturę w kontekście detalicznego opisywania świata, pozwalając jej skupić się na językowej materii. Dorzuciły też myślenie o akcji w kategoriach montażowych, dowartościowały scenę jako ważną część fabularnego budulca. Rewolucja serialowa za to uczyniła nas chyba bardziej świadomymi tajników poetyki opowiadanej historii. Obserwujemy baczniej to, co się z nami dzieje podczas płynięcia wraz z opowieścią. Dzięki wspomnianemu telewizyjnemu przewrotowi bez problemu używamy takich haseł jak immersja, cliffhanger czy retrospekcja. Mówię o tym wszystkim dlatego, ponieważ „Setki oceanów” wydają się być książką specjalisty od wykładania historii, który raczej pobierał nauk nie z klasyki literatury, ale z seriali.
Zaskakujące jest to, że niektórzy oceniliby ostatnie zdanie jako deprecjonujące, a jest to tylko zwykłe przekazanie czytelniczej intuicji i stwierdzenie równoważne z takimi wypowiedziami jak: „napisał swoją książkę na podstawie obserwacji mrówek, pracy na stacji benzynowej, czytania gazet codziennych, podróży do Australii czy dociekań komparatystycznych w twórczości austriackich pisarzy powojennych”. Paweł Stelmach wzorem Palahniuka, a na naszym gruncie Żulczyka, wpuszcza nas na popkulturowe rodeo, gdzie specjalnością zakładu jest sprawność w żonglowaniu motywami, tłumaczenie decyzji i rozterek bohaterów przez piętrowe, a'la serialowe, retrospekcje oraz przelewanie wszystkich mocy twórczych ku chwale czytelniczej przyjemności i szlifowanie historii niczym otoczaka w górskim strumieniu. Ta specyficzna, wyżyłowana do granic możliwości, atrakcyjność dzieła powoduje to, że „Setki oceanów” wciąga się jak złoto, bijąc przy okazji kolejne rekordy przeczytanych stron na minutę i krzycząc na wzór Scytów wdzierających się do McDonald'sa: WIĘCEJ, WIĘCEJ, WIĘCEJ.
Czytając książkę Stelmacha, odkrywamy powoli kryptocytaty, nawiązania, cegły, z których (czasem może nie zdając sobie z tego sprawy – konstrukcje i fabularne przebłyski lubią zostać nam w świadomości, zatajając szybko miejsce, z którego pochodzą) sztukował swoją zwariowaną, sensacyjno-humorystyczną powieść. Klimaty rodem z prozy, poza wspomnianymi Palahniukiem i Żulczykiem, może też Irvingiem i Kingiem, przychodzą nam podczas lektury „Oceanów” do głowy rzadziej, za to wyświetlają się nam obrazy, wizje i estetyki z klasowych współczesnych seriali. W tej opowieści o czwórce dziwacznych, poszarpanych postaci, których losy powoli się splatają, ciągle zapala nam się serialowe światełko. Gdy poznajemy strumienie handlarzy bronią i narkotykami, którzy przewalają się po pylastym południu Stanów, widzimy „Breaking Bad”, a gdy jesteśmy trochę bardziej na północ „Ozark”. Gdy penetrujemy amerykańską prowincję, spotykamy dziwność, a atmosfera przybiera barwę stali, migocze „Detektyw”. Kiedy autor na szali ustawia dobro i zło, które szachują się we wspólnej walce i dążą do harmonii, wspominamy, trochę już zapomniany, serial „Carnivale”. W momentach mniej poważnych, naznaczonych komediowym sznytem i przebąkiwaniem o fikcjonalności całej tej zabawy, machają do nas z odległego klifu bracia Coen i elementy „świadomej siebie sensacji” znane z „Fargo”, serii na podstawie dorobku słynnych filmowych braciszków.
Mimo tego, że autor tak przygotował swoją, przypominającą olbrzymią kałamarnicę, opowieść, abyśmy lecieli przez strony z szybkością światła, nie zapomniał o „znaczeniu”, czyli często podnoszonej sprawie w kontekście dzieł Tarantinowskich, które bazują na wielu wzorcach i składnikach tworzących odpowiedni koktajl. Stelmach w swojej szalonej, atrakcyjnej książce opowiada o emocjonalnym wyjałowieniu spowodowanym przyśpieszeniem i utowarowieniem każdego elementu rzeczywistości. Zastanawia się nad „sztafetą traumy” i złem, które przekazujemy niczym gruźlicę, często wcale tego nie chcąc. Jego bohaterowie – niezależnie, czy to ksiądz misjonarz, podejmujący się chrystianizacji niemożliwej w pogrążonej wojną domową Somalii, handlarz bronią z przeszłością, prawnik żyjący halucynacjami, czy też porzucona przez rodziców dziewczyna, której nie imają się kule, są emocjonalnie odrętwiali i za wszelką cenę pragną coś poczuć, aby na chwilę zapomnieć o zmorach przeszłości. Te postaci jawią się niczym maszyny napędzane złymi wspomnieniami i potrzebą zmiany, wypalające za sobą ziemię i relacje, pragnąc zagadać swoją uczuciową pustkę i wytłumaczyć się przed sobą sprytnie dobieranymi bonmotami. Przy pływaniu w „Ocenach” przypomina się „Pierwszy krok w chmurach” Hłaski (który nota bene też rozpoczynał od prozy gatunkowej, a dokładnie westernu) z zawartą w tym opowiadaniu ideą o noszeniu zawsze przy sobie kułaczka napakowanego złem, które ktoś nam kiedyś uczynił. W odpowiednim momencie to my zadamy zło, pozbywając się naszego balastu i puszczając przed siebie ognistą kulę, którą ktoś poda dalej.
Nie można żyć dłużej w izolacji, na uczuciowych peryferiach, w swoim tunelu, bańce i oceanie. Ci bohaterowie to wiedzą i pragną metafizycznie się zbratać, być razem przez chwilę jak chłopaki z „Fight Clubu”. Pomagają w tym zaskakujące siły, odwieczne bożki opowieści. Nie mogę jednak zdradzić tutaj niczego więcej, aby nie zepsuć zabawy pływakom, którzy zamiast wisieć na klifie, skoczą w świat przygotowany pieczołowicie przez Stelmacha. Palahniuk, w którymś ze swoich małych nieformalnych wykładzików, pytał, dlaczego mam wejść akurat w świat tej książki, czy tego filmu, dlaczego mam poświęcić swoje cenne godziny, swojego jednorazowego życia na to akurat dzieło, a nie na tysiące innych? Przy „Setkach oceanów” odpowiedź jest prosta: warto, bo to świetnie skonstruowana powieść z rodziny literatury niewyczerpanej, łakomej na elementy pobierane z innych sztuk, z żywymi bohaterami, mocną akcją, filozoficzną wkładką i niecodziennym światem przedstawionym, w którym płynnie mieszczą się strzelaniny, kokaina i Maria Pawlikowska-Jasnorzewska.