-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński2
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać7
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać1
Biblioteczka
2021-09-07
2021
Szaleństwo. Obłąkanie. Niezrozumienie. Skrzywdzenie. Potępienie. W tej powieści ich nie brakuje. Ja natomiast początkowo ignorowałam fakt posiadania jej na półce. Nie przyciągała mnie do siebie, nie chciało mi się po nią sięgać, a sama już kilkukrotnie zastanawiałam się, czy jej nie odsprzedać. Jednak w końcu… W momencie, kiedy usiadłam do maratonu czytelniczego, zdecydowałam się zapoznać z książką Mindy McGinnis i tak została już. I pewnie będę do niej jeszcze wracać.
Grace Mae to odrzucona ciężarna dziewczyna, którą rodzina umieściła w zakładzie dla obłąkanych. W tym miejscu dostrzega ją lekarz zajmujący się psychologią kryminalną — Doktor Thornhollow, który postanawia uczynić ją swoją asystentką. Główna bohaterka, odgrywając rolę osoby chorej, razem z mężczyzną zbiera ślady z miejsc zbrodni. Jednak sprawa niebezpiecznego mordercy, może na zawsze nadwyrężyć psychikę młodej kobiety i przywołać demony przeszłości. „Wezbrały w niej wielkie emocje i jej serce jeszcze nigdy nie wydawało się tak pełne, jak w momencie kiedy stała obok zbezczeszczonego grobu dziwki, słuchając, jak obłąkani śpiewają hymn.” O „Dyskretnym szaleństwie” Mindy McGinnis, w przekładzie Moniki Wiśniewskiej słyszałam wiele dobrego. Powieść polecali, chociażby Olga z Wielkiego Buka, czy Daniel ze Strefy Czytacza, a są to osoby, których upodobania literackie zbiegają się w znacznym stopniu z moimi. Kiedy jednak kupowałam książkę na targach, szykowałam się do jej szybkiego przeczytania. Rzeczywistość zweryfikowała moje plany czytelnicze, a powieść czekała sobie dosyć długo na to, bym finalnie po nią sięgnęła. „Bywa, że czyny zdrowych na umyśle pozbawione są sensu.” Moje pierwsze spostrzeżenia podczas lektury były takie, że bardzo szybko upływał mi przy niej czas. Choć historia podejmuje trudny temat zarówno chorób psychicznych, jak i odsyłania osób społecznie niewygodnych do takich miejsc jak szpitale psychiatryczne, to nie ukrywam, że sposób prowadzenia narracji oraz styl sprawiają, że mimo wszystko czas spędzony nad lekturą upływa błyskawicznie. Autorka postanowiła przedstawić nam gotycką powieść kryminalną osadzoną w dziewiętnastowiecznym Bostonie, w którym główna bohaterka musi radzić sobie jako młoda ciężarna dziewczyna. I choć powód umieszczenia jej w zakładzie dla obłąkanych poznajemy notabene z samego opisu powieści, tak za tym podjętym przez jej rodzinę krokiem, stoi więcej niż początkowo zakładamy. Myślę, że sama koncepcja umieszczenia akcji w tych czasach, powinna mówić nam nieco więcej, gdyż kultura społeczna XIX wieku jak powszechnie wiadomo, nie była łaskawa dla osób wymykających się tamtejszym standardom. Do takich zakładów, jak ten przedstawiony w książce, umieszczano nie tylko osoby rzeczywiście chore, lecz także te, które były kłopotem, czarnymi owcami w rodzinie, czy choćby te, które zhańbiły nazwisko. W momencie, w którym ogólne spojrzenie społeczeństwa na przedstawiony temat było zgoła inne niż obecnie, trzeba zwrócić uwagę na to, jakie były realia takich miejsc, jak traktowano osoby zamknięte, jak dbano o ich dobro zarówno fizyczne jak i psychiczne. To również przedstawia „Dyskretne szaleństwo”. Cały przebieg, kręci się wokół jednego tematu, lecz stara się pokazać nieubarwioną twarz dziewiętnastowiecznych realiów społecznych, wplątując w to znacznie elementy powieści kryminalnej. Mniej więcej od połowy, zaczyna się część nastawiona głównie na szukanie sprawcy morderstwa. Jednak i tutaj nie odstępujemy stricte od tematu, gdyż Mindy McGinnis ukazuje nam proces dochodzenia do „obłędu”, który może dotyczyć każdego z nas, a który potrafi ujawnić się w nawet najmniej oczekiwanych momentach przy użyciu odpowiednich bodźców. „Jeszcze jedno, jeśli mogę. Oryginalne znaczenie słowa „przytułek” to tak naprawdę „schronienie”. Mam nadzieję, że znalazłaś je w swoim jasnym otoczeniu, tak jak ja znalazłem swoje tutaj, w ciemności”.
Szaleństwo. Obłąkanie. Niezrozumienie. Skrzywdzenie. Potępienie. W tej powieści ich nie brakuje. Ja natomiast początkowo ignorowałam fakt posiadania jej na półce. Nie przyciągała mnie do siebie, nie chciało mi się po nią sięgać, a sama już kilkukrotnie zastanawiałam się, czy jej nie odsprzedać. Jednak w końcu… W momencie, kiedy usiadłam do maratonu czytelniczego,...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-05-25
Naprawdę mało wiemy o morzach i oceanach. Więcej ludzi zbadało powierzchnię księżyca, niż morskie głębiny. Być może to właśnie dlatego poznanie – choć w niewielkim stopniu – tego, co w nich żyje, wydaje się być dla mnie fascynujące.
Książka, po którą sięgnęłam tym razem, należy do gatunku non-fiction. Zauważyłam, że choć w ostatnim czasie przeczytałam trochę więcej (z racji zrobionego w zeszły weekend maratonu), to literatura faktu nadal jest jedną z tych, z którymi obcuję najrzadziej, mimo że wolę by było zupełnie na odwrót. Dlatego tym razem trafiło na „Księgę morza, czyli jak złowić rekina giganta z małego pontonu na wielkim oceanie o każdej porze roku” autorstwa Mortena A. Strøksnesa w przekładzie Marii Gołębiewskiej-Bijak. „Statek, Hugo i ja jesteśmy trzeźwi jak noworodki. To morze jest pijane. Ileż to razy wychylałem się za burtę, wpatrzony w otchłań?” Tę niespełna 340 stronicową książkę połknęłam jednego dnia. I choć z początku nie przekonała mnie do siebie językiem, to zdecydowanie trafiła do mnie treścią. Zresztą, pozycje wydawane przez Wydawnictwo Literackie w większości przemawiają do mnie od razu, jak było na przykład z autobiografią Knausgårda. Przeczytanie omawianej dzisiaj historii odkładałam jednak w czasie. Czekała ona sobie na półce, aż po nią sięgnę i tak minęły chyba ze dwa lata, zanim do tego doszło. Tu postawię sobie pytanie, dlaczego właśnie teraz? Odpowiedź będzie krótka, ponieważ morze, oceany oraz morskie stworzenia fascynują mnie i choć sama nie zajmuję się ich badaniem, to lubię dużo czytać na ten temat, oglądać i wyobrażać sobie, do czego natura jest jeszcze zdolna, a czego my nie jesteśmy jeszcze świadomi. „Specjalny gatunek niebieskozielonych glonów jest tak produktywny i liczny, że naukowcy przyjmują, iż wytwarza dwadzieścia procent ziemskiego tlenu. A do lat dziewięćdziesiątych nauka nawet nie wiedziała o jego istnieniu.” Książka ta nie jest tylko opowieścią o poszukiwaniu i łowieniu rekina polarnego żyjącego w wodach morza norweskiego. Autor wraz ze swoim przyjacielem – ekscentrycznym malarzem i rybakiem Hugonem znajduje się na Lofotach, archipelagu będącym jednym z najpiękniejszych miejsc w całej Norwegii. Tam właśnie towarzyszy w wyprawach na głębiny, opisując przy tym każdą z przeprowadzonych wypraw i połowów, a zarazem raczy nas ciekawostkami związanymi z nieznaną nam otchłanią. „Łagodny szept morza, suche ciepło słońca, idealna przejrzystość powietrza – wokół pełny spokój. Takie dni się kolekcjonuje i zachowuje w pamięci przez lata.” Czym jest Moskstraumen lub Velella Velella? Kim był Johan Hjort? Dlaczego swego czasu mieszkańcy Nordlandu gardzili zwykłą makrelą? Na te i inne pytania z pewnością odpowie nam książka. Momentami czytałam ją, myśląc, że przed sobą trzymam encyklopedię. I jest to zarówno pozytyw, jak i pewnego rodzaju zarzut. O ile mi, osobie, która interesuje się tematem, nie przeszkadzało nagromadzenie ciekawych, jak i tych mniej interesujących informacji, to czytelnikowi, który szykuje się na opowieść o walce z żywiołem oraz rekinem polarnym… No cóż… Taki ktoś po prostu się zawiedzie. To nie jest beletrystyka nastawiona na rozwój akcji ani zawrotne tempo. Powiedziałabym raczej, że narracja jest leniwa, płynie sobie powoli. Przed lekturą nie nastawiałam się praktycznie na nic, dlatego się nie rozczarowałam. Co więcej, brakuje mi na polskim rynku książek o podobnej tematyce, zwłaszcza o morskich stworzeniach. Dla mnie to była naprawdę ciekawa podróż i dobrze zgłębiony temat. Na końcu znajdziemy również długą listę przypisów, więc będzie po co sięgać na przyszłość.
Naprawdę mało wiemy o morzach i oceanach. Więcej ludzi zbadało powierzchnię księżyca, niż morskie głębiny. Być może to właśnie dlatego poznanie – choć w niewielkim stopniu – tego, co w nich żyje, wydaje się być dla mnie fascynujące.
Książka, po którą sięgnęłam tym razem, należy do gatunku non-fiction. Zauważyłam, że choć w ostatnim czasie przeczytałam trochę więcej (z...
2021-01-23
Gorący piasek parzący w bose stopy, fale bijące o brzeg oraz słońce, którego promienie tworzą na wodzie coś w rodzaju rażącej w oczy poświaty. Wyobraźmy sobie plażę, na której wypoczynek jest wymarzonym elementem wakacji wielu miłośników nadmorskich klimatów.
Drugie Palm Beach. Właśnie tego chciał pewien właściciel ośrodka wypoczynkowego jednej z fińskich miejscowości. Spokój oraz plany na przyszłość dla tej nadmorskiej inwestycji zostają pokrzyżowane w momencie, gdy dochodzi do morderstwa. Na miejsce zostaje wysłany policyjny detektyw z Helsinek, lecz nie wszystko idzie zgodnie z planem. Zwłaszcza przez rozwijające się w mężczyźnie uczucie do głównej podejrzanej. „Dzień znów był znajomo chłodny. Pogodny, lecz niezbyt ciepły. Kiedy promienie słońca padały pod tym kątem, wydawało się, jakby płaszczyzna morza się przechylała. A gdy się zmrużyło oczy i puściło wodze fantazji, to można było sobie wyobrazić, że cały świat odwraca się do góry nogami.” Moją przygodę z autorem rozpoczęłam od innej książki. Była to powieść „Człowiek, który umarł” i niestety pierwsze podejście zakończyło się porażką po kilkudziesięciu stronach. „Najgorętszą plażę w Finlandii” zaczęłam w tym roku, w momencie kiedy to moja motywacja do czytania (jak co roku po Sylwestrze) znowu powróciła. Od dawna chciałam przeczytać cokolwiek tego pisarza, mając od razu na względzie, że będą to książki niecodzienne oraz trochę dziwaczne, a przede wszystkim przesiąknięte czarnym humorem, który uwielbiam. No i właściwie… No coś ewidentnie nie wyszło. Opis na okładce przyrównuje nam powieść do twórczości Tarantino, a napis wielkimi literami ZBRODNIA, SEKS I KŁAMSTWA mówi nam… No cóż… To, co napisałam. Tylko właściwie zastanawiam się gdzie, chociażby połowa z tego, co w zamyśle mieliśmy dostać. Scen erotycznych więcej jest w powieściach Sarah J. Maas, zbrodnia mająca być głównym wątkiem stała się pobocznym i jedynie z kłamstwami zewsząd mamy do czynienia. Nie odczułam również, by była to czarna komedia, kryminalna komedia. Częściej z czarnym humorem spotkamy na wieczorku Stand-upu, czy w filmie „Heavy Trip”, który notabene polecam, a który jest właśnie taką fińską czarną komedią, tyle że o metalowcach. Być może inaczej definiuję czarny humor, a być może było to dla mnie zbyt lekkie i łagodne. Całkiem możliwe. Wiem też, że w książce mimo wszystko nie będzie tak jak na występie ulubionego komika. Nie chciałabym się jednak dopatrywać w niej samych wad, bo całość nie była taka zła. Ciekawym punktem zaczepienia jest z pewnością fakt, że od samego początku wiemy, kto jest mordercą i zamiast doszukiwać się, czy na pewno autor nic tu nie namieszał, my dostajemy postaci w stylu tych z gry „Sąsiedzi z piekła rodem”. I uznałabym to za dobry początek, bo wprowadza nam to jakiś zabawny element do fabuły. Mam jednak wrażenie, że to jest jedyna tego typu rzecz. „Nie uważał siebie za geniusza, nie licząc niektórych specjalistycznych dziedzin czy sytuacji, i przypuszczał, że cierpi z powodu problemów, które spotykają człowieka renesansu. Ponieważ jest wszechstronny. Właśnie tak. Wszechstronny.” Fabuła jest spójna, książkę czyta się lekko i szybko, choć zawiera ona dużo szczegółów, co jest typowe dla powieści z okręgu krajów północy. Dla mnie jest to rozwlekanie akcji i niepotrzebny zabieg, ale wiem, że są i pasjonaci długich szczegółowych opisów. Takim osobom może to jak najbardziej przypaść do gustu. Mimo wszystko podsumowując to, co tutaj napisałam. Spodziewałam się po niej czegoś innego. Powieść nie jest tragiczna. Nie jest nawet zła. Mnie jednak rozczarowuje pod względem zarówno fabularnym, jak i pod kątem komediowym. Powiem szczerze, że choć połknęłam ją w kilka dni, to z pewnością już do niej nie powrócę. Dam szansę autorowi i przeczytam „Człowieka, który umarł”, ale nie sądzę, by i ta książka była o wiele lepsza od tej. „Najgorętsza plaża w Finlandii” nie zagrzeje miejsca w moim serduszku i nie pozostanie w pamięci na długo. Jest to typowa książka do poczytania przy dobrej herbacie pod kocykiem, ale gdybym sięgała po nią teraz, wolałabym nie nastawiać się na nic, tylko podejść na chłodno i bez oczekiwań.
Gorący piasek parzący w bose stopy, fale bijące o brzeg oraz słońce, którego promienie tworzą na wodzie coś w rodzaju rażącej w oczy poświaty. Wyobraźmy sobie plażę, na której wypoczynek jest wymarzonym elementem wakacji wielu miłośników nadmorskich klimatów.
Drugie Palm Beach. Właśnie tego chciał pewien właściciel ośrodka wypoczynkowego jednej z fińskich miejscowości....
Napisanie powieści o miłości, która nie zachodzi o bycie sztampową oraz przewidywalną to sztuka. Rozpisanie relacji między bohaterami tak, by nie zniesmaczyć potencjalnego czytelnika to godna podziwu umiejętność. Z kolei ukazanie romantycznego uczucia między dwójką osób, niepełnoletnią dziewczyną a dorosłym mężczyzną to już kontrowersja. A gdy mam do czynienia z taką właśnie historią, czuję się w pewnym stopniu zaintrygowana książką, jak i nią zniesmaczona.
„Kocham cię. Przestań istnieć.” Dawid jest dwudziestopięcioletnim mężczyzną. Ona, Kaśka, jest piętnastoletnią dziewczyną. Pewnego dnia pod napływem impulsu wyruszają w podróż po Polsce, gdzie na swojej drodze napotykają różnych ludzi z zupełnie obcych im światów. Spotykają dresiarzy, bogate emerytki, aktorów porno czy też świadków Jehowy. Wspólna wyprawa konfrontuje ich z rzeczywistością, dorosłością oraz z miłością, które każde z nich odczuwa w zupełnie inny sposób. „Proszę, i tak wykrwawię się zaraz na śmierć, więc po co, ty chudy, mały, blady morderco, Charlesie Mansonie z gimnazjum, po co, skoro mam już dwadzieścia ran kłutych, dostaję jeszcze jedną?” Jest to moje drugie spotkanie z prozą Jakuba Żulczyka, jednak pierwsze zakończone sukcesem. W międzyczasie sięgnęłam po „Czarne słońce” tegoż autora, lecz tę akurat lekturę odkładam sobie zdecydowanie na później. „Zrób mi jakąś krzywdę” to debiut literacki pisarza i choć spotkałam się ze skrajnymi opiniami na jej temat, nie będę dokładać swoich trzech groszy do zmieszania książki z błotem. Powód jest dość prozaiczny. Mianowicie jestem nią zarówno zaintrygowana, jak i zniesmaczona tym, co w niej wyczytałam. Zanim jednak przejdę do wyjaśnienia, na czym to dokładnie polega, zacznę od tego, iż bardzo odpowiada mi styl, jakim powieść została napisana. Wulgarny język, bezpośredniość oraz mnogość nawiązań do popkultury sprawia, że całość odbiera się dosyć prosto i zarazem z pewną rezerwą. Z jednej strony autor opisuje nam uczucia Dawida względem Kaśki w sposób, powiedziałabym niemal poetycki, ukazując nam dziewczynę jak lalkę, posąg służący jedynie do podziwiania z daleka, by chwilę później wyklinać ją i jej zachowanie bezceremonialnie. Czytelnik momentami ma wrażenie, że nie nadąża za głównym bohaterem, z drugiej jednak strony po części rozumie motywy jego działania. Z kolei opis zachowania dziewczyny bardzo przypomina mi ten, jakim charakteryzują się właśnie nastolatki w podobnym wieku. To trudne do odtworzenia w powieści, biorąc pod uwagę to, że całość została napisana przez dorosłego mężczyznę, a sama narracja również prowadzona jest przez dziesięć lat starszego od bohaterki faceta. „Siadam na ziemi i zapalam papierosa, który smakuje jak czyjeś prochy prosto z urny. Jak pierwszy papieros po przebudzeniu.” I choć sama kreacja zarówno postaci, jak i styl, sposób prowadzenia narracji oraz nawiązania do kultury popularnej są naprawdę dobre i będę się tego trzymać, tak nie omieszkam nawiązać do tej najważniejszej tutaj relacji międzyludzkiej, relacji między dwudziestopięciolatkiem a piętnastoletnią dziewczyną. Nie da się ukryć, że pierwsze co może nam przyjść na myśl to „Lolita” Nabokova, choć to błędne zakładać, że pod względem romantyzmu są one do siebie podobne. W „Zrób mi jakąś krzywdę” nie ma tej stricte erotyki, która ukazana jest w powieści Rosjanina. Niemniej jednak samo to, że została tu opisana relacja romantyczna, nielegalna, zakazana, lecz zarazem niewinna budzi we mnie niesmak, który pewnie na długo ze mną pozostanie. Podsumowując, nie uważam, żeby to była dobra lektura dla każdego. Choć czyta się ją dosyć szybko, co zadziwia ze względu na sam sposób narracji, to podjęty tutaj temat może mocno zniechęcić niektóre osoby. W takim przypadku uczulam, by po nią nie sięgać. Spotkałam się z opiniami, że ten debiut jest najgorszą książką Jakuba Żulczyka. Być może tak jest. Skoro jednak mnie zachęciła do czytania pozostałych pozycji pisarza, wyobrażam sobie, że przy następnym spotkaniu będzie jeszcze lepiej i będę śmiało mogła dołączyć autora do mojej prywatnej listy najlepszych rodzimych pisarzy.
Napisanie powieści o miłości, która nie zachodzi o bycie sztampową oraz przewidywalną to sztuka. Rozpisanie relacji między bohaterami tak, by nie zniesmaczyć potencjalnego czytelnika to godna podziwu umiejętność. Z kolei ukazanie romantycznego uczucia między dwójką osób, niepełnoletnią dziewczyną a dorosłym mężczyzną to już kontrowersja. A gdy mam do czynienia z taką...
więcej Pokaż mimo to