Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Recenzje książek Wydawnictwa Wiatr od Morza zwykle zaczynam od omówienia okładki, więc pozostaję w tym przyzwyczajeniu. Wydawać by się mogło, że zdradza ją ten opis: „ Miejsce stanowiło świetny punkt do obserwacji nieba – wielkiej połaci błękitu z wyczesanymi kosmykami chmur. Ziemia kuliła się, wypłaszczała, rozprasowywała i ściskała, wtłoczona pod bezkresne, zapierające dech przestrzenie nieboskłonu (…) przestworza rozciągały się jak zaparowane, niebieskie szkło: jaskrawe, męczące wzrok, imponujące w swej rozległości, lecz pozbawione górzystych wypiętrzeń” (str.52). W końcu Middleton zabiera nas na wakacje. Niestety nie będą to milusie chwile.Będzie wiało nieszczęściem, spodziewajcie się chłodniejszych dni, spadających deszczy miłości, ubłoconych kolan, parasoli życiowych i zmian nastrojów. Wschodnie wybrzeże Anglii. Pomimo świecącego słońca prawie bez ustanku zacinają wiatry.

Książka już poprzez same opisy prowincji niezasługującej za bardzo na miano kurortu, jest zimna i taki stara się być bohater. To Edwin Fisher, trzydziestodwuletni nauczyciel uniwersytecki, magister nauk humanistycznych. Nazywa się człowiekiem żyjącym w umiłowaniu ludzkości, a domeną jego charakteru jest podejmowanie decyzji, gdy już jest po wszystkim.Wiemy z krótkiej notki od wydawcy,że nosi ze sobą wewnętrzne cierpienie za żoną. Po sześcioletnim związku, który się rozpada, wyjeżdża na samotny urlop w miejsce, które znał z wcześniejszych wypadów wakacyjnych z rodzicami. Wspominanie wakacji z dzieciństwa będzie miało również swój cel.

Tak więc główny bohater przyjeżdża na wakacje. Już będąc na pierwszym spacerze w okolicy nadmorskiej wyznaje, że „w chwili, gdy pod jego stopami miejsce chodnika zajął miękki, zaśmiecony papierkami piasek, zrozumiał,że oto znalazł się tam, gdzie wcale być nie chce. Plaża nie ma mu nic do zaoferowania prócz tych rozległych połaci miałkiego pyłu, prócz tego płytkiego morza oddalonego o dziesięć minut spacerem, prócz ludzi na leżakach, na kocach, za krzykliwymi parawanami, roznegliżowanych i czerwonych, wygrzewających w słońcu naoliwione ciała” (str. 13). Ogólnie cały czas delektuje się swoim wahaniem, niepewnością własnych pragnień i wciąga nas w tą swoją grę psychologiczną. Brniemy z nim w opowiastkę widzianą jego oczami. Staramy się dojść do ładu z osobowością niebanalnego urlopowicza.

Cóż może robić samotny mężczyzna po rozstaniu z kobietą na urlopie? Właściwie prawie wolny, pogodzony z tym, że do niej nie wróci. Może np. wreszcie upijać się do nieprzytomności w barach bez przeświadczenia,że mu się za to oberwie. Jednak Edwin nie jest skrytym alkoholikiem, nie lubi aż tak bardzo się upijać. Korzysta z zaproszeń do pubów, ale nie dla celu samego upicia się, ale dla pstrej idei, która zdaje się mówić, iż „często,żeby prawdziwie wypocząć, trzeba wymyślić coś innego (str.110). W popołudniowych marazmach popija obrzydliwie mocną lub cienką kawę.Marnotrawi czas na obserwacje skrawków życia zwykłych ludzi. Może też podrywać panienki. To jednak podobnie jak alkohol za bardzo go nie pociąga. Ma wiele okazji do tego, by zdradzić żonę, gdyż kobiety same kładą mu się na ramionach. Edwin to gość z jakimiś tam zasadami. Nie posuwa się za daleko. Mógłby w ramach rozrywki np. zgrywać ważniaka leżakując na plaży i wyginać swoje przystojne ciało. Jest przecież też dobrze wykształcony. Mógłby także grać kogoś innego jak to często praktykują ludzie wśród nieznajomych na urlopach.

Ale nie! On uparcie chce być sobą. Po wszystkich kłótniach z żoną, o których nam opowiada, jak ciekawscy sąsiedzi chcemy by wreszcie i on się wyżył. A on co? Jak typowy belfer zabija nudę chodząc po nieciekawych uliczkach, przegląda „Timesa” i robi wiele błahych spraw, które mogą czytelnika irytować. Chciałoby się mu dać następującą radę – Idź chłopie i odreaguj!
A ma od czego.

Tutaj czeka nas ostra jazda! Rzucanie przedmiotami typu filiżanki, talerze, wazony i celowanie z reguły w małżonka, wrzaski, kopanie, dąsy, kajanie słowne, popychanie, krzyki, budzenie go w nocy kilka razy, podpalanie sprawdzanych przez niego prac egzaminacyjnych, rozsiewanie plotek sąsiadom,że chce ją zamordować. Rozmyślne trącanie filiżanki i oblewanie jego garderoby gorącą herbatą z chęcią zwrócenia uwagi na to np. , że wczoraj była u fryzjera. To telegraficzny przekaz charakterologiczny Meg – królowej histerii. Żony pozbawionej bycia matką ich dwuletniego dziecka w wyniku śmierci. Fakty podawane przez męża nasuwają wniosek, że być może Margaret była chora np. na depresję. W miarę posuwania się opowieści otrzymujemy kolejne informacje, coraz bardziej obiektywne. Nie mniej jednak bohater „miał ochotę uderzyć ją nieraz w pysk, lecz wolał się kulić, znosić i zbywać obelgi”. „Nie miał problemu żeby sprowadzić małżonkę do parteru, ale w efekcie to on cierpiał. Im łatwiej zadawał celne ciosy, tym dotkliwiej piekły go własne rany. W efekcie nabawił się zgryźliwości…stał się zgorzkniały i kąśliwy” (str.105).

Będąc na wakacjach sam, tak naprawdę ciągle jest w towarzystwie żony. Chwile czy pewne sytuacje przypominają mu ją. Mógłby odetchnąć - myślimy - a ten bez opamiętania przywołuje Meg na swoją duchową niekorzyść. Nawet nosi przy sobie zapalniczkę, chociaż nie pali. Musi ją zawsze nosić na wypadek gdyby Meg zechciała zapalić, bo ta ciagle zapomina zapałek. Ludzie wokół niego nie są interesujący, zdaje sobie z tego sprawę, ale żeby zmitrężyć czas, nie zwariować z myślami, podejmuje rozmowy na chybił trafił. I okazuje się, że znajduje w charakterze napotkanych jakąś analogię: „Nie różnili się specjalnie od niego. Podejmowali zachowawcze decyzje, bo nie mieli ani środków, ani energii, by przedsięwziąć coś odważniejszego” (str.116).

Dopóki nie spotka dziwnym trafem losu swego teścia i teściowej. Ciągle jednak trzyma się swojej dumnej natury.

Stara się trzymać jak mężczyzna, ale nie wychodzi mu to. Za to bardzo wychodzi mu użalanie się nad sobą. Pielęgnuje swój smutek, rozczarowanie, na siłę chce być nieszczęśliwy. Celebruje swój żal do losu. Obserwuje, że ludzie dookoła nawet na wakacjach nie mają sielanki. Zdradzają się, nie szanują, plotkują na swój temat, mają typowe kłopoty małżeńskie, ale to jego sytuacja jest najgorsza i bez wyjścia. Choć niewiele siebie odkrywa przed pensjonariuszami, przygodnymi rozmówcami i towarzyszami butelki w pubie, to wewnętrznie czytelnikom odkrywa się na wylot. Przypomina trochę bohatera znanej książki Antoine’a de Saint – Exupery. To jego dziwne samouwielbienie rozpaczy po rozstaniu odzwierciedla historię róży i Małego Księcia. Róża staje się tutaj synonimem na siłę przechowywanej męki po rozstaniu. Przecież ludzie cierpią z różnych powodów, również miłosnych zawodów, ale to cierpienie Edwina ma być roztrząsane, nagłośnione i komentowane.

Dalsza część recenzji na: stefeklidia.wix.com/kulturalnie

Recenzje książek Wydawnictwa Wiatr od Morza zwykle zaczynam od omówienia okładki, więc pozostaję w tym przyzwyczajeniu. Wydawać by się mogło, że zdradza ją ten opis: „ Miejsce stanowiło świetny punkt do obserwacji nieba – wielkiej połaci błękitu z wyczesanymi kosmykami chmur. Ziemia kuliła się, wypłaszczała, rozprasowywała i ściskała, wtłoczona pod bezkresne, zapierające...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Recenzja książki pt. „Z dala od zgiełku”
July 13, 2015

W ostatni gorący weekend przeniosłam się nie tylko w czasie, ale i w chłodniejsze miejsce.Na angielskiej prowincji XIX w. przemierzałam wrzosowiska, chowałam się przed wiatrem na postrzępionych trawami wzgórzach, strzygłam owce, deptałam wiejskimi dróżkami otoczonymi koniczyną i buczynami, obserwowałam zachody słońca nad stawami relaksując się w towarzystwie pełnokrwistych bohaterów. Słowa, które znajdujemy w tytule powieści, oddają atmosferę miejsca, w którym przyjdzie nam na chwilę się zatrzymać.

Od pierwszych kartek stajemy się częścią oddalonego od świata zacisza. Jednak tylko przyrodniczego. Bohaterami targają głośne, gwałtowne, namiętne uczucia, które to stanowią dla tego sielskiego obrazka nieprawdopodobny wprost kontrast. Kiedy tylko na moment próbujemy wschłuchiwać się w ciszę zaściankowego świata, wtedy w szumie dzikich traw usłyszymy nieregularne wstrząsania serc ludzkich, łkania, żale, odgłosy szczęścia. Krew mocniej zaczyna płynąć, potem woda w stawie zaczyna znowu się uspokajać by ponownie powiać ku tafli życia miłością w tym czy innym hrabstwie. I tak obserwujemy ciszę przyrody, która próbuje udobruchać nas przed gwałtownymi wiatrami namiętności. Jednak przyroda zmienną jest, tak więc niestałość dominuje również w duszach ludzkich. Dlatego nie dziwmy się, że autor poprzez opisy przyrody zastosował takie właśnie rozwiązania.

Jesteśmy blisko bohaterów, bo znamy paletę ludzkich uczuć z doświadczenia. Jak przewrotna jest miłość? Jak pochopne decyzje podejmowane w emocjach mogą wpłynąć na dalsze życie? Jak komplementy, miłe słówka potrafią omamić nawet największą przeciwniczkę instytucji małżeństwa? Znajdziecie odpowiedź. Poza tym nazwiecie po imieniu zazdrość i bezwarunkową miłość. Przede wszystkim zaś spodziewajcie się dużo, dużo miłości. Chorej, nieodpowiedzialnej, fałszywej, bezgranicznej, egoistycznej, głębokiej, zaborczej. Wszystkie odmiany, różne odcienie i blaski! Złożone uczucia, niepohamowane emocje, rozłożone w czasie nadzieje, rozczarowania, sentymentalne powroty do przeszłości, łzy, tematy tabu, przewrotność losu, flirty – to jest to, o czym napisał Hardy, a co powinno składać się na klasyczny romans. Jeśli takiej książki szukacie, to nie zawiedziecie się. Wszystko podane na pięknej tacy, ozdobionej wzorami inspirowanymi przyrodą angielskiej wsi.

Pozwólcie, że przedstawię głównych mieszkańców malowniczego zakątka. Poznajemy ich w okolicznościach pospolitych, gospodarskich zajęć i wydają nam się tacy zwykli. Czas, kartka po kartce, pokazuje nam jak bardzo się przeobrażają, uczą życia na nowo, smakują rozczarowań, stają się lepsi lub gorsi, nawet czasem mądrzejsi. Nie są jednostajni, ciągle pozostają w ruchu. Dlatego książka nie może znudzić. Jednym kibicujemy, drugim zazdrościmy, innym znowu chcilibyśmy „dać w pysk”. Tak! Książka rozjusza nasze morale. Nasz system wiary w to, że dobro zawsze zwycięża zostaje zachwiany. Główna postać i sprawczyni całego zamieszania – Betsaba nie chce być taka, jaką chcielibyśmy ją widzieć.

Betsaba jest silną osobowością, ale w obliczu miłości staje się maleńka jak robaczek w ziemi. Łatwo go zgnieść jednym przytupnięciem. Jawiąca się jako osoba, która nie potrzebuje mężczyzny w życiu chociaż zarządza dużym majątkiem ziemskim po zmarłym wuju. Wprowadza wielkie zamieszanie w okolicy kilku hrabstw z racji swojego wyemancypowania. Sama np.(bez ekonoma czyli rządcy – administratora gospodarstwa) uczestniczy w sprzedaży płodów w Gildzie Zbożowej. Betsaba przerasta swoje czasy, ale w miłości staje się bezbronna i dziecinna. Staje na swojej pogmatwanej ścieżce życiowej przed wyborem partnera. Stać u jej boku widzi się wielu mężczyznom, ale trzech wybija się na prowadzenie.

Pierwszego poznajemy już na początku powieści. Dwudziestoośmiolatek, który ciągle jest kawalerem.Może jego luźne podejście do życia spowodowało,że nadal jest bez żony? Chodzi zgarbiony, co dodaje mu lat i zaczynają mu się pokazywać pierwsze zmarszczki. W dodatku jak typowy wieśniak nie lubi odświętnego stroju. Krępuje go to wszystko, co zabiera mu swobodę. Jest porządnym chłopem pełnym zdrowego, rolniczego rozsądku. Nosi rozciągnięty kapelusz, stare kitel i za duże, niemodne buty, ale za to trwałe i wygodne. Taką zasadą żyje Gabriel Oak ( po polsku Dąb). Wydaje się, że jest stały jak drzewo, które domaga się by odzwierciedlać jego charakter. Jako ten wiejski, prosty chłopak któregoś dnia widzi po raz pierwszy Betsabę wśród doniczek pelargonii, mirtu i kaktusów przyglądającą się sobie samej w lustereczku. Wtedy właśnie, choć ma już do czynienia z jej próżnością, zakochuje się bez pamięci. Czarnowłosa piękność nie zamierza go jednak wyróżnić. Daje do zrozumienia, że Gabriel nie zasługuje na uwagę. Chociaż teraz ma swoje zdobyte ciężką pracą gospodarstwo, to kiedyś był tylko pastuchem owiec. Znajomość jednak tego fachu imponuje kobiecie. Pasterz potrafi np. po tonie i odstępach w dźwiękach dzwonków pasterskich rozpoznać co dzieje się ze stadem czy też umiejętnie oporządzać owce łącznie z pomocą weterynaryjną. Inni chwalą jego imponujące umiejętności czytania z gwiazd, słońca i księżyca co do pogody czy wskazania obecnej godziny np. z zachowania się zwierząt. Czy to jednak wystarczy by Betsaba Everdene go pokochała? Czy bezgraniczne oddanie swojej pani to jawne pośmiewisko?

Rywalem Gabriela jest bardzo bogaty William Boldwood. Czterdziestolatek, dobrze ułożony na życie, z pańską twarzą, wyrazistymi rzymskimi rysami, prostą postawą i godnością w obejściu. Godność osobista Williama zostanie wielokrotnie poddana ocenie czytelnika. Wiedzieć musimy tylko tyle, że Boldwood jest albo zimny albo gorący. Podobno spokój i powaga są jego charakterystycznymi rysami. Życie traktuje surowo.Zaistniał w życiu Betsaby, ponieważ przewrotnie jako jedyny z wielu uwodzicieli nie zwraca na nią uwagi.To skłania próżna kobietę do wdarcia się anonimowo do jego szczelnego i poukładanego życia. Czy metoda zastosowana przez rozpieszczoną i wolną w działaniu kokietkę, zadziała? Czy to Boldwood będzie tym, który stanie na ślubnym kobiercu?

Kolejnym przyznającym się głośno do rozmiłowania w Betsabie jest sierżant Troy. Znany w okolicy kobieciarz i lekkoduch. W postawie przypominający greckich bożków piękności. Atletyczny, młody, wyróżniający się w tłumie wyższością i graniem wielkiego pana. Można się zastanawiać czy większe wrażenie na zalotniku robi jej umiejętność sprawowania męskich czynności niż piękno twarzy i ruchów? Wszak nie tak urocze z wyglądu damy do niego należeć mogły. Obok niego Betsaba mogła przybierać „dziewiczych rumieńców od czerwieni prowansalskiej do szkarłatu toskańskiego”. Troy czaruje z niezwykłą starannością i tupetem. W końcu nie lubi jak każdy żołnierz przegrywać. Ma przymioty, które kochają kobiety, nawet te najbardziej inteligentne. Czy Betsaba wyrwie się jak ptaszek z uwięzi i odda przystojniakowi?

Kogo wybierze nasza bohaterka? Spróbujcie wczuć się w jej sytuację. Nie oceniajcie jej wyboru. Jeśli już musicie, to raczej uczcie się na jej wyborach.

Autor tak zgrabnie przydzielił bohaterów,że zrobił właściwie przekrój społeczeństwa. Odnajdziemy tu całą barwną paletę bohaterów ziemiaństwa, wojskowych i panów. Oprócz tego widzimy ich przy ich normalnych czynnościach życiowych związanych z urodzeniem. Praca w polu i pasterstwo, przydzielanie wypłat , dożynki, jarmarki najemnicze, handel zbożem i inne.

Pozwolę sobie przy końcu, gdy emocje opadają, przytoczyć kilka kreatywnych cytatów opisujących przyrodę. Relaksujcie się. Ta książka dobrze was nastroi.

„Był to jeden ze zwykłych o tej porze, wolno budzących się wschodów słońca i niebo fiołkowe na zenicie, od północy było ołowiane, a od wschodu zasnute chmurami; nad ośnieżonym wzgórzem czy też nad owczarnią w Górnym Weatherbury słońce, jak gdyby wsparte na górskim grzbiecie, płonęło bez otoczki promieni, widziane tylko do połowy niby żarzący się ogień nad białym kamiennym paleniskiem. Wschód ten był podobny raczej do zachodu, tak jak dzieciństwo podobne jest do starości”.

„ Blednący księżyc, posępny i zielonożółty jak przyćmiony mosiądz”.

„Boldwood w milczeniu obserwował, jak pod wpływem mrozu twardniała i lodowaciała powierzchnia śniegu, aż w czerwonawym świetle wschodu zaczęła lśnić połyskiem marmuru; jak w niektórych miejscach na wzgórzu zwiędłe źdżbła traw uwięzione w lodowatych soplach jeżyły się w swojej gładkiej, białej powłoce i wyginały na kształt starych weneckich szkieł.”

„Powierzchnia stawu lśniła matowym blaskiem niby oko umarłego.”

W podsumowaniu chciałabym przestrzec wraz z autorem, że emocje są złym doradcą. Należy nad nimi pracować. Dokładniej dokonywać wyborów życiowych. Brak opanowania i zdrowego rozsądku może doprowadzić nawet do tragedii. Jednak powieść oprócz takiego motto czy pouczającego wydźwięku, ma treści optymistyczne. Każda miłość jest inna. Można kochać na wiele różnych dziwnych czasem sposobów. Jednak miłość nie powinna niszczyć drugiej osoby, ma mądrze współdziałać we wzajemnym, pozytywnym odczuwaniu. Niejednokrotnie myślimy,że pewne przesłania w książkach nie są dla nas. Że już wszystko wiemy o miłości,że zagłaskaliśmy ją jak kotka w ciemnym pokoju i jest nam posłuszna. Ale uwaga:

„Czasem, gdy oczekując kogoś miłego, znajdziemy się nocą w zupełnej samotności, ogarnia nas nieokreślony lęk, ale stokroć gorzej działa na nasze nerwy nagłe odkrycie, że nie jesteśmy sami, lecz towarzyszy nam ktoś tajemniczy a nieznany, podczas gdy wszystko, co dyktuje logika, a więc intuicja, wrażliwość, pamięć, analogia, dowody, prawdopodobieństwo, indukcja składają się na świadomość, że jesteśmy zupełnie sami."

Polecam szczerze. Dreszczyk głębokich emocji. Przygryzanie wargi. Pocenie się rąk przy miłosnych wyznaniach." Z dala od zgiełku" to powieść przede wszystkim skierowana dla koneserów literatury romansu.

Za możliwość zrecenzowania książki Thomasa Hardy pt. „Z dala od zgiełku” dziękuję WYDAWNICTWU NASZA KSIĘGARNIA.

Więcej recenzji na mojej stronie: stefeklidia.wix.com/kulturalnie

Recenzja książki pt. „Z dala od zgiełku”
July 13, 2015

W ostatni gorący weekend przeniosłam się nie tylko w czasie, ale i w chłodniejsze miejsce.Na angielskiej prowincji XIX w. przemierzałam wrzosowiska, chowałam się przed wiatrem na postrzępionych trawami wzgórzach, strzygłam owce, deptałam wiejskimi dróżkami otoczonymi koniczyną i buczynami, obserwowałam zachody słońca...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Kukiełki doktora Mengele. Niezwykłe losy żydowskiej rodziny karłów ocalałej z holocaustu Yehuda Koren, Eilat Negev
Ocena 7,0
Kukiełki dokto... Yehuda Koren, Eilat...

Na półkach: ,

Wyobraźcie sobie, że macie niecały metr lub troszkę więcej wzrostu. Ktoś z gatunku olbrzymów musi was podsadzić na krzesło, wnosić do różnych budynków instytucji, bo są za wysokie schody. Każdy obiekt jest przerażająco za duży i nie do zdobycia dla krótkich, słabych rączek. Wizyta psa na ulicy może kosztować przewrócenie lub życie, nawet jeśli ten chce was tylko polizać. Posiadacie kaczy chód.Obolałe stopy chcą was nieść tylko kilka metrów, potem potrzebujecie stołeczka waszych wymiarów by odpocząć.Nie możecie niczego dosięgnąć, w związku z tym potrzebujecie małe mebelki. Trasę z kuchni do pokoju pokonujecie przy kilku odpoczynkach. Nie możecie stanąć przy kasie by kupić bilet. Nie możecie wielu rzeczy bez pomocy dużych.W tłumie możecie być zdeptani. I najbardziej przyziemna sprawa – chcecie skorzystać z publicznej toalety, a grozi wam wpadnięcie do muszli. Małe serce bijące w wielkiej przestrzeni życia i by ją dogonić ciągle jesteście wyczerpani.

A potem wyobraźcie sobie,że będąc karłami wsiadacie do bydlęcego wagonu do znanej śmiercionośnej stacji i…Nie! Tego akurat nie będziecie potrafili sobie wyobrazić. To muszę wam ze szczególami opowiedzieć.

Będzie to wspaniała historia o odwadze słabych fizycznie. Smutna. Wstrząsająca. Jednakże optymistyczna, bo wielka jest siła zdrowej psychiki zamknięta w małych, nieporadnych ciałach. Dowód na to, że nie zawsze małe, odrzucone i słabe przegrywa.

To również kronika przedwojennego życia żydowskich artystów na wsi rumuńskiej i kulisy wchodzenia na sceny większych miast. To dobrze wyrysowane pierwsze dni wojny, przede wszystkim błyskawiczne następstwa znaczącej daty 7 kwietnia 1944 r., kiedy to węgierski minister spraw wewnętrznych podpisał dekret na mocy którego rumuńskich i węgierskich Żydów zamknięto w getcie. To wreszcie kolejna odsłona nazistowskiej machiny, która spowodowała Holocaust. Na początku delikatna w temacie, ale z każdą kolejną kartką bardziej szorstka i rzeczywista w opisach. Niezwykła historia żydowskich karłów ocalałych z Holocaustu.

Rzecz działa się w Transylwanii począwszy od roku 1868 r. W ubogiej mieścinie na prowincji urodził się niespodziewanie karzeł z dwóch zdrowych małżonków. To on będzie ojcem dziesięciorga dzieci z dwóch żon, w tym tytułowych siedmiu karłów.

Życie nie oszczędzało mu kłopotów. Na łożu śmierci matka wydała polecenie swoim potomkom, ażeby zawsze trzymali się razem, by rodzeństwo o normalnym wzroście pomagało ułomnym, by byli razem na dobre i złe żeby zapobiec upokorzeniu proszenia się o pomoc obcych. Ona sama przewidując wiele trudności w przyszłym życiu niepełnosprawnych dzieci, zapewniła im naukę w szkole muzycznej , gdzie nabyli umiejętność grania na instrumentach.

Z czasem założyli dobrze prosperującą „Trupę Liliputów”. Jako jedyni w okolicy kupili odbiornik radiowy, z czasem również samochód. Autorzy pokazują niełatwą drogę do sukcesu, arkana powodzenia wspólnego biznesu rodzinnego i oszałamiające występy na estradach najpierw Rumunii, następnie Węgier i Czechosłowacji. W związku z wyjazdami nauczyli się czterech języków obcych, w tym bardzo przydatnego ich później, niemieckiego. Niestety jeden z członków rodziny nie posłuchał rady matki…

5 maja 1944 r. dwunastka z rodziny Ovitzów zostaje przetransportowana do Auschwitz. Teraz zamiast świateł sceny ich życie owinęła popielata mgła z komina krematoriów. Zaczęli brać udział w podrzędnym przedstawieniu za sprawą konferansjera Mengele.

Pod skrzydłami Mengele -Anioła Śmierci - nikt nie czuł się niebiańsko. Króliki doświadczalne truto substancjami promieniotwórczymi, wbijano im toksyczne zastrzyki, kastrowano, oślepiano, wykonywano operacje bez znieczuleń, wszczepiano do krwi bakterie.Sami Ovitzowie na liście praktyk lekarskich Mengelego wymieniają: częste pobieranie im próbek szpiku kostnego, krwi w wielkich ilościach powodujących omdlenia, wyrywanie zdrowych zębów, włosów, rzęs,radioaktywne naświetlania, wkrapianie do oczu substancji powodujących niewidzenie kilka godzin. Najmłodsza z rodzeństwa miała nierzadko wlewaną naprzemiennie do ucha gorącą i lodowatą wodę. W zamian za to dostawali rzeczy, o których marzyli głodni, zziębnięci i zwykli więźniowie: dodatkowe racje żywieniowe,nie musieli nosić pasiaków, karlice malowały się i ubierały biżuterię, spali pod ciepłym kocem zamiast na pryczy z sianem. Oprócz cierpień fizycznych przeżywali męki psychiczne, gdy na swoich lekarskich pokazowych konferencjach, Mengele stawiał ich nagich na scenie i pokazywał ułomność rodu niearyjskiego. Ich wstyd potęgowała nie tylko znajomość prawd Bożych co do nagości okazywanej publicznie, ale przede wszystkim dotykanie ich ciał poprzez naukowców w czasie tego rodzaju imprez jakby byli eksponatami muzealnymi.

Josef Mengele – przystojny dwudziestodwuletni lekarz, który był głównym „Selekcjonerem” na rampie w Oświęcimiu, zauważył ciekawe obiekty dla swojego ludzkiego zoo. Obsesją tego młodego, ambitnego i pracowitego lekarza było stać się sławnym poprzez odkrycie genów odpowiadających za wszelkie anomalie biologiczne. W polu jego głównych zainteresowań pozostawały bliźnięta i karły. Nie jest to pierwsza książka, która traktuje go jak okrutnego człowieka wydającego z chłodną arogancją i lodowatym bestialstwem absurdalne rozkazy. Pomyśleć, że ten Bawarczyk jako nastolatek napisał bajkę, a wpływy z jej sprzedaży przeznaczył na dom dziecka.Kiedy przybył do Birkenau w 1943 r. trafnie oceniono go porównując z innymi pracownikami jako zapaleńca, odznaczającego się charyzmą i wyjątkowym okrucieństwem, ale takich właśnie szukała III Rzesza. Natomiast Mengele szukał nowych egzemplarzy do „ludzkiego cyrku”, który urządził w swoim gabinecie. Uradowany „łowca dziwolągów” trafił pewnego dnia na liliputy, które jak twierdził zapewnią mu przynajmniej 20 lat badań. Jak się później okazało losy siedmiorga rodzeństwa to najbardziej mroczna z baśni Grimm. To nie do końca bajka o siedmiu krasnoludkach, bo zamiast królewny miały potwora.

Dopełnieniem tragicznej opowieści o życiu rodziny Ovitz jest wizyta autorów w obozie koncentracyjnym w Auschwitz, wyjazd i rozmowy z mieszkańcami wioski rumuńskiej zamieszkiwanej przed wojną przez głównych bohaterów. Historia jest zapisem licznych wywiadów z ostatnim żyjącym członkiem rodziny – Perlą Ovitz, rozmów z byłymi więźniami obozu oraz zawiera materiały archiwalne, głównie fotografie. Są nadto wzmianki o ciężkim, czasem zabawnym życiu karłów od czasów starożytnego Egiptu. Autorzy pokazali codzienność życia z chorobą karłowatości w starożytnym Rzymie, na dworach królewskich i cesarskich oraz we współczesności. Dowiadujemy się mi.in., że do wybuchu II wojny światowej w samej Europie z showbiznesu ze względu na rzucający się w oczy wygląd,żyło 1500 karłów. Perla Ovitz odcinała się w swoich wypowiedziach od tego, jakoby ich wygląd miał mieć większe znaczenie niż umiejętności: „Nigdy nie chcieliśmy zarabiać pieniędzy obnoszeniem się z naszym kalectwem. Chcieliśmy zawsze, by ludzie brali nas na serio, traktując jak profesjonalnych aktorów i muzyków”.

Po wyzwoleniu obozu i powrocie do Rozavlei chcieli na swój człowieczy sposób rozprawić się z dręczącymi ich wspomnieniami. Rozpalili ognisko na tyłach ograbionego i zdemolowanego domu rodzinnego. Po kolei wrzucali w płomienie ubrania, które nosili w Birkenau. Jak w prastarym obrzędzie stali wokół ognia patrząc jak tkaniny zamieniają się w popiół. Tylko okrutne wspomnienia wciąż były niezniszczalne. Szymszon Ovitz określił to dobitnie: „Jesteśmy wszyscy rozbitymi naczyniami, które, nawet jeśli się poskleja, nigdy nie będą już całością.”

Z powodu zmian nie potrafili zaklimatyzować się od nowa we wiosce. Mieli propozycję wyjazdu do Ameryki, ale wybrali Izrael. Tam po wielu problemach, smutkach i walce o normalny byt, zostali zmuszeni do zakończenia kariery i zajęcia się czymś podobnym. Ostatnią ocalałą z Holocaustu była najmłodsza kobieta w rodzinie - Perla, która zmarła w 2001 r. Do końca swoich dni lubiła żywe, sceniczne kolory np. liliowy, fioletowy, różowy.Nic dziwnego skoro przez tyle miesięcy widziała szary dym z komina i pasiaki. Autorzy książki zapisali ją jako prawdziwą divę estradową. W czasie, gdy była już staruszką, ciągle miała na sobie sceniczny, barwny makijaż z uwydatnionymi różowymi policzkami i paznokciami pokrytymi czerwonym, błyszczącym lakierem. Włosy natomiast czesała w hollywoodzkim stylu oplatając je siatką. Mengele też lubił czystość, schludność i gdy ładnie się ubierali.

Niech moja recenzja nie pozostanie w świadomości czytelników jako ta o ludziach „dziwnie wyglądających”. Bali się takiej etykietki. Kobiety w rodzinie Ovitzów miały powodzenie u mężczyzn: „Rozmiar i kształt ciała nie świadczą przecież o zdrowiu i płodności. Z nami było jak z pierścionkami. Niektórzy mają duże, ale bezwartościowe kamienie, inni wybierają drobne kamienie szlachetne. A my byłyśmy małe jak diamenty”. Wedle prośby bohaterki niech zostaną w naszej pamięci jako utalentowani muzycznie Żydzi, którym przyszło mieszkać nad płomienistym niebem Oświęcimia. Nie oceniajmy żadnych postaw, przede wszystkim oprawców. Już to wielokrotnie robiono na ludzki sposób.Perla delikatnie tego zabroniła, mówiąc: „Ocalałam za sprawą diabła. Bóg wypłaci Mengele jego należność”.

Co dodać więcej? Jakie wrażenia mogą być po takiej lekturze? W wielu momentach przełykałam z przerażenia ślinę, z zaciśniętą pięścią kibicowałam bohaterom, bałam się, robiło mi się niedobrze. I płakałam… Dużo płakałam.

Spotkałam się z opiniami,że książka jest za krótka, że nie wyczerpuje tematu, że chciałoby się czegoś więcej. Podaje się to jako minus książki. Patrząc na to, iż jest to książka biograficzna, nie można dopisać losów człowieka ot tak sobie. Osiem miesięcy psychicznych i fizycznych tortur u doktora Mengele to wystarczająco za długo. Lepiej, że nie były kontynuowane. I dobrze, że wszystko dobrze się skończyło.

Za możliwość zrecenzowania książki Y. Koren i E. Negev dziękuję WYDAWNICTWOM VIDEOGRAF SA. Całym sercem zachęcam do przeczytania naprawdę wartościowej pozycji.

Po inne recenzje zapraszam na stronę stefeklidia.wix.com/kulturalnie

Wyobraźcie sobie, że macie niecały metr lub troszkę więcej wzrostu. Ktoś z gatunku olbrzymów musi was podsadzić na krzesło, wnosić do różnych budynków instytucji, bo są za wysokie schody. Każdy obiekt jest przerażająco za duży i nie do zdobycia dla krótkich, słabych rączek. Wizyta psa na ulicy może kosztować przewrócenie lub życie, nawet jeśli ten chce was tylko polizać....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Powieść Małgorzaty Gutowskiej -Adamczyk powinna się podobać . Oczywiście znajdą się tacy, którzy będą wyszukiwać mankamentów. Życzę im powodzenia, bo będą szukać igły w stogu siana. Dobra książka zawsze się obroni. Umówmy się tak, że wszystkie podane przeze mnie argumenty przemawiające za przeczytaniem opowieści, niech będą po prostu moje. Wy po lekturze znajdziecie mnóstwo innych swoich. Książka ubogaci was od strony historycznej, obyczajowej, literackiej. Przeżyjecie przygodę, a za rok czeka was powtórka, bo zapowiadana jest następna część. Usiądźcie wygodnie w lando, na początek poprowadzę!

Przez dwa dni wciągającej lektury ubierałam jedwabną czapkę z brylantami, futro z soboli i trzewiki haftowane złotą nicią i perłami i przenosiłam się w świat szlachty polskiej z 1733-1734 r. Czas to był ważny, bo umarł król August II i zaczęła się wolna elekcja. W tle starannie i wiernie odmalowanych wydarzeń historycznych, rozgrywają się losy bohaterów. Jest ich wielu. Każdy narysowany niepowtarzalną osobowością z charakterystycznymi przywarami czy zaletami ówcześnie występujących warstw społecznych.

Poznajemy ich w słabościach natury cielesnej (pożądliwości pieniądza i rozkoszy ciała), widzimy głębokie przeobrażenia duchowe, wielkie miłości, romanse, łgarstwa rodzinne, zakłamaną politykę, świat tęsknot, lęków o życie doczesne, radości dnia codziennego. Kolorytu powieści dodają postaci z różnych klas społecznych ze swoimi problemami i zwyczajami. A różnice społeczne wnoszą tutaj ograniczenia i pewne tabu. Przyglądamy się w związku z tym łamaniu praw, przysiąg, stereotypów, co nie jest bez znaczenia dla posuwającej się dość szybko i ciekawie, akcji.

Życie na zamku w Turowie i w pobliskich dworach rozgrywa się głównie wokół dwóch kobiet. Prawdopodobnie autorka poprzez stworzenie bohaterek tak odmiennych chciała pokazać dwa obozy kibicujące kandydatom w wolnej elekcji lub też drastyczną różnicę między tą „rozpasaną” a dobrą, miłującą Najjaśniejszą Rzeczpospolitą, szlachtą.

Barwne życie bohaterek to pewnie też zamysł, ażeby książka po prostu dobrze się czytała. Cecylia to modelowa przedstawicielka tych, co popuszczają pasa, jedzą, piją, bogacą się w każdy możliwy sposób, a uciechy cielesne biorą górę nad obyczajnością i bogobojnością. Wdowa, która ma wielu kochanków według mnie uosabia szlachtę, która dla rozkoszy ciała oddałaby królestwo w ręce pięknisia, może bogatego, niekoniecznie mądrego. Dla niej liczy się chwila, pożądliwość oczu, doczesne własne uciechy. Nie bez znaczenia jest jej wdowieństwo ( w książce umiera też król) i szybkie zamążpójście. Zofia zaś to niższa stanem społecznym wdowa. Ułożona kobieta znająca swoje ograniczenia i zarządzająca majątkiem po śmierci męża i ojca. W podłych i „śliskich” czasach w sposób godny naśladowania godzi się ze swoim wdowieństwem i myśli o dobrych swatach martwiąc się nie tylko o swoją rodzinę, ale i o poddanych. Kobiety przeżywają swoje miłości, rozterki, smutki, problemy, a w ich otoczeniu pojawiają się ci sami mężczyźni. Nie brak intryg, kłopotów, tragicznych wypadków, zgrabnie zaplecionej akcji i jej zwrotów. A wszystko to podobno przez słowa młodej dziewczyny, która rzuciła urok na rodzinę możnowładcy, a ojca rozwiązłej Cecylii. Chwilę przed spaleniem na stosie niby za czary, rzuca klątwę. Wagę jej przedśmiertnych słów odnajdujemy w kolejnych rozdziałach, które doprowadzają nas do pewnej analogii.

Książkę należy przeczytać z wielu powodów. Jeden wysuwa się na prowadzenie: odwzorowanie życia w Polsce osiemnastowiecznej. Wspólnie z bohaterami uczestniczyłam w suto zakrapianych balach, przeciągającym się tygodniami weselu, wieczorze panieńskim, pogrzebach. Jadłam staropolskie dania, ubierałam się jak na szlachciankę przystało, posługiwałam się dawną polszczyzną, chodziłam na nabożeństwa do kaplicy zamkowej. Przechodziłam też szkołę życia jako dworka: pobierałam lekcje poezji, francuskiego, tańca, wymyślano europejskie fryzury na moich włosach, tkałam, haftowałam, grałam w karty, przyglądałam się bogatym gościom w lamparcich futrach podszytych niedźwiedziem i przepasanych pasem ze srebra i złota. W czasie uczt zanim jadłam bigos hultajski z mięsem i słoniną na srebrnej zastawie, myłam ręce wodą z wonnościami. Piłam duże ilości wina z miodem i zajadałam się pierniczkami toruńskimi.

Razem z plejadą gwiazdorską występujących bohaterów, dzieliłam łupy przy moście z okradanych przez zbójców woreczków złota, podróżowałam w karocy, nocowałam w oberżach, kibicowałam Leszczyńskiemu. Każdego z bohaterów poznałam tak dobrze, bo wczułam się w realia epoki dzięki kunsztowi warsztatu literackiego pani M. Gutowskiej- Adamczyk.

Reszta recenzji na http://stefeklidia.wix.com/kulturalnie#!Recenzja-książki-Fortuna-i-namiętności-Klątwa/cu6k/5513e0930cf21933cd1466bc

Powieść Małgorzaty Gutowskiej -Adamczyk powinna się podobać . Oczywiście znajdą się tacy, którzy będą wyszukiwać mankamentów. Życzę im powodzenia, bo będą szukać igły w stogu siana. Dobra książka zawsze się obroni. Umówmy się tak, że wszystkie podane przeze mnie argumenty przemawiające za przeczytaniem opowieści, niech będą po prostu moje. Wy po lekturze znajdziecie mnóstwo...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Już po przeczytaniu kilku stron i po wcześniejszych recenzjach, zastanawiałam się, czy aby jestem normalna, że książka aż tak mi się podoba. Autora oskarża się głównie o grafomanię, a nieco mniejszym grzechem jest sam pomysł spędzenia sześciu miesięcy nad dziewiczym Bajkałem z zapasem alkoholu.

Zacznijmy więc od autora. Napisał książkę według spostrzeżeń zanotowanych w czasie pobytu w chacie na odludziu wybrzeża bajkalskiego. Wcześniej znano go jako geografa, dziennikarza, a też podróżnika. Rowerem objechał świat, konno przejechał z Kazachstanu do Uzbekistanu, był w Himalajach, szedł trasą zbiegów z gułagu zaczynając od Syberii aż po Indie. Krytykowany za „wymysł” pomieszkania dla „lansu”w chacie na Syberii, jak również za swoje zapiski z tego okresu, przyciągnął jeszcze bardziej moją uwagę. Na pierwszy rzut oka, wcale nie oceniłam pomysłu zaszycia się w głuszy Syberii za zły. Nawet jeśli napisano, że bogaty Francuz udaje biedaka nad Bajkałem. Wyjazd jawił mi się jako świetne miejsce dla obserwacji przyrody i swoich myśli w niecodziennym otoczeniu. Po przeczytaniu książki można być o krok od poszukiwania podobnego miejsca. Dla mnie może tylko cieplejszego, a zamiast wódki pewnie zabrałabym słodkie wino, a w zamian sosu tabasco, wolałabym kaloryczną oliwę z oliwek. Co do zapisków autora wyjaśnił je w skrócie: „Dziennik osobisty, operacja komando przeciw absurdowi. Prowadzę ewidencję mijających godzin. Pisanie dziennika zapładnia egzystencję. Codzienne spotkania z białą kartką zmusza do zwracania baczniejszej uwagi na wydarzenia dnia, zachęca, żeby lepiej słuchać, głębiej myśleć, patrzeć intensywniej. Głupio byłoby nie mieć nic do zapisania w notesie wieczorem. To jest jak kolacja z narzeczoną: żeby mieć coś do powiedzenia, najlepiej pomyśleć o tym wcześniej”.

Sylvain Tesson zapisał swoją wyprawę w sześciu rozdziałach odpowiadających miesiącom od lutego do lipca. Rzadko spotykał ludzi, bo mieszkali kilkanaście kilometrów od niego, a najbliższa wioska była oddalona o 120 km. Czasem ktoś zaglądał do jego chaty, niekoniecznie ludzie. Towarzyszyły mu dwa psy. Zabrał ze sobą najpotrzebniejsze narzędzia, zestaw około sześćdziesięciu książek, zapas jedzenia. Te sprawy techniczne dokładnie opisuje w książce. Najważniejszym jednak towarzyszem jego pobytu były myśli, które rodziły się w kontakcie z żywą przyrodą, krajobrazami, w trakcie smakowania życia w ciężkich warunkach. I te myśli, uwagi, przemyślenia pisane kijem na śniegu, refleksje zauroczyły mnie. Właściwie na nich zbudowana jest cała fabuła.

Opowiem o kilku najciekawszych momentach. Autor książki nie bez przyczyny nazywa się eremitą, pustelnikiem, Robinsonem. W ciszy chaty trzy metry na trzy, z chrapiącym w nocy piecem i przygotowaną w razie napadu niedźwiedzia racą oraz z dużym oknem przeżywa podróż do wnętrza siebie: „Eremita [...] obserwuje, jak pory roku tańczą odwieczny taniec powrotów. Pozbawiony maszyn, utrzymuje w sprawności swoje ciało. Odcięty od kontaktów z innymi, studiuje mowę drzew. Wyzwolony od telewizji odkrywa, że okno jest prawdziwsze od ekranu. Jego chata zapewnia wygodę i stanowi ozdobę brzegu”. Misja okna w chacie jest wychwalana wielokrotnie. To okno pokazuje zmienność, głęboką zimę i budzenie się wiosny jak najlepiej wyreżyserowany film: „Siąść przy oknie z herbatą w ręku, pozwolić naciągać godzinom, patrzeć, jak pejzaż zmienia się w oczach, nie myśleć o niczym i nagle schwytać pojawiającą się myśl i zanotować ją w zeszycie. Okno służy do tego, żeby piękno mogło wejść do środka, a inspiracja znaleźć ujście na zewnątrz”.

Opowieść zapoznaje nas z praktycznymi tajnikami przeżycia w ciężkiej, nieludzkiej Syberii. Znajdujemy instrukcje postępowania. Tak więc autor zbiera i rąbie drzewo, łowi ryby po uprzednim wycięciu lodu z Bajkału, pokazuje nam rosyjską saunę, tzw. banię (szopę pięć metrów na pięć ogrzewaną przez cztery godziny do temperatury 80 stopni Celsjusza). Tesson pewnie zdawał sobie sprawę, że jego dobry pomysł na książkę i na wspaniałe wakacje wywoła zazdrość. Nie mylił się. Jest wyśmiewany nie tylko za prostotę opisu rąbania drzewa, ale za pomysł wzięcia udziału w wymyślonym przez siebie scenariuszu: „Społeczeństwa nie lubią eremitów. Nie wybaczają im ucieczki. Potępiają zuchwalstwo samotnika, który rzuca innym w twarz: idźcie dalej beze mnie. Odosobnić się, to znaczy wziąć urlop od bliźnich. Eremita neguje misję cywilizacji, jest jej żywą krytyką. Hańbi umowę społeczną. Jak akceptować człowieka, który przekracza jakąś granicę i czepia się wiatru?”

Chciałabym mieć ten luksus odkrywania piękna i absolutnej wspaniałości Syberii. Nie znajdować się podobnie jak Tesson w piekielnym kręgu potrzeb, które kreuje świat. Żyć dostosowując się do przyrody, a nie zmuszać jej by nam służyła. Czasem zabrać łyżwy , podnosić się nieudolnie z lodu po piruetach dla nieba. Poślizgać się dla pochwały natury i Boga. „Wczorajszy wiatr wypolerował ślizgawkę. Sunę z gracją foki po gładkiej tafli. Spękania przecinają masę lodu turkusowymi woalami. Mijam zamarznięte szczeliny w kolorze kości słoniowej. Utrzymuję równowagę na tkance lodu. Góry odbijają się jak w zwierciadle. Przypominają wciśnięte w białe suknie nieśmiałe tancerki, które chciałyby zatańczyć walca”.

Podróżnik często podkreśla swoją wolność w niezwykłym otoczeniu. Nie jest zmuszany robić czegoś co do minuty oraz o danym czasie. Wystarczy jeśli zadba o podstawowe obowiązki, by potem oddać się czemuś wznioślejszemu z piramidy Maslowa: „Człowiek wolny panuje nad czasem. Człowiek, który ma władzę nad przestrzenią, jest po prostu potężny. W mieście wymykają się minuty, godziny, lata. Płyną z rany krwawiącego czasu. W chacie czas się uspokaja. Kładzie się u waszych stóp jak stary poczciwy pies i nagle zapominacie o jego istnieniu”.

Jeden z rozdziałów jest zatytułowany „Las”. To on obok wielkiej wody jest ważnym bohaterem książki. „Pokusę pustelnictwa poprzedza zawsze ten sam etap. Najpierw trzeba zaznać niestrawności życia w centrum nowoczesnych miast, aby marzyć o chacie ze smugą dymu z komina na leśnej polanie. Dopiero, kiedy obrośnie się tłuszczem konformizmu, jest się gotowym na apel lasu.

Można zadać pytanie, czy człowiek, który wcześniej przebywał intensywnie z ludźmi, potrafi wytrzymać sam ze sobą i nieprzyjaznym komunikacyjnym światem w głuszy lodu, śniegu, braku rozmów. Otóż autor nie ma zamiaru okłamywać nas, że z dnia na dzień stał się duchowo wielkim pustelnikiem: „Trochę się nudzę. Ten dzień jest jak źle zakręcony kran, kapie godzinami. Nuda jest towarzyszką, która wyszła z mody. Ale można wytrzymać. Czas ma posmak tranu. Nagle mija i nuda razem z nim. Czas na nowo staję się tą niewidoczną i lekką procesją, która toruje sobie drogę w duszy.”

Jednym z największych atutów książki są poetyckie zapisy wspaniałości natury. Chłonęłam je szybko, a potem zamykałam oczy, by wyobrazić sobie zaprogramowane przez Boga biologiczne czynności. „Potok się wyzwolił i znika pod lodowym mostem u wylotu doliny. Góry się topią. Stoki przecinają żwawe strumienie, które jak dziewczyny spieszą się do jeziora. Pączki olch przebiły swoje łuski. Krzaki azalii pocętkowały fioletowe kwiaty. Woskowe liście wydają zapach enkaustyki. Nieśmiałość natury jest preludium do jej triumfu.”

Nasz eremita musiał być wierzącym człowiekiem dostrzegając tak doskonale skomponowany ład. „Robinson z jasną brodą nie może obejść się bez krzyża Chrystusa na piersi. Kocham tego człowieka, który wybaczył grzesznym kobietom, wędrował po drogach, wygłaszając pesymistyczne przypowieści, znieważał bogaczy i popełnił samobójstwo na wzgórzu, wiedząc, że czeka tam na niego śmierć. Czuję, że należę do chrześcijaństwa, do tych przestrzeni, gdzie ludzie zdecydowali się czcić boga, który głosił miłość, pozwolił, by wolność, rozum i sprawiedliwość zagościły w ich miastach. Co mnie jednak odpycha, to majstrowanie przy Ewangelii, te sztuczki czarowników w tiarach i z dzwoneczkami, którzy przekształcili płomienne słowo w kodeks karny. Chrystus powinien być greckim bogiem."

I jeszcze jakby zalet pisania Tessona bylo mało, to oprócz instrukcji obsługi tnącego narzędzia, podaje się nam radę: „Sami jesteśmy odpowiedzialni za ponurość naszego życia. Świat jest szary od naszej własnej banalności. Życie wydaje się blade? Zmieńcie życie.”

Pora na kilka słów przeciwko krytykom książki. Jedźcie sami nad Bajkał nawet wtedy jeśli jesteście szaleńczo bogaci. Zapuszczajcie się na niebezpieczny teren obserwując, czy obok nie czai się głodne zwierzę, wyciągajcie samodzielnie zapadnięte, zmarznięte stopy z głębokiego śniegu, rozkoszujcie się makaronem przez sześć miesięcy, a po tym wszystkim jeszcze wysłuchujcie żalów. Kto wam zabroni mieć pomysł na życie? Zróbcie sobie taki urlop mocno krytykowany za chęć sławy. Gwarantuję, że wracając stamtąd możecie nauczyć się myśleć, a może i podzielicie ludzi na dwa obozy: „Wolę natury ludzkie, które są jak zamarznięte jeziora, niż te, które przypominają bagna. Pierwsze są zimne i twarde na powierzchni, lecz pod spodem niespokojne i żywe. Drugie są delikatne i miękkie z wyglądu, lecz ich dno jest bezwładne i niedostępne.”

Reszta recenzji na http://stefeklidia.wix.com/kulturalnie#!Recenzja-książki-W-syberyjskich-lasach/cu6k/551ae7e00cf215f35a2d9741

Już po przeczytaniu kilku stron i po wcześniejszych recenzjach, zastanawiałam się, czy aby jestem normalna, że książka aż tak mi się podoba. Autora oskarża się głównie o grafomanię, a nieco mniejszym grzechem jest sam pomysł spędzenia sześciu miesięcy nad dziewiczym Bajkałem z zapasem alkoholu.

Zacznijmy więc od autora. Napisał książkę według spostrzeżeń zanotowanych w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dźwięki. Słyszysz je od razu. W każdym razie nie jest to szelest szybko przewracanych kartek przy czytaniu książki. To muzyka w zapisanych słowach, koncert dusz, orkiestra rozterek, trio pytań, duet tęsknot i w końcu solo sukcesu okupionego też niespełnioną i skrywaną miłością. Już od pierwszych tonów preludium jesteśmy wprowadzani do wysłuchania genialnej biografii zwykłego człowieka, którego życie zostało podporządkowanie muzyce. Przyglądamy się jakby z widowni na pozór harmonijnej grze życiowej bohatera. Gra niezwykle wrażliwie, tak, że będąc nawet laikami, potrafimy rozpoznawać nuty jego zwątpień, radości, osobistych dramatów, a także wspaniałych koncertowych sukcesów. Muzyka używa swoich środków przekazu i my się po prostu wsłuchujemy w tą niebanalną historię zagraną na wiolonczeli.

Zacznijmy jednak od początku. Nie był zaplanowany w łonie matki do życiowej roli wirtuoza. Rodzicielka przeżyła ciężkie chwile porodowe, zaraz potem okazało się, że powiła martwy płód. Do tego zaszła pomyłka w zapisie imienia zmarłego. Miał być Felizem czyli Szczęśliwym: „Nie powodzenia, sukcesu dla niego pragnęłam, tylko żeby był szczęśliwy". Niekompetentny notariusz przemianował go na Feliu. Zsiniałe ciało noworodka rodzeństwo zawinąwszy w koc, zabrało do piwnicy. Na tony melodii fletu brata, Feliu po raz pierwszy otworzył uszy, oczy i usta. W tak niesamowitych okolicznościach zaczynają się losy chłopca, któremu już zawsze będzie towarzyszyła muzyka. Po śmierci ojca, w kufrze z jego rzeczami, znajduje smyczek do wiolonczeli prawdopodobnie przeznaczony dla niego. Ów tytułowy smyczek będzie nie tylko wielkim prezentem o znaczeniu emocjonalnym, ale odegra dużą rolę w dalszym życiu. Stanie się to za sprawą maleńkiego drobiazgu, którym zostanie przyozdobiony.

Feliu wcale nie był cudownym dzieckiem jakby mogło się wydawać. Grał wcześniej na fortepianie i skrzypach, ale to pierwszy styk z wiolonczelą spowodował, że zakochał się w jej dźwięku, a nawet popłynęły mu łzy: : „Wiolonczela (…) brzmiała jak ludzki głos”. W porównaniu z fortepianem brała górę: „Gra na fortepianie była jak napchanie się chlebem i wodą, podczas, gdy przez okno dolatuje zapach pieczystego od sąsiadów”.

Ciężka praca i wyrzeczenia, które to będą chodziły z nim jak cień, doprowadzą go do szczytów. Od zatęchłej dziury w swoim rodzinnym mieście, a potem przebywaniu w spartańskich warunkach u pierwszego nauczyciela muzyki, dojdzie do salonów. Będzie przebywał na dworze króla Alfonsa i królowej Wiktorii Eugenii znanej jako Ena. Ena była wnuczką królowej brytyjskiej, która 2 dni przed ślubem z hiszpańskim monarchą przeszła z protestantyzmu na katolicyzm. Nie była lubiana przez podwładnych, ale nadworny muzyk ją ubóstwiał. Od tej pory w wątek biografii Feliu, autorka wplata mocny rys historyczny. Pojawiają się prawdziwe osoby znane z kart poważnej historii: Hitler, generał Franco, Picasso, Gaudi, Debussy i inni. Burzliwe dzieje schyłku republiki i rodząca się siła faszyzmu, nowy ład w Europie, skomplikowane powiązania i współzależności między krajami, będą miały wpływ na wrażliwego i subtelnego bohatera. Zamieszanie polityczne nie pozostanie też bez znaczenia dla tak wdzięcznej dziedziny jaką jest muzyka. „Tęskniłem za dyscypliną oraz porządkiem, ale zewsząd i codziennie napierały na mnie rozkład i anarchia (…) Jak można było uczyć się czegokolwiek w tym chaosie? Tylko cofając się głębiej w głąb siebie, wyłączając się ze wszystkiego, co nie było czystą, uporządkowaną doskonałością muzyki samej w sobie.”

El rey del arco – Król Smyczka nadal będzie grywał, ale oprócz układania ósemek, bemoli, krzyżyków na pięciolinii, zajmować go będzie skomplikowana miłość do nieszczęśliwej, samotnej kobiety z korzeniami żydowskimi. To uczucie inne niż wszystkie, delikatniejsze niż samo pociągnięcie smyczka wiolonczeli. Każdy zły takt mógłby zerwać strunę przyjaźni, zauroczenia, cichej adoracji. Wcześniej z kochanką Izabelą w czasie aktu miłosnej rozkoszy porównywał ją do instrumentu. To miłość do skrzypaczki bez aryjskiej krwi w trudnych, nazistowskich czasach zmusza go do zadawania pytań. Czy muzyka jest ponad wszystkim? Ponad podziałami na nacje, ponad wojnami, niedostatkiem, ważnymi życiowymi wyborami? Czy muzyka potrafi sprawić, że zapominamy o niedolach? Czy jest potrzeba komuś, gdy rozgrywają się losy świata? Przecież widział dobrze napis w operze, że „Sztuka nie ma ojczyzny. Sztuka wznosi się ponad wszystko.”

Coś tu jednak nie zagrało. Aviva – jego platoniczna miłość musi uciekać przed prześladowaniami do Ameryki. Bezcenny szafir podarowany od królowej zostaje w jednej chwili wyrwany z hiszpańskiego smyczka i bez wahania zamieniony na pomoc finansową w ucieczce bezradnej kobiety. I tutaj nie bohater, lecz tytułowy smyczek ma do odegrania wielki koncert: „Malarz, muzyk – żaden artysta – nie powinien tak bezczelnie wpraszać się do dzieła. Nie wolno niszczyć wyjątkowości tego, co maluje lub gra. Artysta wykonuje tylko służbę.” Oczekując na dalsze pomyślne losy Feliu, Avivy i Al-Cerraza – miłosnego i muzycznego trójkąta zostajemy z kolejnym znakiem zapytania. Autorka szykuje dla nas jeszcze większe niespodzianki i zwroty akcji.

Reszta recenzji na http://stefeklidia.wix.com/kulturalnie#!Recenzja-książki-pt-Hiszpański-szmyczek/cu6k/55228c880cf2aa1811869e02

Dźwięki. Słyszysz je od razu. W każdym razie nie jest to szelest szybko przewracanych kartek przy czytaniu książki. To muzyka w zapisanych słowach, koncert dusz, orkiestra rozterek, trio pytań, duet tęsknot i w końcu solo sukcesu okupionego też niespełnioną i skrywaną miłością. Już od pierwszych tonów preludium jesteśmy wprowadzani do wysłuchania genialnej biografii ...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jeśli jeszcze nie macie planów na długi weekend, to zapraszam do wartembowskiego pałacu przerobionego z dbałością o każdy szczegół, na hotel. Na majówkę do właśnie otwartego Pałacu Stu Róż. Klara i jej ukochany Jakub z pomocą Łucji, robią wszystko, by sprostać starożytnej zasadzie gościnności hotelarskiej „Hospes hospiti sacer” (Gość gospodarzowi świętym jest). W dosłownym polskim znaczeniu powiedzielibyśmy: „Gość w dom, Bóg w dom”. Ale czy na pewno? Tutaj mało będzie światła, raczej górować będą siły ciemności i zaprowadzą nas z nikłym płomieniem świecy do podziemnego królestwa zafascynowanego ruchem Bractwa Różokrzyżowców.

Gdyby nie mocno ucharakteryzowane postacie, to pewnie powiedzielibyście, że samo miejsce wydarzeń w książce jest mało wyszukane, a wręcz infantylne patrząc na poprzednią część książki pani Kosin pt. „Tajemnice Luizy Bein”. Cały wystrój hotelu błaga o zmianę: tapety, poduszki, filiżanki z motywem róży, a w dodatku cały ogród z wieloma gatunkami tego krzewu. Może ratują trochę sytuację z zaaranżowaniem głównego miejsca przy recepcji, sprzęty stylizowane na starocie i prawdziwe perły w postaci wiekowych książek i bibelotów. Niby retro powiecie – ale jednak w przeciętnym guście, a życie często ociera się o kicz. Muszę już od początku wyprowadzić was z błędu.
Każdy motyw w „Kołysance dla Rosalie” ma rację bytu. Jest logicznie i rozmyślnie zaplanowany. Rozwijające się pąki róż duszących główną bohaterkę, zaprowadzą nas do Różokrzyżowców , tajemniczych przepowiedni, zaklęć, wyroczni, planów dla świata. Sekretów owitych bluszczem, kurzem i mchem będzie więcej! Szykuje się wam wspaniały weekend w otoczeniu zieleni, fontanny, tarasu, podziemi i najlepszych posiłków przyrządzanych przez świetną kucharkę Kazię. Ona oprócz gotowania zajmuje się nieformalnie donoszeniem wiadomości o każdej osobie w miasteczku – taki książkowy „Pudelek”. Umieszczenie tej postaci nadało książce uroku, humoru i większej realności.

Kiedy już dostaniecie klucze do pokoi, rozejrzyjcie się koniecznie kogo macie za sąsiada. Albowiem pomieszkują tu różni dziwni ludzie. Wędkarze, którzy przesiadują nad wodą z wędką, a wcale nie lubią jeść ryb. Miłe starsze małżeństwo, które nie wadzi nikomu, bo prawie co dzień urządza sobie wycieczki lub zbiera grzyby. Pisarz przesiadujący całe dnie w pokoju ku niezadowoleniu kucharki, która chce go wyswatać z roztargnioną Matyldą. Przyjeżdża też starszy pan z nienagannymi manierami o niemieckim nazwisku von Egloff. Jeśli zamieszkacie blisko rodziny Pastewnych, to macie zapewnioną rozrywkę cały dzień. Pani Róża Pastewna lubi wywoływać afery, na słodkiej buzi często zobaczycie rozkapryszenie i chęć zwrócenia na siebie uwagi. Pojawią się też goście ze Szwajcarii: Sara z mężem Alexem, siostra Alexa oraz ich dwójka dzieci – Albert (Busio) i Rosalie. To małżeństwo tak bardzo zapragnie stać się letnikami w 100 %, że wynajmie niańkę do swoich pociech. Liska – starsza pani opiekująca się rodzeństwem zawsze będzie się wam grzecznie kłaniała, może nawet zaparzy wam herbatę z róż. Stańcie czasem bliżej niej i posłuchajcie jakie historie opowiada dzieciom. Do tego ta melodia wygrywana przez zabytkową pozytywkę.

Autorka usypia naszą czujność przemiłym brzmieniem kołysanki i budzimy się w szoku dowiadując się, że z hotelu zniknęły Rosalie i jej niańka. Wiem, że będziecie chcieli pomóc w odnalezieniu dziecka, ale napotkacie wiele fałszywych tropów. Pozwólcie autorce krok po kroku doprowadzić do finału poszukiwań małej lub też zróbcie to inaczej zaczerpnąwszy z rady Liski: „Wystarczy uważnie popatrzeć, żeby zyskać pewność. Podobnie jest z ludźmi. Nie należy ich słuchać, tylko dobrze im się przyjrzeć, żeby wiedzieć, jacy są naprawdę. W środku”. Oby tylko nie zemdlił was jak główną bohaterkę Klarę, zapach róż: „Róże! Mnóstwo! Połamane, pomięte, wszystkie purpurowe, ale w czarne plamy, jakby pleśni. Całe łózko było nimi zasłane. I ten straszny, duszący zapach”.

Książkę czytałam z bagażem doświadczeń pracy recepcjonistki również w pałacu przerobionym w hotel. Mury książkowego wymyślonego pensjonatu gościły bardzo ciekawych ludzi. Osoby pracujące w hotelarstwie wiedzą, że przyjeżdżający goście mają wiele różnych oczekiwań oraz przedstawiają całą paletę osobowości, przyzwyczajeń, zachcianek. Te są powodem, dla którego z radością usługujemy im, ale też i są sprawcami rozmaitych kłopotów. Autorka książki ma dobry zmysł wtopienia się w realia obyczajowe. Oddała atmosferę tej całej krzątaniny przy obsłudze gościa. Za to dodatkowy plus. Muszę z nieukrywaną szczerością dodać, że w moim hotelu nigdy nie miała miejsca tak wielka afera. Być może podświadomie tęskniłam do odkrycia jakiejś tajemnicy zakamarków mojego miejsca, które tak wiele ma wspólnego z pałacem przedstawionym przez panią Renatę Kosin. Pisarka zrekompensowała tę tęsknotę w sposób wyczerpujący. Dostałam wszystko: ciemne lochy, odgłosy z podziemi, zakradający się po nocach goście, przemykające niezauważalnie ciche postaci tylko z wyglądu, ciemne strony nauk wolnomularzy, skandale rodzinne, przykurzone pajęczyną sekrety na strychu, magiczne wyrocznie, znaki Różokrzyżowców, a zamiast słuchania na nocnych zmianach radia – dobiegająca muzyka pozytywki. Pani Kosin ukołysała moje zmysły.

Reszta recenzji na http://stefeklidia.wix.com/kulturalnie#!Recenzja-książki-pt-Kołysanka-dla-Rosalie/cu6k/55361a420cf23d01643c6a2c

Jeśli jeszcze nie macie planów na długi weekend, to zapraszam do wartembowskiego pałacu przerobionego z dbałością o każdy szczegół, na hotel. Na majówkę do właśnie otwartego Pałacu Stu Róż. Klara i jej ukochany Jakub z pomocą Łucji, robią wszystko, by sprostać starożytnej zasadzie gościnności hotelarskiej „Hospes hospiti sacer” (Gość gospodarzowi świętym jest). W dosłownym...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak wcześniejsze książki Michaela Crummeya, tak i tę należy odczytać głęboko, trójwymiarowo, bo posiada gigantyczne przesłanie, niestandardową puentę, motto bez moralizatorstwa. Jeśli „Dostatek” był tylko świetny, to „Sweetland” jest po prostu genialny!

Powieść jest jak list w butelce z wiadomością podrzuconą z dalekiego, obcego lądu.Na tamtym istnieją odwieczne, niezmienne prawa, których nie można tak o po prostu lekceważyć dla głupiego podpisu. Niby historia nieprawdopodobna, a życiowo prawdziwa i jednak możliwa. Znajdujemy w tym metaforycznym naczyniu czytelny zapis czyjegoś frapującego życia, ze sztormem emocji, który uspokaja nas raz po raz błękitną taflą, by znowu zalać bałwanami wzruszeń. I tak dryfujemy jak statek bez portu i świateł latarni zależni od tego jak główny sternik – Crummey zamierza zabłąkać nasze myśli oraz przeżycia razem z bohaterami w oceanie życia małej osady na Nowej Fundlandii. Wiemy już z „Dostatku”, że miejsce nie zrobi na nas żadnego wrażenia, dopóki nie poznamy jego mieszkańców.

O samej specyfice położenia geograficznego wyspy i co z tego może wynikać , wcześniej niż opisy, informuje nas okładka. Jak zwykle oszczędna w kolory i niepotrzebne detale. Dosadny wstęp został już wymalowany na okładce . Surowa szarzyzna, na której stoją domy pełnokrwistych bohaterów. I morze, które wcale nie jest niebieskie. I niebo, które jest w zmowie z wodą i pokazuje swoje humory. Czy na tym skalistym, bezlitosnym, mało wygodnym skrawku przestrzeni życiowej można znaleźć temat do drążenia go przez prawie 400 stron?

Można! Bo to nie tyle twarda, kamienista czy miękka ziemia ma znaczenie, ale hard ducha ludzi, którzy będą ją uprawiać. To nie wysokość i wściekłość fal będzie istotna, ale zamaszystość i siła wioseł. To oni właśnie niesamowicie plastyczni będą poddawać się lepieniu, pozwalać się wyginać, dopasowywać ostrej naturze, iż pomyślimy, że żadna okoliczność nie potrafi ich stamtąd wykurzyć, złamać czy doprowadzić do drastycznych zmian lub też upadku.

Jednak na mieścinę spadło widmo klęski z powodu zakazu połowu dorsza i w związku z tym państwo wprowadziło zachęcający finansowo program pomocowy dla mieszkańców. Chciano ich przenieść w dogodniejsze miejsce w zamian za zgodę wszystkich zamieszkałych w miasteczku. I tu będzie pies pogrzebany.Niewielu osadników tu jeszcze mieszkało. Na garstkę stale przebywających tam 47 ludzi, z dorosłych poniżej 50 tego roku życia był tylko Glad, z tego dziewiątka dzieci, a pozostali to starsi. Czyli pomyśleć można, że niewiele będzie się działo. Nic bardziej mylnego. Crummey w tej zapadłej dziurze umieścił bardzo dobrze ucharakteryzowane postaci i one nie pozwolą nam się nudzić.

Należy wspomnieć o kilku, bo to jacy byli, kształtowało postawy głównego tytułowego Sweetlanda. Ogólnie miasteczko rządziło się swoimi nieformalnymi prawami. Nikt poza obcymi nie pukał gdy przychodził w odwiedziny. Nikomu nie przychodziło do głowy by używać frontowych drzwi, bo wchodzono od zaplecza, od ogródka czy tyłu domu. Mieszkańcy przeważnie wszystko o sobie wiedzieli. W ważnych wydarzeniach uczestniczyli gromadnie (np. kiedy stawiano na nogi krowę Lovelessa w połogu ,w oborze zjawiły się oprócz dorosłych dzieci zamiast śpieszyć się na lekcje po przerwie). I jak to u Crummeya , cały gwiazdozbiór niesamowitych osobowości. To, co my czytelnicy uważać możemy za dziwactwo, dla nich było normalne. Co dla nich było zjawiskiem wysoko ponad normę , my pewnie określilibyśmy jako mieszczące się w kanonie. Stąd też oni znosili swoje ułomności i fizyczne i psychiczne jak gdyby to zawsze było normalne i musiało nadal trwać. Traktowali się jak równi sobie, dźwigali własne i czyjeś garby, nie wykluczali nikogo tylko dlatego, że był w jakiś sposób inny. Każdy miał swoje miejsce, był w osobliwy sposób doceniany i akceptowany.

Żadne dziwadło nas nie zaskoczy np. Loveless, który wypił w młodości naftę, przeżył i miał się dobrze; Queenie, która nie wychodziła z domu od 20 lat. Wcześniej to robiła, ale miała wychodek na zewnątrz. Od czasu zrobienia toalety ze spłuczką nie wychodziła z domu, bo nic ją nie nagliło. Namiętnie za to czytała kiczowate romanse. Duke Fewer np. zarządzał zakład fryzjerskim, ale nigdy nikogo nie ostrzygł. Ważną rolę odegrał jednak jego salon, bo na stoliku leżały czasopisma sprzed 30 lat i szachownica. Ludzie przychodzili sobie porozmawiać, przeglądnąć magazyny i rozegrać partyjkę. Jedną z zagadkowych postaci stworzonych przez autora to Jesse. „Jesse był patykowaty i blady jak coś co za długo maczało się w wodzie.” Miał niewiarygodnie dobrą pamięć. Łacińskie nazwy wielorybów, ich liczebność, rozmiary, pożywienie, drogi migracji, brzmienie i znaczenie śpiewów miał w jednym palcu. Oglądał „Titanica” i znał na pamięć dialogi ze scen. Autor nie bez przyczyny wybrał akurat ten film, gdyż w pobliżu miejsca książkowych wydarzeń znaleziono prawdziwy wrak zatopionego słynnego statku. Chłopak „miał twarz posiniaczoną snem”, był chory psychicznie, ale nie na tyle, żeby główny bohaterSweetland - jego wujek, nie łapał z nim kontaktu. Wprost przeciwnie. Łączyła ich niewyobrażalnie głęboka, niepojęta więź tak perfekcyjnie pięknie oraz wzruszająco scharakteryzowana przez pisarza.

Pozostał nam główny bohater. Sprawca nieporozumień i frustracji miejscowych. Przy zbliżającej się nieubłagalnie dacie ostatecznej decyzji jako jedyny nie chciał zgodzić się na rządowy program wysiedlenia z wyspy za spore dotacje finansowe. W związku z tym najpierw dostawał pogróżki, ale te z czasem przerodziły się w groźniejsze sytuacje. Moses Louis Sweetland – czarna owca to 69 letni emerytowany latarnik, wcześniej rybak, którego przodkowie zasiedlali wyspę jako pierwsi. On utożsamił się z ziemią przodków, nie wyobrażał sobie życia poza tym miejscem. Był święcie przekonany , że przede wszystkim Jesse (jego umiłowany siostrzeniec) nigdzie nie będzie tak kochany i akceptowany ze swoją chorobą jak tutaj. Splot sytuacji ciekawie opisanych za pomocą retrospekcji , a potem zgrabnych powrotów do teraźniejszości, sprawił, że ugiął się pod naporem wściekłych sąsiadów. Był to jednak początek wielkiej tragedii, która wyznaczyła odwrotną drogę dla jego dalszych, poplątanych losów.

Ludzie wyjeżdżali z beznadziejnej mieściny, podczas gdy on upozorował własną śmierć, by później samemu zmagać się z brakami bezlitosnej , nieprzyjaznej wyspy. I tutaj właściwie zaczął się popis kunsztu pisarskiego Michaela Crummeya. Pozostały na wyspie pozbawiony został wielu rzeczy, a nade wszystko obecności żywego człowieka. Nasz Robinson przeżywał stany emocjonalne w różnych skalach i odcieniach, zależnie od dnia, wspomnień, pogody, od czasu, który upłynął, od tego, co danego dnia go spotkało lub czego nie osiągnął. Cała gama nastrojów, refleksji, głębokich przemyśleń.„Całe to miejsce się pogrążało, a niemal wszyscy, dla których coś ono znaczyło, znajdowali się już pod ziemią”. Z czasem przyszła monstrualna tęsknota do drugiego człowieka. Nadsłuchiwał ludzi: „W okresach ciszy – szmer, który zdawał się niejasno ludzki. A potem okrzyk, pozbawiona znaczenia sylaba, niczym szczeknięcie psa.” W czasie odizolowanej wędrówki, gniecione samotnością jego życie próbowało przybierać pozory normalności. Odprawiał święta, doglądał cmentarza, przestawiał pionki na szachownicy w salonie Duke’a, z czasem stawiał sobie obraz dziadka na leżance, by miał z kim rozmawiać. I wtedy już możemy domyślać się , że Sweetland przeistaczał się: „Pomyślał, że ostatecznie życie jest cholernie mało warte. Fragmenty i okruchy pozorów, pozlepiane do kupy w coś przypominającego na wpół ludzki kształt, jak jakaś szmaciana kukła mająca straszyć wróble w ogrodzie. Cholernie mało warte.” Napisał Crummey wyczerpującą obserwację stadium samotności jakby lekarz, który prowadził dokumentację do karty pacjenta. Moses zostaje zdiagnozowany, a jego w pierwszym okresie wydawać by się mogło, banalna samotność, teraz doprowadziła go do wyniszczenia. „Żeby wyobrazili sobie, że ktoś porzucił ich na morzu bez zapowiedzi czy słowa wyjaśnienia. Że nie mają pojęcia, czy ktokolwiek ich znajdzie. Ani nawet czy ktoś ich w ogóle szuka. Osieroceni na bezkresnym oceanie”.

Postać tytułowego bohatera, jego charakter, postępowanie to jedna z wielu sztuczek pana Crummeya, którą perfekcyjnie zastosował, bym znowu mogła nazwać go Mistrzem. Od dłuższego czasu nie spotkałam aż tak wielkiego pisania o tak prostych uczuciach jak: bezwarunkowa miłość, przywiązanie bez żadnego ale, troska o drugiego, akceptacja dla ułomności. Kawał dobrej, koronkowej roboty co do warsztatu pisarskiego i absolutnie rozległe pokłady talentu. To musi się odbić szerokim echem wśród czytelników.

Wśród niektórych opinii czytelników pewnie będzie można się doszukać zarzutów, że autor zbyt często przeskakuje z teraźniejszości do przeszłości i na odwrót szczególnie w zapisie życia Sweetlanda. I ja zgłaszam to jako małą wadę w czasie czytania. Jednakże kiedy zamknęłam ostatnią stronicę, zdałam sobie sprawę, że nie mogło być inaczej. Dzięki temu, że zastosował taki środek, możemy być na bieżąco ze wspomnieniami bohatera, które miały odbicie szerokim echem w dalszych życiowych zmaganiach. Może to jednak utrudniać identyfikację pewnych ludzi czy wydarzeń, szczególnie kiedy odpłyniemy gdzieś na małą chwilkę. Dlatego warto czytać uważnie, skupić się, by poznać najdrobniejsze detale, bo one są logicznie powiązane.

Po przeczytaniu powieści nachodziły mnie różne refleksje. Dobra, poruszająca książka nie pozwala ci zasnąć i śnić bajkowych treści. Przyglądając się życiu Sweetlanda nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że może symbolicznie gdzieś go już wcześniej spotkałam. Może nie dosłownie o fizykę tutaj chodzi, ale o wymiar ponadczasowy jego pracy w charakterze latarnika. Całkiem prawdopodobne, że autor chciał poprzez to zajęcie, z którego uwolnił go potem automatyczny mechanizm, pokazać nam coś więcej. Że to nie sam zawód latarnika, lecz idea zapalania świateł dla zbłąkanych lub potrząsanych w czasie wichrów jednostek pływających na morzu, ma bardzo wielki wydźwięk i odzwierciedlenie w charakterze i działaniu Mosesa. Moses chciał chronić ludzi, to pewne, ale wysłano go na emeryturę. „Zdawało mu się, że na tym właśnie polega robota świata – sprawiać, że każda rzecz stanie się przestarzała.” Zastąpiły go niemyślące maszyny, bezmyślnie zapalające lampę według wskazań komputera. Sam używał laptopa, ale tylko po to by połączyć się z bankiem,pograć w pokera czy zrobić przyjemność i obejrzeć filmik wysłany przez autystycznego siostrzeńca. Nie ufał wirtualnym dłoniom, które miały sterować światem. Sam mówił: „Sieć jest jak ocean, że nie sposób stwierdzić, co żyje w najmroczniejszych jej otchłaniach."

Reszta recenzji na:

http://stefeklidia.wix.com/kulturalnie#!Recenzja-książki-pt-Sweetland/cu6k/5543e0130cf21fee135eadd1

Jak wcześniejsze książki Michaela Crummeya, tak i tę należy odczytać głęboko, trójwymiarowo, bo posiada gigantyczne przesłanie, niestandardową puentę, motto bez moralizatorstwa. Jeśli „Dostatek” był tylko świetny, to „Sweetland” jest po prostu genialny!

Powieść jest jak list w butelce z wiadomością podrzuconą z dalekiego, obcego lądu.Na tamtym istnieją odwieczne,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to