rozwiń zwiń

Czytanie przez oglądanie, czyli tegoroczne oscarowe scenariusze

Bartek Czartoryski Bartek Czartoryski
16.02.2019

Czy scenariusz to literatura? A czy człowiek to ssak, czy zwierzę, jak pytali niegdyś najwyraźniej cokolwiek skonfundowani członkowie Polskiego Związku Łowieckiego?

Czytanie przez oglądanie, czyli tegoroczne oscarowe scenariusze

Niby to rzecz, jak się zapewne wydaje każdemu z nas, bardzo prosta do rozstrzygnięcia i chyba pierwszą oraz całkiem zrozumiałą reakcją na podobnie sformułowany problem będzie albo natychmiastowe i zdecydowane przytaknięcie, albo parsknięcie z niedowierzaniem. Rzecz jasna jest to pytanie zamknięte i nie oferuje nam szerszego katalogu odpowiedzi, lecz nie o to nawet chodzi. Mogę przysiąc, że zdania na temat tego, które z nich jest poprawne, są podzielone.

Przecież scenariusz to tekst użytkowy, powiedzą jedni, gdzie tam literatura, zaledwie zaczyn, na którym potem urośnie ciasto, a to należy jeszcze upiec i udekorować. Inni z kolei będą twardo obstawać przy swoim, że przecież to dobry scenariusz stanowi rdzeń dzieła filmowego, a barwna fraza decyduje nierzadko o jego sukcesie. Ale podobne rozważania, choć z pewnością stanowią niezły materiał do przemyśleń i dyskusji, raczej szacownej amerykańskiej Akademii nie zajmują i nominacje do Oscarów przyznano jak zwykle – komu wypadało. Proszę mi wybaczyć ten lekki sarkazm, piszę oczywiście z przymrużeniem oka, lecz to przecież tajemnica poliszynela, że członkowie komisji wybierającej najlepsze filmy często nawet nie wszystkie oglądają, a co dopiero wymagać, by czytali scenariusze. Oscary to również (a może przede wszystkim) plebiscyt popularności i tegoroczne nominacje, moim skromnym zdaniem przewidywalne i dość nudne, są owego poglądu odzwierciedleniem. Lecz nie jest to wcale tożsame z brakiem zainteresowania listą udekorowanych, szczególnie że owe scenariusze to przypadek bardzo ciekawy.

Raymond Chandler, choć otrzymał zasłużoną nominację do Oscara za „Podwójne ubezpieczenie”, utyskiwał niegdyś na poziom hollywoodzkiego pisarstwa, utrzymując, że zajmują się tym albo zwyczajni wyrobnicy pozbawieni szacunku dla zawodu, albo artyści ciśnięci przez studio, którym niby płaci się krocie, ale którzy nie mają nic do powiedzenia. A było to jeszcze zanim niezwykle trudnemu pisarzowi podziękował zmęczony nim Alfred Hitchcock. Rzecz jasna swoje narzekania Chandler spisywał ponad siedemdziesiąt lat temu i przemysł zmienił się diametralnie, choć oczywiście nadal są chałtury pisane na akord i nadal są tandeciarze – ale od czasu do czasu jakiś mistrz pióra podpisuje się pod filmem.

Powróćmy jednak do tegorocznych wyróżnionych przez Akademię. Bracia Coen podpadli pod kategorię „scenariusz adaptowany”, lecz ich „Ballada o Busterze Scruggsie” to rzecz wręcz hybrydowa, składająca się z sześciu różnych opowiastek, które panowie kompilowali przez ładnych parę lat. Niektóre wymyślili sami, inne zaczerpnęli od Jacka Londona i Stewarta Edwarda White'a, kronikarzy Ameryki ostatecznie i nieodwołalnie tracącej swoją dziewiczość (i dziewictwo), i może nieprzypadkowo to te kawałki scenariusza są tymi najlepszymi, pełnymi, opowiadającymi mięsiste historie, a nie niedogotowane historyjki. Znowu Spike Lee i jego świta, adaptując książkę Rona Stallwortha, zmyślnego czarnoskórego policjanta, który zinfiltrował Ku Klux Klan, podrasowali całą tę przekutą na komedię sensacyjną historię o bombowy spisek, a partnerowi głównego bohatera przypisali żydowskie korzenie, dodając tym samym wydarzeniom dramatyzmu. Ale „Czarne bractwo”, choć poprawne, to też nie jest żaden scenopisarski majstersztyk, mimo że pracowały nad nim cztery osoby.

Można się spierać, czy przy „Narodzinach gwiazdy” mocno napracowali się Bradley Cooper i jego współpracownicy, bo przecież to klasyczna hollywoodzka historia, przerabiana już trzykrotnie, a i tak chodzi przecież o muzykę i Lady Gagę. Z kolei „Gdyby ulica Beale umiała mówić” do naszych kin trafi tuż po gali oscarowej (sic!), być może opromieniona złotym blaskiem statuetki, na co jest spora szansa, bo nie dość, że scenariusz napisał Barry Jenkins, laureat Oscara za „Moonlight”, to jeszcze za materiał źródłowy posłużyła mu powieść Jamesa Baldwina, nadal mało znanego u nas pisarza i aktywisty (polecam film „Nie jestem twoim murzynem”), o której Joyce Carol Oates pisała, że to rzecz „poruszająca i bolesna”, ale „optymistyczna”. Stawkę zamyka niemające (jeszcze) polskiej dystrybucji, ale wyjątkowo dobrze zapowiadające się „Can you ever forgive me?”, prawdziwa historia Lee Israel, która z braku laku fałszowała korespondencję znanych i lubianych i sprzedawała podróbki jako oryginały. Hm, czyżby najciekawsze dopiero przed nami?

Powyższe nominacje miały swoje korzenie literackie, raz sięgające beletrystyki, raz literatury mniej lub bardziej wiarygodnego faktu, ale są jeszcze teksty oryginalne, i tutaj też trochę ponarzekam. Bo „Romę” uważam za majstersztyk formalny, nie scenariuszowy, podobnie zresztą działa (albo i nie; na mnie nie działa) brawurowo zmontowane „Vice”. Znowuż „Faworyta” pełna jest ciętych ripost i błyskotliwych dialogów, ale to jednak Lanthimos ugrzeczniony, a „Pierwszy reformowany” Paula Schradera, hollywoodzkiej legendy, autora bez mała genialnych scenariuszy do „Taksówkarza” i „Wściekłego byka”, to bełkotliwy i pretensjonalny knot. I tak metodą eliminacji pozostaje mi „Green Book”, nic cudownego, lecz po oscarowemu sprawnego, typowy dla sezonu nagród „feel good movie”, który jednak odpowiednio stonowano i który gra subtelnościami. Oraz być może balansuje na granicy scenariusza adaptowanego, bo przecież to historia prawdziwa, traktująca o wyprawie na rasistowskie Południe, ale ani Tony Lip, ani Don Shirley tej opowieści nie spisali. Słowem, nie ma się tu czym ekscytować, zdecydowanie lepiej wygląda kategoria scenariuszy adaptowanych, ale czy coś nam to tak naprawdę mówi o Hollywood? Że brakuje takiego Chandlera, że Schrader się skończył, a następcy ze świecą szukać?

Nie, bynajmniej. Trzeba tylko wystawić nos nieco dalej, poszerzyć krąg poszukiwań, bo choć cała ta zabawa może być ekscytująca i odkryje przed nami nowe tytuły, godne naszego czasu i pieniędzy na bilet, a może i zachęci jakiegoś wydawcę do kupna pamiętnika pani Israel albo zainteresowania się na powrót Baldwinem, dawniej u nas publikowanym. A może jaskółką będzie „Gdyby ulica Beale umiała mówić” z okładką filmową? Oglądając, czytajmy i czytając, oglądajmy.


komentarze [8]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Agnesto 18.02.2019 13:40
Czytelniczka

A ja uważam, że wiele filmów opartych na powieściach jest czasem lepsza od pierwowzorów - ale czasem, bo czasem (niestety częściej) filmom daleko do literatury. Można odnieść nawet wrażenie, że to dwa odrębne dzieła.
a co najgorsze spotyka ksiązki po ekranizacji? wydawcy biorą się za reedycję wydań i zmieniają okładki na filmowe. i tu często następuje totalny rozdźwięk. Bo...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Darsky 18.02.2019 15:19
Czytelniczka

À propos okładek filmowych - czasem nie tylko straszą swą brzydotą, ale po prostu są spojlerowe. Nie przepadam za takimi okładkami :)

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Darsky 18.02.2019 11:47
Czytelniczka

Mam słabość do Oscarów. Zwykle chętniej wybieram filmy nagrodzone lub takie, w których grają oscarowi aktorzy. Co roku jestem zainteresowana tematem.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Meszuge 16.02.2019 21:58
Czytelnik

Czy scenariusz to literatura? Taka sama z niego literatura, jak z instrukcji obsługi. Można by sobie o tym pogadać, ale w sumie bardzo niewielu ludzi widziało scenariusz filmowy. Prawdziwy scenariusz, a nie jego literacką wersję, jaką czasem wydaje się w różnych zbiorkach na użytek gawiedzi, na przykład "Scenariusze filmowe" Zanussiego.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Eskarina 16.02.2019 16:34
Czytelnik

Z nominowanych bardzo podobało mi się "Czarne Bractwo". To świetny film, mówiący o ważnych sprawach, ładnie wyważone momenty grozy i humoru. Liczę na nagrodę za scenariusz adaptowany. Absolutnie nie zgadzam się więc z przedmówcą ;)
Narodziny gwiazdy znużyły mnie w połowie, poza tym od początku miałam ochotę trzepnąć antypatycznego głównego bohatera. Vice zmęczył mnie...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Lis 16.02.2019 12:46
Bibliotekarz

Oskary? Proszę, nie... orgia poprawności politycznej amerykańskiego gustu nie jest dla mnie żadną rekomendacją wartości.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
PedroP 16.02.2019 11:41
Czytelnik

"Faworyta" jest filmem skrojonym pod nagrody. Nie uświadczysz tam tego charakterystycznego sznytu Lanthimosa, który mnie urzekł w "Zabiciu Świętego Jelenia" i "Lobster". Bracia Coen również nie zrobili nic dobrego od dłuższego czasu, a "Ballada..." to film do obejrzenia na raz i zapomnienia, jak jednorazowego użytku literatura. Jednak dla mnie szczytem jest wyróżnienie tego...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
LubimyCzytać 15.02.2019 11:37
Administrator

Zapraszamy do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post