Frederick Forsyth. Szpieg nie taki jak my

Bartek Czartoryski Bartek Czartoryski
03.08.2019

Żeby pisać science fiction, nie trzeba ani lecieć na Księżyc, ani mieć za sobą choćby i tygodniowego szkolenia na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, ani nawet przeczytać którejś z książek Stephena Hawkinga, tak jak nie wypada kogoś zabić, aby wydać kryminał. A jednak, kiedy człowiek słyszy, że świeżutka powieść szpiegowska, która dopiero co wylądowała z pompą na półkach księgarń, wyszła spod ręki jakiegoś byłego agenta, wyobraźnia wrzuca piąty bieg.

Frederick Forsyth. Szpieg nie taki jak my

Bo różnica jest zasadnicza, jeśli mówimy o takim jegomościu, który pewno nie raz i nie dwa zetknął się z międzynarodowymi aferami albo spiskami, od których zależały może nie tyle losy świata, co życie i śmierć kilkorga ludzi, i który zdradzi nam co nieco na temat zakulisowych machinacji jakiegoś atomowego mocarstwa. Chcemy wierzyć, że posiada on informacje zdolne obalić niejeden rząd, a pozwala mu się żyć tylko dlatego, że już za późno, aby ot tak, odstrzelić sławnego pisarza. Lecz mimo ciągłego niebezpieczeństwa gotowy jest on uchylić przed nami rąbka tajemnicy na niespełna trzystu stronach, które mogą być nasze za jedyne 39,99 złotych. Wyzłośliwiam się tutaj z całym tym dramatyzmem, ale fakt faktem, że gdyby Ian Fleming nie służył w brytyjskim wywiadzie – gdzie pracował chociażby przy znajomo brzmiącym planie Goldeneye – nie miałby z czego ulepić historii o Jamesie Bondzie, a przełożonym Grahama Greene'a podczas pracy dla MI6 był niesławny Kim Philby. O tym bodaj najsłynniejszym podwójnym agencie pisał z kolei John le Carré, który fuchę szpiega porzucił na rzecz pisania, bo od razu przy debiucie przydarzył mu się nielichy bestseller.

Przykłady można mnożyć i dałbym radę jeszcze długo tę zabawę ciągnąć, ale pozwolę sobie przejść do rzeczy, bo chodzi mi po głowie zupełnie inne nazwisko, postać faceta, który sprzedał miliony egzemplarzy jeszcze zanim ktokolwiek zająknął się na temat tego, że przez dwadzieścia lat służył ojczyźnie jako agent brytyjskiego wywiadu. I, jeśli wierzyć samemu zainteresowanemu, nie przelano mu za to na konto ani jednego złamanego funta. A chodzi o Fredericka Forsytha, którego książki jak nic jeszcze za dzieciaka częstokroć widywaliście na półce u taty albo podczas odwiedzin u wujka, niechybnie stojące dumnie zaraz obok licznych powieści Roberta Ludluma i Alastaira MacLeana, dostępnych hurtem, gdy po 1989 roku zostaliśmy zalani zachodnią literaturą gatunkową.

Wszyscy oni byli niemalże synonimami prawdziwie męskiej prozy, w której sprawy załatwiało się bez zbędnego bullshitu, bandyci postępowali odpowiednio niegodziwie, a dobrzy, choć rzadko bez skazy, mieli gołębie serca. „To bezwzględny świat, dziecino” – zdawali się mówić. „A my znamy go od podszewki”. I faktycznie tak było. Marynarz MacLean przez cztery lata walczył na froncie drugiej wojny, a Ludlum załapał się na samą końcówkę. Forsyth, urodzony w 1938 roku, był na wojaczkę po prostu zbyt młody. Ale mundur też założył, choć sporo później, i usiadł za sterami samolotu. Wybrał jednak karierę dziennikarza. Pracował dla Reutersa, dla którego relacjonował między innymi nieudany zamach na prezydenta de Gaulle'a, co później posłuży mu za punkt wyjścia do napisania „Dnia Szakala”. Potem został korespondentem BBC. To podczas służbowej podróży do efemerycznej Biafry został zwerbowany przez MI6, z czego wygadał się w 2015 roku.

Oczywiście łatwo teraz coś takiego mówić, lecz chyba można śmiało założyć, że fucha ta pomogła mu dostać się do miejsc i ludzi, do których normalnie nie miałby dostępu, co z kolei przełożyło się na sukces jego powieści. Ten nie był zapisany w gwiazdach. Ba, Forsyth nigdy nie dowierzał swojemu talentowi i usilnie wierzył, że to zasługa szczęścia i mozolnej roboty. Bo choć można jego literatury nie lubić, to trudno odmówić brytyjskiemu autorowi dbałości o szczegóły. Często lubi on przypisywać sobie rolę profetyczną – o czym zdołałem się przekonać podczas naszej rozmowy telefonicznej – lecz istotnie doświadczenia wyniesione z roboty dziennikarskiej i szpiegowskiej pozwalają mu na fachową analizę informacji. Historycy mogli wprawdzie zarzucać „Aktom Odessy” wyssaną z palca intrygę opartą na plotkach, ale już przy „Psach wojny” research wykonany przez Forsytha był tak dogłębny, że do dzisiaj zdania są podzielone, czy autor faktycznie planował przeprowadzić przewrót polityczny w Gwinei Równikowej, czy to była tylko cokolwiek nieodpowiedzialna prowokacja. Tak czy siak, nie na darmo rzeczona powieść uchodzi za podręcznik dla najemników. Z kolei jak zaczynać karierę płatnego mordercy, to tylko z „Dniem Szakala” pod pachą. I chcę podkreślić, że piszę to wszystko może i pół żartem, ale też i pół serio.

Następne lata to kolejne bestsellery przetykane zwykle udanymi ekranizacjami. Forsyth pisał, jak sam potem podsumował, o mordercach, nazistach, terrorystach, żołnierzach i pilotach, aż nareszcie zapragnął skrobnąć coś od serca. Jakież to musiało być dlań rozczarowanie, że to akurat „Upiór Manhattanu”, czyli sequel słynnej powieści Gastona Leroux, został przyjęty dość letnio. Z podkulonym ogonem Forsyth powrócił do pisania sensacji. Ale teraz, po blisko pięćdziesięciu latach pracy twórczej, po raz kolejny odchodzi na emeryturę. Zapowiadał ją już na początku bieżącej dekady, przy okazji wydania „Czarnej listy”, lecz – jak zresztą sam od niego usłyszałem – i żona, i wydawca tak wiercili mu dziurę w brzuchu, że musiał napisać coś jeszcze. „Fox”, jego ostatnia – całkiem dosłownie – książka, jest jeszcze cieplutka, dopiero co wyjechała z polskich drukarni. Znamienne, że Forsyth pisze tam o cyberprzestrzeni, o działalności wywiadowczej odbywającej się nie przy pomocy podsłuchu, mikrofilmu i tajnych tożsamości, ale szybkiego łącza i umiejętności hakerskich. Z jednej strony to idealny finał dla pisarza, który obserwował uważnie przeniesienie szpiegowskiej gry ze świata analogowego do cyfrowego, a z drugiej idealny wybór tematu dla człowieka słyszącego od żony, że jest zbyt stary, aby podróżować w niebezpieczne miejsca po materiały do powieści. Te mógł zdobyć przy pomocy komputera podpiętego do sieci.

Czy Frederick Forsyth wytrwa jednak w swym postanowieniu? Wydaje się, że tym razem to prawdopodobne, bo – jak sam mówi – pisał nie z potrzeby ducha, ale z rozsądku. I może rozsądnie uznał, że należy mu się emerytura. Chyba że ktoś znowu namówi go do zmiany zdania. Może ty?


komentarze [2]

Sortuj:
więcej
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Bartek Czartoryski - awatar
Bartek Czartoryski 25.07.2019 14:06
Tłumacz/Redaktor

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post