-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Biblioteczka
2020-04-04
2021-12-26
Czekając na Hitlera
Okładka książki Gregora Ziemera przedstawia kilku uśmiechniętych chłopców wpatrujących się z zafascynowaniem w kotka. Obrazek ten poraża łagodnością, gdy zestawimy go z treścią książki. Jeden z chłopców delikatnie głaszcze zwierzątko, a ja oczami wyobraźni widzę, jak ukręca mu łepek. Takie wizje rodzi ten "Reportaż o fanatycznej edukacji".
W 1939 roku dyrektor Szkoły Amerykańskiej w Berlinie, Gregor Ziemer, zdobywa list polecający z ministerstwa (nie ukrywa, że za pomocą łapówki) i wizytuje instytucje o charakterze edukacyjnym (a także placówki w jakiś sposób z nimi powiązane czy towarzyszące), w których produkuje się przyszłych żołnierzy Hitlera oraz matki tych żołnierzy. To, co ogląda i czego się dowiaduje, niejednokrotnie wprawia go w osłupienie i napawa przerażeniem, ale chcąc poznać i zanotować jak najwięcej, powstrzymuje się od daleko idących komentarzy. Jego reportaż jest pewnym i przekonującym źródłem wiedzy, źródłem z pierwszej ręki, skondensowanym podręcznikiem opisującym procedurę wytwarzania nazistów. Autor został wpuszczony do nazistowskiej kuchni, obserwował precyzyjne odmierzanie składników i mieszanie ich w diabelskim kotle – udało mu się po prostu zdobyć przepis na doskonałego nazistę.
Nazistowskie metody edukacji i wychowania są maksymalnie uproszczone na każdym szczeblu – i w swojej prostocie genialne. Cel jest zawsze jeden i realizuje się go od najmłodszych lat, a wręcz po to powołuje się na świat dzieci: aby stworzyć dobrego, gorliwego, ślepo oddanego i wiernego wyznawcę hitlerowskiej religii. Nie waham się tak powiedzieć, ponieważ w książce wiele razy czytamy o tym, że Adolf Hitler traktowany był jak bóg i otaczany bałwochwalczym kultem. To do niego odmawia się modlitwę przed jedzeniem, to on przywołuje do siebie dzieci, jak to robił Jezus. Ideologia nazistowska jest religią.
Realizacji wspomnianego celu służyć może każda lekcja, każdy przedmiot nadaje się do tego tak samo. Nawet zjawiska przyrodnicze tłumaczone są z punktu widzenia nazizmu. Ze wszystkiego jednak najważniejsze są siła fizyczna i cielesność – chłopcy mają być mocni na froncie, dziewczęta zaś po to, by rodzić. Jedna z rozmówczyń autora powiedziała mu, że "(…) Führer życzy sobie, aby dziewczęta czuły, że ich ciała są dla Państwa ważniejsze niż umysły". (s.173)
Sens życia nazistowskiego ucznia to śmierć, to gotowość do oddania życia za Hitlera. Największym marzeniem nazistowskiej uczennicy jest wydanie na świat takiego właśnie chłopca – lub dziewczynki, która wypełni tę jedyną dla kobiety słuszną misję. Do tego przygotowuje ich szkoła. Rozwój duchowy jest zbędny i kłopotliwy – nie należy go umożliwiać, bo oznacza budzenie wrażliwości, poszerza horyzonty, rozprasza i odwraca od dzieła budowy Wielkich Niemiec. "Nazistowskie szkoły nie są miejscem dla słabeuszy." (s. 34) Ponadto szkoła nie powinna kolidować z obowiązkami partyjnymi czy wojskowymi, stąd np. znaczne ograniczenie liczby zajęć na uczelniach wyższych.
Mogłabym podać jeszcze wiele przykładów wynaturzeń przedstawionych przez Gregora Ziemera, od których włos się jeży na głowie. Nie samym jednak ich opisem żyje ta książka. Czytając ją, nie pomińcie znakomitego wstępu profesora Bogdana de Barbaro, który pisze, że jest to książka o nieodróżnianiu dobra od zła i prawdy od kłamstwa. A nade wszystko nie pomińcie ostatniego rozdziału, w którym autor stawia bardzo ważne pytanie: czy jesteśmy w stanie tak skutecznie edukować i wychowywać do życia, jak Hitler edukował i wychowywał do śmierci. Książka Gregora Ziemera została opublikowana w roku 1941 i autor pyta jako Amerykanin – nie wiemy jednak przecież, gdzie i kiedy pojawi się następny Adolf Hitler. Bo że się pojawi, to jest raczej pewne. Jak silne wartości będziemy wówczas w stanie mu przeciwstawić?
Czekając na Hitlera
Okładka książki Gregora Ziemera przedstawia kilku uśmiechniętych chłopców wpatrujących się z zafascynowaniem w kotka. Obrazek ten poraża łagodnością, gdy zestawimy go z treścią książki. Jeden z chłopców delikatnie głaszcze zwierzątko, a ja oczami wyobraźni widzę, jak ukręca mu łepek. Takie wizje rodzi ten "Reportaż o fanatycznej edukacji".
W 1939 roku...
2021-07-15
Przypowieść o człowieku i zającu
Czasami przychodzi taki moment w naszym życiu, kiedy w duszy i w umyśle coś przeskakuje i dostajemy impuls do zmiany, na którą świadomie lub bezwiednie szykowaliśmy się bardzo długo.
Dla bohatera recenzowanej książki był to zając przebiegający drogę. Fiński dziennikarz Vatanen wszedł za nim do lasu, odnalazł potrącone zwierzę i zaopiekował się nim. Zaraz potem bez żalu porzucił nielubianą pracę, niekochaną żonę i znienawidzone miasto. Od tego momentu najmował się do różnych, zazwyczaj ciężkich, ale dających mu wiele satysfakcji zajęć fizycznych wykonywanych na łonie natury. Fin, lodowata woda w jeziorze, las, hartowanie ciała i ducha – to doskonałe połączenie. Vatanen właśnie znalazł nowy sposób na życie, wstąpił na nową drogę. Także dosłownie, ponieważ przemieszcza się po różnych regionach Finlandii, a nawet przekracza granicę Związku Radzieckiego. Zawsze towarzyszy mu zając – więź z tym zwierzęciem okaże się nierozerwalna.
Na tej nowo obranej drodze napotyka Vatanen szereg absurdów. Absurdalne są sytuacje, w których uczestniczy, absurdalnie zachowują się ludzie. Przy tym bardzo rzadko kogoś coś dziwi – częściej już wkurza. Wszystko to na zaledwie dwustu stronach. Książka jest napisana bardzo rzeczowo, a zarazem symbolicznie, nie obfituje w opisy. I nie zaskoczyły mnie ani te absurdy, ani styl, nie pierwszy raz się z nimi spotykam w książkach fińskich autorów. Ale tym razem nagromadzenie nonsensów mi przeszkadzało, było ich za dużo. Może zmienia mi się gust czytelniczy, a może po prostu dawno nie czytałam tego typu książki i odzwyczaiłam się.
Co cennego widzę w tej opowieści? Przede wszystkim to, o czym już napisałam: można ją odczytać jako zachętę do zmiany, przy czym musi ona być przeprowadzona bez ceregielenia się. Odcinamy od razu całą rękę, a nie po paluszku. Gdy ta zmiana już nastąpi, uczmy się akceptacji tego, co po niej – inaczej znów szybko możemy się poczuć rozczarowani.
Książka jest też swoistą pochwałą nieskomplikowania. Przypomnieniem, że nie musisz posiadać wiele, by być szczęśliwym, wystarczy efekt pracy Twoich własnych rąk (szałas w lesie, nie willa). Przydaje się za to bratnia dusza, jedna też wystarczy. Może być zajęcza.
I jeszcze, że życie to droga. Wędrujemy przecież od zawsze, a dla osiągnięcia celu jesteśmy w stanie zrobić wiele, nawet posunąć się do czynów ostatecznych czy wydawałoby się – niemożliwych. Ale do jakich czynów (a właściwie - wyczynów) posunął się Vatanen, to już musicie sami sprawdzić, jeśli macie ochotę.
Przypowieść o człowieku i zającu
Czasami przychodzi taki moment w naszym życiu, kiedy w duszy i w umyśle coś przeskakuje i dostajemy impuls do zmiany, na którą świadomie lub bezwiednie szykowaliśmy się bardzo długo.
Dla bohatera recenzowanej książki był to zając przebiegający drogę. Fiński dziennikarz Vatanen wszedł za nim do lasu, odnalazł potrącone zwierzę i zaopiekował...
2021-04-23
Reaktor, który nie chciał słuchać partii
Do niedawna Czarnobyl był dla mnie mglistym wspomnieniem z dzieciństwa – słowem wypowiadanym z zaniepokojeniem w głosie przez mamę i babcię, przebłyskiem wiadomości w czarno-białym telewizorze. Pamiętam, że pytałam, co to ten Czarnobyl – nie pamiętam, co mi odpowiadano.
Stał się czymś więcej po przeczytaniu "Jaskółek z Czarnobyla". Książka ta wciągnęła mnie nie tylko jako kryminał, ale też właśnie jako historia katastrofy w elektrowni jądrowej. Doskonale opowiedziana fabuła spowodowała, że postanowiłam dowiedzieć się czegoś o przyczynach i przebiegu tego brzemiennego w skutki wydarzenia. Po raz drugi, tym razem z uwagą, obejrzałam świetny serial na HBO – pierwszy raz zerkałam tylko jednym okiem.I przeczytałam reportaż historyczny (tak chyba należałoby powiedzieć) "O północy w Czarnobylu" Adama Higgibothama. Jak widać już po ocenie gwiazdkowej, zrobił on na mnie wielkie wrażenie.
Odebrałam tę książkę jak kompendium wiedzy o katastrofie. Szeroko i dokładnie nakreślone przez autora tło pozwala na jednoznaczne określenie przyczyn wybuchu, do którego nie doszło ot tak, z dnia na dzień ani przez przypadek – jedyna, umiłowana partia pracowała na to latami. Autor informuje, że do budowy reaktora RBMK użyto kiepskiej jakości, tanich materiałów. Przed dopuszczeniem go do pracy nie wykonano wszystkich potrzebnych testów, stąd poważne wady konstrukcyjne – jak przycisk awaryjny, który feralnego 26 kwietnia 1986 roku zamiast zatrzymać groźną reakcję, jeszcze ją wzmógł. Uznano, że najszybszym sposobem przekonania się, jak działają reaktory, będzie po prostu ich uruchomienie… Utajniano wcześniejsze wypadki, nie wyciągano wniosków, nie uwzględniano ich w kolejnych podręcznikach obsługi reaktora… Przy budowie samej elektrowni także dopuszczono się rażących zaniedbań. Co więc było ważne? Ano, dotrzymywanie nierealnych terminów i wyrobienie planu, a wszystko to na chwałę ZSRR, dla jego – jakże iluzorycznej – potęgi.
Sytuację poznajemy oczami wielu postaci – autor nazywa je osobami dramatu. Są to władze elektrowni, jej pracownicy, strażacy, lekarze, mieszkańcy Prypeci – owego słynnego i nieszczęsnego atomgradu. Wreszcie politycy, towarzysze decydujący o przebiegu prac w elektrowni mimo przerażającej niekompetencji, partyjniacy, wg których reaktor nie mógł eksplodować – bo nie! Bardzo kobiecy argument, ale nic dziwnego, w końcu partia jest kobietą, rozkapryszoną i tupiącą nóżkami. Nawet gdy specjaliści jasno i wyraźnie stwierdzili, że reaktora nie da się uratować ani tym bardziej ponownie uruchomić, bo go już po prostu nie ma – towarzysze wciąż wydawali polecenia, by go schładzać. Przemysł jądrowy nie był żadnym wyjątkiem, partia stosowała tu takie same metody jak w każdej innej dziedzinie: tworzenie własnej, jedynie słusznej wizji świata, naginanie rzeczywistości do własnych potrzeb. Bez względu na koszty i ofiary tych działań.
Mniej więcej w połowie musiałam książkę odłożyć. Nie dlatego, że pogorszył się styl autora czy dlatego, że przestał ciekawić mnie temat. Po prostu… W pewnym momencie ta książka strasznie przytłacza, a świadomość tego, co zrobiono tak wielu ludziom i ich cierpienie stają się tak bardzo odczuwalne, że aż nie do zniesienia. Gdy już doszło do katastrofy, zaprzeczano jej tak długo, jak tylko się dało i nazywano wypadkiem. Mówiących prawdę oskarżano o sianie paniki i wrogie działania wobec partii. Pierwsze reakcje i działania były opóźnione i pozorowane. Konieczność przeprowadzenia ewakuacji mieszkańców Prypeci także początkowo została określona przez towarzyszy jako przejaw paniki. Dalsze próby unieszkodliwienia płonących resztek reaktora i zapobieżenia kolejnej eksplozji oraz likwidacja innych szkód prowadzone były po omacku, bez odpowiedniego sprzętu i – jak się często okazywało później – nie przynosiły zamierzonego skutku. A fragmenty poświęcone leżącym w szpitalu najbardziej napromieniowanym pracownikom elektrowni oraz strażakom czyta się ze ściśniętym gardłem.
Śledztwo i proces mające wskazać winnych katastrofy były, jak pisze autor, jednymi z ostatnich pokazowych działań upadającego ZSRR. Winą obarczono przede wszystkim operatorów zmiany, to oni rzekomo popełnili błędy. Usterki w funkcjonowaniu reaktora, o których wspomniałam wcześniej, w raportach minimalizowano jak tylko się dało. Główny operator Aleksander Akimow i starszy inżynier Leonid Toptunow uniknęli oskarżenia jedynie dlatego, że nie dożyli procesu. Taką informację wysłano do ich rodziców, a bohaterstwo tych dwóch młodych chłopaków zostało oficjalnie uznane dopiero w 2008 roku.
Oczywiście należy też pamiętać o innych – np. ekologicznych – długofalowych skutkach katastrofy. O tym, że mieszkańcy Prypeci stracili wszystko, bezpowrotnie stracili dotychczasowe życie, a jako przesiedleńcy często byli traktowani z ostracyzmem.
Muszę powiedzieć, że "O północy w Czarnobylu" – mimo trudnego tematu – czytało mi się lekko i bez trudności, choć moja wiedza z kluczowych tu dziedzin nauki była zerowa. Orientowanie się w temacie ułatwiają dodatkowo zestawienie postaci i instytucji oraz słowniczek pojęć związanych z promieniowaniem. Potrafię sobie wyobrazić książkę Adama Higgibothama jako szereg wykładów, których z przyjemnością bym wysłuchała, tak rzetelny i wciągający jest to tekst. Bardzo dobrze napisana książka, która spowodowała, że już mam na oku kolejną tego typu pozycję, tym razem dotyczącą Czarnobyla i Fukushimy.
26 kwietnia 2021 roku minęło 35 lat od eksplozji w Czarnobylu. Zależało mi, by do tego czasu przeczytać książkę Adama Higginbothama – by chociaż w ten sposób uczcić pamięć ofiar tej strasznej katastrofy. Cieszę się, że mi się to udało.
Reaktor, który nie chciał słuchać partii
Do niedawna Czarnobyl był dla mnie mglistym wspomnieniem z dzieciństwa – słowem wypowiadanym z zaniepokojeniem w głosie przez mamę i babcię, przebłyskiem wiadomości w czarno-białym telewizorze. Pamiętam, że pytałam, co to ten Czarnobyl – nie pamiętam, co mi odpowiadano.
Stał się czymś więcej po przeczytaniu "Jaskółek z...
2020-12-26
Ojczyzny nie trzeba kochać i szanować
Bardzo byłam ciekawa tej książki. Gdy dowiedziałam się, że autor urodził się w Kosowie, a od drugiego roku życia mieszka w Finlandii (po tym, jak jego rodzice opuścili tereny byłej Jugosławii na skutek konfliktów) – pomyślałam, że musi to być arcyciekawe, takie połączenie skrajnych temperamentów kulturowych. Po lekturze powieści oraz wygooglowaniu informacji o pisarzu stwierdzam, że Finowie zyskali nietuzinkowego obywatela i natychmiast na jego talencie się poznali, skoro każdą z dotychczasowych trzech powieści trzydziestoletniego autora docenili. A i na międzynarodowej arenie literackiej Pajtim Statovci znaczy już podobno całkiem sporo.
Tymczasem, co ja na to?
Jak wiecie – albo nie wiecie, ale zaraz się dowiecie – Finlandia to moja wielka, platoniczna miłość. Kilka (-naście? -dziesiąt?) różnej maści fińskich książek przeczytałam i mniej więcej wiem, czego się spodziewać…chyba. Nastawiona byłam na fińskość – ale zyskałam przede wszystkim uniwersalność. Być może z racji swego pochodzenia, następnie swoich losów i na pewno z racji swego talentu – autor umie przekraczać granice.
Powieść stawia pytanie (pytania?) o tożsamość, szeroko rozumianą. O potrzebę zakorzenienia - i o chęć wyrwania siebie z korzeniami. W jakiejś mierze udziela odpowiedzi, ale nie jest to odpowiedź pełna. I dobrze, bo cóż to byłaby za literatura, jeśli dawałaby nam pewne odpowiedzi? Po co mielibyśmy czekać na kolejne książki i je czytać? Zakończenie "Przejścia" z jednej strony sugeruje, że jesteśmy tymi, kim żeśmy się urodzili, ale nie, nie łudźcie się. Na podwórzu przed Waszym domem czeka rumak, na grzbiecie którego możecie przemierzyć jeszcze tysiąc krain. A granice? Najlepiej, gdyby nie istniały. Można wyczytać między wierszami, że globalizacja otwiera przed nami świat, ale zarazem powoduje, że nigdzie nie jesteśmy u siebie. Bohater pomieszkuje w wielu europejskich miastach (do Helsinek dociera w ostatniej kolejności) i z każdego w końcu ucieka, by wreszcie trafić do… Zgadnijcie, dokąd. Przy czym – powtarzam – nie chodzi tu tylko o granice miedzy państwami i o tożsamość narodową.
Książka jest nieco baśniowa, jakby chwilami nierzeczywista. Do tego bardzo sensualna, czasami do obrzydzenia, wręcz turpistyczna. I przygnębiająca. Styl niesłychanie poetycki – aż momentami męczący (mnie samą szokuje, że to piszę). Bohater ma w sobie i chęć, i bezradność (która, niestety, denerwuje) – taki trochę z niego romantyk i twórca opowieści, który pisze sobie świat. Warstwą nie do pominięcia jest oczywiście kontekst polityczno-militarno-historyczny. Poznajemy wiele ludowych podań i legend
(a w nich symboli) albańskich – dla osób zainteresowanych kulturą Albanii (z której uciekł główny bohater) to może być niezwykle ciekawe.
Na dwie sprawy chciałabym jeszcze zwrócić uwagę. Pierwsza – tytuł. Oryginalny brzmi "Serce Tirany" i z pewnych powodów (które poznacie, czytając) jest nad wyraz trafny. Jednak ze względu na uniwersalny przekaz, tytuł polski – "Przejście" – wydaje się jeszcze trafniejszy. Gdy myślę o przeczytanych przez siebie książkach – powiedzmy, że w ciągu mijającego roku – nie przypominam sobie innego tytułu, który tak dobrze oddawałby treść. A druga sprawa to okładka polskiego wydania. Rzadko kiedy zwracam w ogóle uwagę na okładkę, a tutaj… Ona również idealnie współgra z treścią.
Szanowni, chcę Wam na koniec powiedzieć, że gorące serce bije w zimnej Finlandii – i choć Przejście nie do końca trafiło w moje gusta, to i tak je polecam, bo to dobra, warta uwagi książka. Jestem przekonana, że o autorze jeszcze usłyszymy.
I tak, ojczyzny wcale nie trzeba kochać i szanować. Niekiedy bowiem określa ona nas i zawłaszcza tak bardzo, że to aż boli i nas wypacza.
Ojczyzny nie trzeba kochać i szanować
Bardzo byłam ciekawa tej książki. Gdy dowiedziałam się, że autor urodził się w Kosowie, a od drugiego roku życia mieszka w Finlandii (po tym, jak jego rodzice opuścili tereny byłej Jugosławii na skutek konfliktów) – pomyślałam, że musi to być arcyciekawe, takie połączenie skrajnych temperamentów kulturowych. Po lekturze powieści oraz...
Jeśli chcesz zmienić swoje życie, musisz umrzeć.
Dobiegający pięćdziesiątki Arthur Ophof jest nudnym, leniwym i żałosnym nieudacznikiem – przynajmniej w oczach swojej żony Afry. Od wielu lat ta sama praca (którą zresztą wkrótce traci), żadnych perspektyw, marzeń i ambicji. Miłość była, ale się skończyła. Afra też nie zrealizowała wszystkich swoich życiowych planów, ale wydaje się lepiej sobie radzić z poczuciem rozczarowania (ale nie mężem). Oboje już sobie tylko przeszkadzają i najlepiej się czują, gdy współmałżonka nie ma w domu. Mają siebie nawzajem dość – z pierwszoosobowej narracji obojga dowiadujemy się szczegółów na ten temat.
Ale choć wspólne życie coraz bardziej im doskwiera i właściwie nie mają już ze sobą nic wspólnego, nie są w stanie o tym ze sobą porozmawiać – i na przykład po prostu się rozstać. Łatwiejszym niż normalne dojście do porozumienia okazuje się oszustwo, w realizacji którego mocno wspierają Arthura jego dwaj przyjaciele. Mówiąc w skrócie: Arthur finguje swoją śmierć za granicą, a przyjaciele, przekupiony przedsiębiorca pogrzebowy i spec od zmiany wyglądu załatwiają resztę. Arthur przybywa jeszcze na swój pogrzeb, po czym używaną pandą z napędem na cztery koła (!!!) wyjeżdża do Włoch, posługując się fałszywą tożsamością. Cały ten pomysł i jego realizacja są chyba jego największym dotychczasowym osiągnięciem.
Arthur działa poniekąd jak samobójca. Uważa, że będzie lepiej dla Afry, gdy uwolni ją od swojej męczącej obecności, że właściwie wyświadcza jej przysługę. Nie sądzi, by jakoś szczególnie jej go brakowało, jest wręcz przekonany, że po jego zniknięciu Afra odżyje. Głównym jego celem jest jednak jego własne nowe życie.
Wyobrażam sobie różne możliwe reakcję na tę lekturę:
* irytujemy się i pukamy w głowę podczas czytania;
* zaśmiewamy się do rozpuku;
* kręcimy głową z pełnym podziwu niedowierzaniem;
* zastanawiamy się, dlaczego ludzie, którzy spędzili ze sobą wiele lat i znają się jak łyse konie, nie potrafią ze sobą szczerze rozmawiać.
Ja doświadczyłam każdej po trochu. Bo rzeczywiście – plan niesamowity, wymagający precyzyjnych przygotowań, zadbania o najdrobniejsze szczegóły, powściągliwości i cierpliwości w oczekiwaniu, kontrolowania się, żeby z niczym wcześniej się nie zdradzić. Nie brak tu absurdalnie zabawnych sytuacji. Akcja jest iście filmowa. Jednak trudno też nie pomyśleć o Arthurze: idiota i egoista. Wreszcie – książka jest po prostu smutna, przygnębiająca i prawdziwa, jeśli chodzi o kwestię rozpadu relacji międzyludzkich. Przed tym rozpadem nic nas nie chroni, nawet to, że kiedyś byliśmy sobie bardzo bliscy, odgadywaliśmy swoje myśli bez słów i łączyła nas miłość. Tę niewygodną i przykrą prawdę książka odsłania wprost, bez ogródek.
Trudno mi stwierdzić, czy polecam tę powieść. Wydaje mi się, że jeśli ktoś czytał „Małe eksperymenty ze szczęściem” i „Nowy sekretny dziennik Hendrika Groena”, historią Arthura i Afry będzie nieco rozczarowany. Ja sama wolałabym trzecią część przygód Henka.
Nie można jednak odmówić autorowi fabularnej pomysłowości oraz umiejętności prowadzenia akcji wartko i bez dłużyzn. Rozczarowuje tylko trochę zakończenie, które powinno być wg mnie bardziej rozbudowane. Zabrakło w nim tego, czego przez całą książkę brakowało w relacji między bohaterami: rozmowy.
Jeśli natomiast Wam nie brakuje cierpliwości do dużych chłopców i zrzędzących bab, czytajcie. 😊
Jeśli chcesz zmienić swoje życie, musisz umrzeć.
więcej Pokaż mimo toDobiegający pięćdziesiątki Arthur Ophof jest nudnym, leniwym i żałosnym nieudacznikiem – przynajmniej w oczach swojej żony Afry. Od wielu lat ta sama praca (którą zresztą wkrótce traci), żadnych perspektyw, marzeń i ambicji. Miłość była, ale się skończyła. Afra też nie zrealizowała wszystkich swoich życiowych planów, ale...