Musiałem sięgnąć po alkohol - wywiad z Dominikiem Rutkowskim

Martyna Martyna
29.09.2017

O narodzinach nienawiści, realiach popegeerowskiej rzeczywistości, zgubionym notesie oraz najnowszej powieści Zadry z Dominikiem Rutkowskim rozmawia Martyna Słowik

Musiałem sięgnąć po alkohol - wywiad z Dominikiem Rutkowskim

Rok 1995. We Wrześniowie, wiosce na Pomorzu Zachodnim, pojawia się Roman Bohdal, stołeczny dziennikarz. Zna dobrze to miejsce, bo niegdyś sam tu mieszkał, jednak po tajemniczej tragedii, która rozegrała się we wsi, wyjechał, podobnie jak wiele innych osób. Teraz powraca z zamiarem rozwikłania zagadki sprzed lat. Udaje się do miejscowej prokuratury, szuka ocalałych dokumentów, a przede wszystkim próbuje się czegoś dowiedzieć od mieszkańców. Natrafia jednak na dziwną zmowę milczenia. Mimo to nie poddaje się, cierpliwie próbując dopasować do siebie elementy układanki. Ślady prowadzą w przeszłość, aż do roku 1947 i pierwszych przesiedleń na Ziemie Odzyskane...

Ale „Zadry” to nie tylko powieść z intrygującym wątkiem sensacyjnym. To próba wyjaśnienia przyczyn zadawnionych konfliktów narodowościowych, przede wszystkim polsko-ukraińskich. A także świadectwo przemian, jakie w latach dziewięćdziesiątych XX wieku zaszły w Polsce po zmianie ustroju. Ukazany przez autora obraz postpegeerowskiej wsi – bez upiększeń, a zarazem z dozą humoru – chwilami wydaje się niewiele odbiegać od dzisiejszej rzeczywistości. Kolorytu dodaje książce także barwny język i wyraziście zarysowani bohaterowie, odkrywający przed czytelnikiem swoje tajemnice.

Czy w PRL-u życie w PGR-ze sprowadzało się do pracy na wielohektarowych polach uprawnych? Czy doskwierały tylko przejściowe kłopoty z dostawami sznurka do snopowiązałek? Czy w świecie pozbawionym własności prywatnej, gdzie wszystko – każdy dom, każde drzewo, każde źdźbło trawy – należało do państwa, a PGR dbał o najdrobniejszy aspekt życia pracowników, było miejsce na emocje? Kto ciągnął na Ziemie Odzyskane i zaludniał tworzące się PGR-y? Jak powstawał ten mikrokosmos? Autor przenosi nas w realia PGR-owskiej wioski gdzieś na końcu świata, żeby odpowiedzieć na te pytania.

Martyna Słowik: Ile jest jeszcze w Polakach mentalności z czasów PGR-u?

Dominik Rutkowski: Trudno mi ocenić, bo dzisiaj jestem bardziej w Warszawie, niż na popegeerowskiej wiosce. Mam nadzieję, że niewiele.

Stolica w tej kwestii nie jest reprezentatywną częścią kraju?

Urodziłem się w Warszawie, podobnie jak moi rodzice. Dużo jeżdżę po Polsce, ale gdy jest się u kogoś gościem, to widzi się lepsze oblicze gospodarza. Każdy stara się pokazać z dobrej strony.

Dlaczego w połowie lat 90. wyjechał Pan z Warszawy do zachodniopomorskiej wsi?

To był trudny okres transformacji. Miałem wtedy 27 lat. Warszawski wyścig szczurów rozpoczął się na dobre, a ja nie chciałem w nim uczestniczyć. Stolica była męcząca, ciężko się tu żyło. Już w trakcie studiów marzyłem, żeby spędzić cztery pory roku gdzieś na łonie natury, na przykład na wsi. Chciałem uciec z dużego miasta i stać się częścią małej społeczności, wrosnąć w nią. Nie chciałem być anonimowy.

Dlaczego akurat Pomorze Zachodnie?

Po pierwsze byłem rodzinnie związany z tym regionem, po drugie to bardzo daleko od Warszawy. Zresztą w „Zadrach” jeden z bohaterów, Oskar, właśnie w ten sposób argumentuje swoją ucieczkę. Jak najdalej, aby w chwilach słabości, które się zdarzają nie spakować się w pięć minut i nie wrócić. Gdybym wyjechał na Mazury, czy na mazowiecką wieś to byłoby zbyt blisko. Pomorze Zachodnie to ponad 400 kilometrów od stolicy. W latach 90. była to poważna odległość, więc decyzja o wyjeździe musiała być dobrze przemyślana.

Jaka była społeczność wsi, w której Pan zamieszkał?

Podobna do tej przedstawionej w książce. Rysowałem na bazie własnych doświadczeń. Bohaterowie książki to inni ludzie, niż ci, których spotkałem w latach 90., ale z podobnymi problemami.

Takimi jak te, które można zobaczyć w filmie dokumentalnym „Arizona”?

Gdy film się pojawił, już od kilku lat mieszkałem na Pomorzu Zachodnim.

W połowie lat 90. to nie była nawet Polska „B” – to była Polska „C”, może nawet „D”. Świat upadłych PGR-ów, które pociągnęły cały region w dół. Obraz nędzy i rozpaczy. Miasteczko, o którym wspominam w książce, ma bardzo podobną historię do Szczecinka.

Kilka razy przejeżdżałam.

Pewnie całkiem niedawno, więc zobaczyła pani przyjemny i czyściutki kurort nad jeziorem.

Kiedy ja tam przyjechałem, to wyglądało bardziej jak mieścina w Donbasie. Wszystko się waliło, smutni, szarzy ludzie pozbawieni perspektyw i pomysłu na życie. Najbardziej wrył mi się w pamięć widok głodujących dzieci mieszkających w tej wsi. Gdy patrzyłem na siedmioletnie dziecko, które po raz pierwszy w życiu je czekoladę, to serce mi się krajało. Nie mogłem uwierzyć, że pod koniec XX w. w wolnym, europejskim kraju coś takiego jest możliwe.

Brakowało pomocy społecznej?

W ogóle nie istniała. Miałem swoje dzieci, które zaprzyjaźniły się z miejscowymi i często przychodziła do nas grupka około 15 dzieciaków. Wspólnie z żoną otoczyliśmy je opieką: dawaliśmy jeść, odrabialiśmy lekcje, wymyślaliśmy zabawy, puszczaliśmy wianki na jeziorze. Zimą wylosowanym maluchom fundowaliśmy ferie w Warszawie.

To bardzo smutny, niemal beznadziejny obraz podobny do tego z „Arizony” Ewy Borzęckiej. Film dostał kilka nagród, ale na przykład Marcel Łoziński uznał go za krzywdzący. Opisy popegeerowskiej wsi w „Zadrach” napawają większą nadzieją. Czy film przypomniał Panu o ważnych kwestiach, które powinien opisać w książce?

Nie, pisząc „Zadry” nie oglądałem ponownie filmu. Uważam go za ważny, bo zwrócił uwagę na duży problem. Jednak jest w nim podśmiewanie się, patrzenie na ludzi z góry. Wielu z nich było bezradnych, nie tylko dlatego, że w 1989 roku zmienił się system. Przede wszystkim dlatego, że byli do tej bezradności przygotowywani przez 40 czy 50 lat funkcjonowania Państwowych Gospodarstw Rolnych. Nawet jeżeli później dostawali wędkę, a nie rybę, to nic nie dawało – nie wiedzieli, do czego ona służy.

„Arizona” pokazała świat upadłych PGR-ów, ale go nie wyjaśniła. Nie wytłumaczyła mechanizmów. Ja starałem się je pokazać, między innymi dlatego użyłem konkretnego zabiegu narracyjnego: powracającego po latach do rodzinnej wsi głównego bohatera, Romana Bohdala. Był świadkiem rozkwitu PGR-u, a po powrocie widzi upadek. Stara się sobie wytłumaczyć, co do niego doprowadziło. Może stąd bierze się ta nuta optymizmu, o której pani mówi. Rozpracowanie mechanizmów daje nadzieję.

Polska zmieniła się trochę od tamtego czasu?

Wciąż odwiedzam moją wieś, to teraz zupełnie inny świat. Nie ma biedy. Jeśli komuś czegoś brakuje, to dlatego, że przepił. Kto chce, ten ma pracę. Żyje skromnie, ale bez takich niedostatków, jakie były wcześniej. Dzisiaj wystarczy przejechać przez Polskę i porównać do tego, co widać w filmach z lat 90. Dobrze wykorzystujemy fundusze unijne, są inwestycje, powstają miejsca pracy.

Jak to się stało, że mieszkańcy terenów popegeerowskich pokonali beznadzieję i biedę?

To pytanie dla socjologów i ekonomistów.

W „Zadrach” na pierwszy plan wysuwają się dwie kwestie: transformacja systemowa i związany z tym upadek PGR-ów oraz konflikt polsko-ukraiński, czyli nienawiść na tle narodowościowym. Która z nich była trudniejsza do odmalowania?

Pokazanie konfliktu, bo wymagał większego researchu. Pojawiły się tam również emocje, które osobiście są mi obce, ale chciałem o nich opowiedzieć. Wymyśliłem sobie, że rodzina uważana w książce za ukraińską, nie może być ukraińska. To Polacy, ale przez pomyłkę czy zaniedbanie władz zostali wzięci za Ukraińców. Konfliktem jest więc idea, a nie sam człowiek. Cofnięcie się 70 lat w przeszłość, gdzieś w Bieszczady i pokazanie co miała w głowie Lucyna Pudło. O czym myślała, gdy przyszli po nią żołnierze, jak mogła zareagować? To wszystko było bardzo trudne. Czytałem pamiętniki, dzienniki, opracowania historyczne i dokładałem wyobraźnię. Pomogło mi też oglądanie filmów z tamtych czasów, nawet jeśli były propagandowe. Pokazują ważne szczegóły: fryzury, ubrania, sposób poruszania się. To zajmuje więcej czasu i jest trudniejsze, ale daje dużo większą satysfakcję.

Czyli historia relacji polsko-ukraińskich to Pana ulubiony kawałek historii?

Nie jestem w nim rozmiłowany, interesuje mnie tak samo jak inne. „Zadry” są kontynuacją wątków, które pojawiły się w mojej poprzedniej powieści „Pozostał gniew”. Tam też rzecz dzieje się na Pomorzu Zachodnim, tylko w 1945 r. Miasteczko po przejściu frontu, terenem zawiaduje NKWD, są jeszcze Niemcy, trochę Polaków czyli prawdziwy miks. Nie obowiązują tam żadne moralne prawa. Jest to świat pustki. W „Zadrach” pokazuję, jak on się wypełniał, jakie konflikty powodował i jak inżynieria społeczna na tym terenie wpłynęła na ludzkie zachowania.

Konflikt polsko-ukraiński pokazał Pan na przykładzie dwóch rodzin: Michała Pudły i Piotra Gruszczyńskiego. Skąd u tego drugiego taka nienawiść?

Jego frustracja wynika z sytuacji w jakiej znalazł się w czasie okupacji. Gdy kraj Warty stał się niemiecki, a on wbrew swojej woli został wciągnięty na Volkslistę. Nie mógł nic zrobić, historia za niego podjęła decyzje. Po wojnie, gdy zrzucił jarzmo Volkslisty, okazało się, że został uznany za zdrajcę. Musiał uciekać. Trafił do wioski i wydawało mu się, że będzie miał w końcu spokój. Nagle pojawił się Ukrainiec – Michał Pudło. Piotr poczuł, że znowu będą kłopoty. Na to nakłada się jeszcze historia Mykoły, którego drastycznych opowieści musiał wysłuchiwać w przeszłości. Gruszczyński odreagowuje swoje frustracje wyżywając się na Ukraińcach.

Jego nienawiść ma logiczne podstawy?

Jest konsekwencją wielu sytuacji. Czasami wydaje nam się, że jesteśmy wolni, możemy decydować o własnym losie, ale historia staje ponad nami. Na świecie dzieje się coś, na co nie mamy wpływu. Być może tak rodzi się nienawiść.

Więc Gruszczyńskiego usprawiedliwia determinizm?

Czy ja go oskarżam, czy usprawiedliwiam? Sam nie potrafię sobie do końca odpowiedzieć na to pytanie. Nie oskarżam go za jego wybory i postawy, bo historia go zdeterminowała i teraz nie potrafi zachować się inaczej. Ale mogę go oskarżyć za to, co przekazał w genach swoim potomkom. Chciałem pokazać, że to wszystko nie jest zero-jedynkowe. Przecież Piotr przed wojną nie był anty-ukraiński.

W jakim stopniu zło popełniane przez wnuka Piotra Gruszczyńskiego, Lesia, jest naturą chłopca, a w jakim następstwem tego, co wtłoczył mu do głowy dziadek, i co może wymknęło się spod kontroli?

Lesio od początku jest złym człowiekiem. Ma skłonności sadystyczne, na przykład dręczy zwierzęta, atakuje inne dzieci. Dziadek tylko ukierunkował atak.

Czy tragedia obydwu rodzin nie mogła być mniejsza?

Nie chciałem zatrzymać się w pół drogi. Zależało mi na pokazaniu rzeczy, które wymknęły się spod kontroli, mimo tego, że doszło do zgody między rodzinami. To tak jak w „Mistrzu i Małgorzacie”: Annuszka już rozlała olej. Musiało dojść do tragedii. Oczywiście można ją było różnie ustawić. Mógłbym zabawić się w jakiś rodzaj happyendu, ale konstrukcyjnie i narracyjnie strzeliłbym sobie w kolano. Do czego miałbym dążyć śledztwem, które prowadzi dziennikarz Roman Bohdal? Do tego, że nic się nie stało? To byłoby bez sensu.

Dla kogo jest ta książka?

Dla ludzi, którzy poszukują symbolów i odniesień. Staram się pisać dla takiego czytelnika jak ja, bo wierzę, że jest nas wielu. Unikam perspektywy pisarza-mądrali, który naucza świat.

Czy boi się Pan oceny czytelników, zwłaszcza tych, którzy pasjonują się historią?

Nie. Pokazałem konflikt polsko-ukraiński oczami jednej osoby, w dodatku kobiety.

Jakie to ma znaczenie?

Bardzo duże. Zaznaczam, że nie mam żadnych mizoginicznych ciągot. Faktem jest jednak, że w 1947 roku w Bieszczadach kobieta była gorzej wykształcona, miała słabsze pojęcie o historii, geopolityce oraz świecie, który ją otaczał. Dlatego Lucyna Pudło opisuje to co widzi mniej więcej tak: „tu zapłonął świat, były łuny na niebie”. Nie opowiadam historii jako wszechwiedzący narrator, który zajmuje stanowisko. Pokazałem większość wydarzeń oczami osoby, która najmniej zdawała sobie sprawę z tego, co się dzieje dookoła niej, więc proszę mnie nie atakować.

Oczywiście wszystko posprawdzałem. Jeśli piszę, że zapłonęło na wschodzie to wiem, że wtedy rzeczywiście płonęło na wschodzie. Choć akcja dzieje się w ważnym czasie, to książka nie uczy historii.

Jak długo Pan nad nią pracował?

Sam proces wymyślania historii, zanim usiadłem do pierwszego zdania, trwał rok. Był dla mnie bardzo trudny. Zaś od momentu napisania pierwszego zdania do postawienia ostatniej kropki minęło dwa i pół roku. Razem trzy i pół.

W tym czasie zajmował się Pan tylko pisaniem?

Mam nadzieję, że to się zmieni, ale teraz z pisania ciężko jest wyżyć. W międzyczasie musiałem więc pójść do codziennej pracy. Nie miałem komfortu pisania bez tego obciążenia, może dlatego zajęło to tyle czasu.

To znaczy, że pisze Pan po godzinach?

Nie potrafię. Dlatego były takie momenty, że musiałem odłożyć książkę na pewien czas i do niej nie zaglądać. To moja trzecia powieść. Przy dwóch poprzednich miałem ten komfort, że mogłem się skupić wyłącznie na pisaniu. Przy „Zadrach” już nie.

Wchodzę w książkę głową, muszę mieć kompletną ciszę. Nie potrafię usiąść w kawiarni, czy pisać podczas godzinnego „okienka” w pracy. Samo przeniesienie się w świat powieści zajmuje mi godzinę albo dwie. Dopiero wtedy zaczynam pisać. Wychodzenie z niego i „resetowanie” głowy to kolejna godzina. Nie ma w tym żadnej magii, tak jestem skonstruowany.

W „Zadrach” jest wiele wątków, musiał Pan też umiejętnie zbudować przenikanie się teraźniejszości z przeszłością. Jak to się robi?

Gdy siadam do pisania, książka jest już gotowa w mojej głowie, trzeba ją „tylko” przerzucić do komputera. Wszystko jest rozpisane w notesie: schematy, zależności, drzewa genealogiczne.

Pewnego dnia doszło do pisarskiej „tragedii”. Wracając z delegacji z Wrocławia zostawiłem notes w pociągu. Nie znalazł się. Miałem tydzień rozpaczy, musiałem sięgnąć po alkohol. Odtwarzanie jego zawartości było mozolną pracą, wykonywaną w przeświadczeniu, że na pewno coś pominę.

Kłaniają się back-upy i archiwizacja.

Gdy już piszę w komputerze, backupuję na różne sposoby: każdego dnia zrzucam materiał na pendrive, a co najmniej raz w tygodniu sam sobie wysyłam maila, więc mam go w folderze „Wysłane” i „Odebrane”.

Notes trudno zarchiwizować, bo to wszystko ręczne zapiski, szkice… Może powinienem skanować? Albo robić zdjęcia? O, to jest pomysł. Teraz na to wpadłem! (śmiech)

Czy będzie druga część powieści?

Nie mam takich planów. Wszystko co chciałem powiedzieć o tej historii i emocjach, już powiedziałem.

foto: Zuzanna Szamocka


komentarze [1]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Martyna 29.09.2017 10:17
Redaktorka

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post