-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać110
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik2
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik11
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
To druga część przygód Felicji Stefańskiej, pierwszej nie czytałem i już czytać raczej nie będę. To jest moment, w którym powinniście połknąć przynętę i założyć, że książka była tak słaba, że nie interesują mnie wcześniejsze losy Felicji. Jeśli już tak pomyśleliście, to spieszę z wyjaśnieniami, że „Ogród świateł” zrobił na mnie dobre wrażenie, ale pada tam informacja, kto zabił w pierwszej części, więc siłą rzeczy straciłem możliwość zabawy w detektywa. Moja wina, trzeba było zacząć po bożemu, od pierwszej części. 😁
Mam problem z oceną tej książki. Myślę, że ktoś zrobił jej krzywdę, serwując na okładce zapowiedź: „Mroczna powieść kryminalna. Trzeba mieć mocne nerwy!”. Nastawiając się na mocną i mroczną historię, czytelnicy mogą poczuć się mocno zawiedzeni. Dla mnie to lekka, bardzo przyjemna w odbiorze opowieść, na którą akurat miałem ochotę. Zarówno wątek kryminalny, jak i losy głównej bohaterki śledzi się bardzo przyjemnie, niemniej ani przez chwilę nie poczułem tam mroku. Jest klimat małego miasteczka, są skrywane przez lata tajemnice, jest brutalne zabójstwo – myślę, że to pozycja, którą powinni zainteresować się czytelnicy Kasi Puzyńskiej.
Jest jednak jedna rzecz, która psuła mi przyjemność w trakcie czytania. Jak już wiecie, jestem zwolennikiem przedstawiania pewnych faktów za pomocą dialogów. W „Ogrodzie świateł” dialogi są bardzo sprawnie poprowadzone, niemniej wiele informacji przekazanych jest trochę na wzór pamiętnika, dodatkowo pisanego kursywą, czego zwyczajnie nie lubię. Nie mówię, że to jest wada, nazwałbym to bardziej cechą charakterystyczną, która akurat mi nie przypasowała. To samo można było przedstawić przy użyciu dialogu, a i książka dzięki temu miałaby więcej stron. 😉
To druga część przygód Felicji Stefańskiej, pierwszej nie czytałem i już czytać raczej nie będę. To jest moment, w którym powinniście połknąć przynętę i założyć, że książka była tak słaba, że nie interesują mnie wcześniejsze losy Felicji. Jeśli już tak pomyśleliście, to spieszę z wyjaśnieniami, że „Ogród świateł” zrobił na mnie dobre wrażenie, ale pada tam informacja, kto...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kto mnie zna, ten wie, że bardzo mi zależy, by każda moja kolejna książka mocno różniła się od poprzedniczek. Niesie to z sobą pewne ryzyko: łatwiej utrzymać przy sobie czytelnika przyzwyczajonego do określonego klimatu, ale osobiście uważam, że tkwienie ciągle w tej samej szufladce jest zwyczajnie nudne. Mógłbym tu jeszcze dodać kilka zdań o rozwoju, ambicji i tak dalej, ale to wszystko już wiecie. 😉
Po co ten wstęp? A no po to, by pogratulować Przemkowi odwagi. Cieszę się, że poszedł moją drogą (żarcik, dla wtajemniczonych śledzących mniejsze i większe dramy na literackiej scenie, o których jeszcze tu wspomnę) i po dobrze przyjętej trylogii zdecydował się napisać zupełnie inną historię. Uważam to za dobrą decyzję. Nie, żebym miał coś przeciwko mocnym opowieściom, ale lubię poznać autora z różnych stron. Ukłony należą się tym większe, że Przemek nie tyle napisał historię w innym klimacie, co przeskoczył na drugi biegun literackiego kryminału. O ile „Krew z krwi” w ogóle jest kryminałem…
Nie wiem, czy można mówić o kryminale, gdy większość opowieści poświęcona jest relacjom ojca z synem. Zagadka kryminalna jest tłem, główny bohater nie próbuje jej rozwiązać, słyszymy o niej jedynie raz na jakiś czas, gdy dadzą o sobie znać policjanci prowadzący sprawę. I tu niestety mam problem. Nie mam nic przeciwko tego typu historiom, nie muszę towarzyszyć śledczym w każdym ich kroku, niemniej oczekuję, że w zamian dostanę coś, co złapie mnie za serce. Skoro czytam o relacji ojca z chorym synem, to powinienem odczuwać silne emocje, wściekać się z głównym bohaterem, czuć jego bezradność, kibicować mu, wzruszać się, podczas gdy nie czułem praktycznie nic. Dziwne, zwłaszcza że sam mam prawie trzyletniego syna, na którego chucham i dmucham. Nie wiem, może zadziałał u mnie jakiś mechanizm obronny, mój umysł nie chciał zagłębiać się w psychikę głównego bohatera, żebym nie zaczął za bardzo się dołować? Szkoda, bo czuję, że w ten sposób straciłem z tej historii to, co najważniejsze. Nie sugerujcie się tym, może innych czytelników ta relacja chwyciła za serce, wcale się nie zdziwię, jeśli tak będzie.
O ile powyższego akapitu nie mogę określić jako błąd, tak w trakcie lektury kilka razy zalała mnie krew, gdy „męczyłem” długaśne monologi głównego bohatera. Kiedyś, na kilka lat przed moim książkowym debiutem, odbyłem bardzo pouczającą rozmowę na temat tworzenia książek fantasy. Pamiętam do dziś, jak mój rozmówca przytoczył dwa przykłady opisu tego samego zamku: pierwszy był zwykłym opisem, jak ów budynek wygląda, ile ma pięter, jakie ma zdobienia, co gdzie się znajduje, kto gdzie mieszka itd.; drugi przekazał te same informacje w trakcie dialogu dwóch postaci. Różnica w odbiorze była powalająca. Oczywiście, pewne rzeczy należy opisywać bez użycia dialogów (niektórzy wręcz z tego słyną 😉 ), niemniej omawianej książce nie zaszkodziłoby podmienić kilka opisów na dialog. To drobnostka, ale jako czytelnik muszę zwrócić na to uwagę.
Tu pierwotnie chciałem postawić kropkę, ale po przeczytaniu powyższej opinii stwierdziłem, że ta może być mylnie odebrana jako krytyczna, a tego bym nie chciał. Napiszę więc wprost: „Krew z krwi” podobała mi się. Przemek fajnie dozuje informacje o śledztwie, zabawnie opisuje realia rynku wydawniczego w Polsce, pokusił się nawet o pokazanie w krzywym zwierciadle rodzimych pisarzy. Oczywiście mocno wszystko przekoloryzował, ale fajnie, gdy autor puści w ten sposób oko do czytelnika. Bardzo ciekawi mnie odbiór tej historii przez stałych czytelników Przemka. Z pewnością znajdzie się kilku malkontentów kręcących nosem, że poprzednie książki były lepsze, ale sądzę, że większość będzie ukontentowana.
Kto mnie zna, ten wie, że bardzo mi zależy, by każda moja kolejna książka mocno różniła się od poprzedniczek. Niesie to z sobą pewne ryzyko: łatwiej utrzymać przy sobie czytelnika przyzwyczajonego do określonego klimatu, ale osobiście uważam, że tkwienie ciągle w tej samej szufladce jest zwyczajnie nudne. Mógłbym tu jeszcze dodać kilka zdań o rozwoju, ambicji i tak dalej,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Usiadłem do komputera o 18:36. Nim się zalogowałem, minęło dwadzieścia pięć sekund. Kolejnych sześć sekund zajęło mi włączenie edytora tekstu. Piszę w tempie około stu pięćdziesięciu znaków na minutę, recenzja powinna zawierać około trzech tysięcy znaków ze spacjami, co powinno zająć mi dwadzieścia minut, może odrobinę dłużej, jeśli będę szukał jakiegoś cytatu. Po postawieniu ostatniej kropki przeczytam całość, naniosę poprawki, co będzie kosztowało mnie kolejnych osiem minut.
Tak w krzywym zwierciadle wygląda myślenie Marka Drelicha, głównego bohatera najnowszej książki Kuby, która bardzo mi się podobała, ale zostawiła mnie z przemyśleniem: ja napisałbym to inaczej.
O tym, że Kuba potrafi dobrze pisać, nie muszę chyba nikomu przypominać. Tak jak w „Szwindlu”, tak i tutaj historia praktycznie czyta się sama. Świetny rytm, naturalne dialogi, wartka akcja – nie mam do czego się przyczepić. To, co rzuca się w oczy w trakcie lektury, to wiedza na temat walki wręcz. Zazdroszczę tej wiedzy, sam nie potrafię tak wnikliwie opisywać bijatyk, a jeśli moi bohaterowie muszą stoczyć pojedynek, zazwyczaj trwa on kilka sekund. Czuję się zmotywowany, by nad tym popracować. Żeby jednak nie przesłodzić, muszę wspomnieć o scenie, którą uważam za zbędną. O ile Kuba przyłożył się do researchu i bardzo wiarygodnie opisuje kolejne starcia, tak wnikliwy opis treningu jednego z bandziorów uważam za przesadę. Rozumiem, że w ten sposób Kuba podkreślił motywację mężczyzny, a w zasadzie to przemotywowanie, ale na etapie 66% książki tak długa scena wybiła mnie ze skupienia. Nie mówię, że była zła, ale uważam, że nie zaszkodziłoby jej umieszczenie kilkadziesiąt stron wcześniej, w ten sposób stanowiłaby rozgrzewkę przed dalszą akcją.
Skoro jesteśmy już przy bandziorach, to bardzo przyjemnie czytało się ich rozmowy. Na początku obawiałem się, że podobnie jak w „Szwindlu”, tak i tutaj zacznę gubić się, kto jest kim, ale na szczęście czarne charaktery były na tyle zróżnicowane, że nie miałem z tym problemu. Znowu jest tu jednak miejsce na jedno „ale”. Tytułowy bohater, Marek Drelich, jest bardzo fajnie napisaną postacią. Z przyjemnością podążałem jego torem myślenia, podobało mi się jego opanowanie, skupienie na celu, bezwzględność i myślenie kilka kroków naprzód. Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie jeden z jego przeciwników: Natan, który dostał dla siebie kilka scen. Obaj panowie myśleli w identyczny sposób, różniła ich praktycznie tylko słabość do przemocy seksualnej tego drugiego. Odniosłem wręcz wrażenie, że Kuba podzielił bandziorów na idiotów i mądrych, i o ile ci pierwsi byli głupi na różne sposoby, tak mądrość Natana i Drelicha, w mojej opinii, była do siebie zbyt zbliżona. Szkoda.
Pozostając jeszcze przy tytułowym bohaterze, muszę wrócić do jego skłonności do mierzenia czasu. Bardzo fajny zabieg, pozwala czytelnikowi poznać Drelicha bliżej, poczuć jego perfekcjonizm. Niestety tu również muszę się do czegoś przyczepić. O ile bowiem kupuję taki zabieg w rozdziałach głównego bohatera, tak przeszkadzały mi one, gdy narracja przechodziła na inne postaci. Żona gangstera, która w sześć minut dojechała do Kauflanda, bo dwa razy stała na czerwonym świetle; szef Drelicha, który daje zbirom trzy minuty na zjechanie windą; Rosjanie zwracający uwagę, że bandyci przyszli minutę przed umówionym czasem; mógłbym wymieniać tak długo. Pewnie się czepiam, ale wolałbym, gdyby taki zabieg został zastosowany wyłącznie w przypadku narracji głównego bohatera. Byłby wówczas mocniejszy.
Chciałbym napisać więcej, ale i tak już otarłem się o spoilery, więc tu muszę postawić kropkę. A skoro kropka, to i krótkie podsumowanie. Wszystko, co wypunktowałem, pewnie można nazwać czepialstwem. Tak już mam, że jak coś mi się podoba, to skupiam się na tym mocniej, by sprawdzić, co jeszcze można by zrobić, by uzyskać lepszy efekt końcowy. Bo „Drelich” podobał mi się, i to bardzo. Bez wahania mogę stwierdzić, że w moim odczuciu jest znacznie lepszy od „Szwindla” którym Kuba debiutował na rynku powieści kryminalnych. Co warte podkreślenia, tematyka „Szwindla” dużo bardziej mi przypasowała, mimo to „Drelicha” oceniam znacznie wyżej. Polecam z czystym sumieniem. Ale to zakończenie… 🤨
Usiadłem do komputera o 18:36. Nim się zalogowałem, minęło dwadzieścia pięć sekund. Kolejnych sześć sekund zajęło mi włączenie edytora tekstu. Piszę w tempie około stu pięćdziesięciu znaków na minutę, recenzja powinna zawierać około trzech tysięcy znaków ze spacjami, co powinno zająć mi dwadzieścia minut, może odrobinę dłużej, jeśli będę szukał jakiegoś cytatu. Po...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie wiem, czy „Zmora” jest najlepszą książką Roberta Małeckiego. Na gorąco po lekturze jestem w stanie zaryzykować takie stwierdzenie, ale nie będę się sprzeczał ze zwolennikami bardziej kryminalnej wersji autora. Bez cienia wątpliwości mogę jednak stwierdzić, że Robert odrobił zadanie domowe i wyciągnął wnioski z reakcji czytelników na jego poprzednią książkę. Dla mnie bowiem „Zmora” jest mariażem Grossa z „Żałobnicą”, połączeniem tego, co najlepsze w obu tych historiach, dzięki czemu jest zróżnicowana i, że pozwolę sobie rzucić sztampowym określeniem, nie pozwala odłożyć się na półkę.
Nim jednak przejdę do laurki, muszę dać upust lokalnej złośliwości. Serio Toruń jest aż tak mały, że co Kama wychodzi na miasto, to spotyka tą samą znajomą, albo widzi ją z oddali? Raz bym zrozumiał, drugi już wydał mi się dziwny, ale trzy razy? Serio? To oczywiście drobiazg, ale nie mogłem się powstrzymać.
Wracając do historii, bardzo lubię u Roberta sposób, w jaki odwraca uwagę czytelnika od głównego wątku. Teoretycznie informacja na okładce sugeruje, że główna bohaterka będzie starała się poznać prawdę na temat zaginięcia sprzed lat, szybko jednak sprawa ta schodzi na dalszy plan. Bardzo fajny zabieg, który w połączeniu z retrospekcją zdarzeń dobrze wyważoną ze wstawkami policjanta prowadzącego śledztwo sprawia, że ani przez chwilę nie odczuwałem znużenia. To właśnie miałem na myśli, pisząc o odrobieniu przez Roberta zadania domowego. Gdyby wyciąć samą Kamę, otrzymalibyśmy historią zbliżoną do „Żałobnicy”, która momentami mogła znużyć niektórych czytelników. W ogóle odniosłem wrażenie, że obie panie są do siebie bardzo podobne. Oczywiście jedna jest młodsza, ładniejsza i bogatsza od drugiej, ale sposób, w jaki myślą i postępują, jest niebezpiecznie do siebie zbliżony. Nie wiem, czy Robert zdecyduje się na kolejną bohaterkę, której losy będzie opisywał w narracji pierwszoosobowej, ale jeśli tak, to mam nadzieję, że będzie inna od swych poprzedniczek. To nie zarzut, raczej obserwacja, ciekawi mnie, czy ktokolwiek również zwrócił na to uwagę. Jeśli miałbym zarzucić cokolwiek Kamie, to jej zachowanie i myśli w pierwszych rozdziałach. Nie rozumiem, czemu była aż tak roztrzęsiona i rozemocjonowana. Z jednej strony rozumiem, że w ten sposób można rozbudzić ciekawość czytelnika, ale ucieszyłem się, że później Kama odrobinę wyluzowała. Mimo tego drobnego zgrzytu uważam Kamę za bardzo dobrze napisaną postać. Nie jest to typ bohaterki, której kibicujemy i wspieramy w myślach. Zawsze wiąże się to z ryzykiem, że czytelnik nie wczuje się w jej losy, będzie mu obojętna lub wręcz stanie się irytująca, jednak w „Zmorze” nic podobnego nie nastąpiło. Może ze względu na wstawki z dzieciństwa, które uważam za bardzo udane, może to zasługa poczciwego policjanta, którego z kolei trudno nie darzyć sympatią, a który pozwalał odpocząć od sposobu bycia Kamy.
Jak to często bywa z recenzjami świeżo wydanych książek, chciałoby się napisać coś więcej, ale łatwo chlapnąć o kilka słów za dużo, tym samym zdradzając za dużo z historii. By nie psuć Wam radości z lektury, dodam tylko, że zakończenie jest bardzo satysfakcjonujące, a akcja na ostatnich stu stronach wzorowo nabiera tempa. W ogóle muszę pochwalić Roberta za skalowanie napięcia. To trochę mój konik, by nie powiedzieć lekkie zboczenie, ale „Zmorze” nie mam w tym temacie nic do zarzucenia.
Nie wiem, czy „Zmora” jest najlepszą książką Roberta Małeckiego. Na gorąco po lekturze jestem w stanie zaryzykować takie stwierdzenie, ale nie będę się sprzeczał ze zwolennikami bardziej kryminalnej wersji autora. Bez cienia wątpliwości mogę jednak stwierdzić, że Robert odrobił zadanie domowe i wyciągnął wnioski z reakcji czytelników na jego poprzednią książkę. Dla mnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-04-02
Cieniutka, licząca niespełna 160 stron książka z niepozorną, acz idealnie dopasowaną do treści okładką, jest dla mnie wizytówką autora pokazującą jego znakomity warsztat, wrażliwość, ale i coś, co bardzo cenię, czyli różnorodność.
Nie bez powodu wspominam o różnorodności. Jeśli bowiem można coś zarzucić Kubie, to będzie to właśnie powtarzalność. O ile w życiu powtarzalność nie jest niczym złym, w wielu zawodach jest wręcz rzeczą pożądaną, tak w przypadku pisarzy niekoniecznie. Z jednej strony fajnie, gdy wiem, czego spodziewać się po autorze i nie ma nic złego w tym, że dany cykl utrzymany jest w podobnym klimacie, jeśli jednak każda kolejna książka jest podobna do poprzedniej, to zaczynam czuć się jak w McDonald’s, który podstawowe kanapki w każdym kraju podaje mniej więcej podobnie. Wiem, co dostanę, wiem, że nie będę rozczarowany (o ile lubię takie jedzenie), tylko czy będąc we Włoszech, chcę zjeść kolejną Kanapkę Drwala, czy jednak wolę poeksperymentować?
Żebyśmy dobrze się zrozumieli: nie porównuję Jakuba do baru szybkiej obsługi. Coś podobnego można zarzucić wielu polskim autorom, ale nie jemu. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że jego książki łączy coś więcej niż wspomniany wcześniej warsztat i wrażliwość, a czuje się to zwłaszcza, czytając jedną książkę po drugiej. Dlatego właśnie skupiam się na „Historiach podniebnych”, które całkowicie wyłamują się ze schematu. Nie będę omawiał każdego z opowiadań, to nie tego typu recenzja, których - pozostając w kulinarnych klimatach - nie trawię. Powiem tylko, że poczułem się zawiedziony zakończeniem opowiadania „Idzie niebo”, po którym spodziewałem się czegoś zdecydowanie mocniejszego, a otrzymałem finał najprostszy z możliwych. O ile wybaczyłbym taki zabieg innym autorom, tak tu poprzeczka postawiona jest znacznie wyżej, stąd niedosyt. Podobne odczucia towarzyszyły mi przy „Utraconych światach Nino Sandovala”, co nie zmienia faktu, że oba teksty są bardzo dobre. Tyle tytułem wstępu, teraz pora na wystawienie laurki.
Jednym z wyznaczników dobrego tekstu jest to, czy po lekturze zostaje on w naszej pamięci na dłużej. Po przeczytaniu „Niedaleko” nie tylko rozmyślałem nad tym, co właśnie autor mi przekazał, ale od razu poszedłem do żony i poprosiłem, by natychmiast przeczytała tekst i ze mną o nim porozmawiała. Nie wiem, czy mogę wystawić lepszą opinię. Z chęcią napisałbym więcej, podzielił się tu moimi przemyśleniami, ale wiązałoby się to z potężną dawką spojlerów, a bardzo bym nie chciał pozbawić kogoś przyjemności obcowania na świeżo z tym tekstem. A uwierzcie mi, jest z czym obcować. Szkoda, że Kuba nie zakończył nim zbioru, choć rozumiem decyzję, by zbiór zakończyć opowiadaniem „M. Historia podniebna”. Tekst najłatwiejszy w odbiorze, naładowany emocjami zrozumiałymi dla wszystkich, z łatwym do przewidzenia przebiegiem, ale mimo to trafiający w serce. Marketingowo rozumiem, osobiście żałuję.
Nie wiem, jak wyglądał klucz doboru opowiadań w „Historiach podniebnych”. Nie wiem, czy mieszanie kameralnych historii z fantastyką było dobrym pomysłem, ale dzięki temu czytelnik może dostrzec wachlarz umiejętności autora, który potrafi operować krótką formą. W ogóle mam wrażenie, że większość książek Kuby to właśnie opowiadania, przeplatane między sobą, łączone wspólnymi wątkami, by sprawiać wrażenie powieści. Nie ma w tym nic złego, traktuję to jako znak rozpoznawczy autora, ciekawi mnie tylko, czy gdyby zbiory opowiadań cieszyły się w Polsce większą popularnością, dalej skupiałby się na powieściach, czy jednak oddał się krótkim formom.
Jako fan literackiej grozy nie mogę przejść obojętnie obok faktu, że Kuba podobnie do mnie i wielu innych autorów swoje pierwsze kroki stawiał w tym niedocenianym gatunku. O ile jednak w przypadku Łukasza Orbitowskiego czekam, aż ten wróci do korzeni i napisze coś w stylu „Wigilijnych psów”, tak cieszę się, że Kuba odnalazł się w nowym gatunku. Środowisko grozy pewnie mnie zlinczuje, ale myślę, że w jego przypadku powrót do grozy byłby krokiem wstecz.
Cieniutka, licząca niespełna 160 stron książka z niepozorną, acz idealnie dopasowaną do treści okładką, jest dla mnie wizytówką autora pokazującą jego znakomity warsztat, wrażliwość, ale i coś, co bardzo cenię, czyli różnorodność.
Nie bez powodu wspominam o różnorodności. Jeśli bowiem można coś zarzucić Kubie, to będzie to właśnie powtarzalność. O ile w życiu powtarzalność...
Nie jestem fanem tego gatunku, ostatnią komedię kryminalną przeczytałem przeszło dwa lata temu, toteż gdy wydawnictwo zgłosiło się do mnie z prośbą o przeczytanie i napisanie blurba do najnowszej propozycji, byłem sceptycznie nastawiony. Życie jednak kolejny raz pokazało, że warto dać szansę, a przedwczesne skreślenie książki z powodu przynależności gatunkowej może pozbawić nas naprawdę ciekawej i wartościowej lektury.
Na okładce książki piszę tak: „Gdy zawodzi szablonowe myślenie, na scenę wkracza Samuel Hoenig. Błyskotliwy, inteligentny, potrafi wykorzystać własne słabości. Podążanie torem jego myślenia to czysta przyjemność.”
Tu mam więcej miejsca, więc dodam, że Samuel Hoening to trochę taki detektyw Monk. Spostrzegawczy, błyskotliwy, inteligentny, ale mający ogromny problem z pozornie błahymi kwestiami. Cierpi na zespół Aspergera i musiał wykonać ogrom pracy, by dostosować się do społeczeństwa. Na tym jednak nie poprzestał. Tam, gdzie inni widzą słabość, on dostrzegł szansę na znalezienie swojej życiowej drogi. O tym właśnie wg. mnie jest ta książka. Nie widzę tu wiele komedii, wątek kryminalny jest ciekawie skonstruowany, obroniłby się nawet w „poważnym” kryminale, ale najważniejszym aspektem „Tajemnicy brakującej głowy” jest dla mnie sam główny bohater.
Nie jestem fanem tego gatunku, ostatnią komedię kryminalną przeczytałem przeszło dwa lata temu, toteż gdy wydawnictwo zgłosiło się do mnie z prośbą o przeczytanie i napisanie blurba do najnowszej propozycji, byłem sceptycznie nastawiony. Życie jednak kolejny raz pokazało, że warto dać szansę, a przedwczesne skreślenie książki z powodu przynależności gatunkowej może...
więcej mniej Pokaż mimo to
Bielawski znowu to zrobił.O ile o „Ćmie” pisałem, że ma bardzo wysoko ustawiony próg wejścia, zniechęcający czytelników oczekujących miłej i lekkiej lektury, ale nagradzających tych, którzy skupili się, by wczuć się w powieść i dopasować do specyficznego stylu autora, tak „Dunkel” idzie krok dalej, ba!, dziesięć kroków dalej, choć to nie kroki, bo Dunkel pełznie powoli, czasem się gubi, czasem zmienia kierunek, czasem nie wie, gdzie idzie, czasem gubi trop, czasem… Czekajcie, o czym to ja mówiłem?
Ach tak, próg wejścia. O ile w „Ćmie” był on ustawiony bardzo wysoko, tak tu jest co najmniej dwa razy wyższy. Szaleńczy monolog z pewnością odstręczy przypadkowych czytelników, ale kto zna twórczość Kuby, ten wie, że warto wyciszyć umysł, zrobić głęboki wdech i chłonąć mrok płynący z kolejnych stron. To zdecydowanie nie jest lektura miła, lekka i przyjemna.
Daleki jestem od oceniania, czy „Dunkel” jest lepszy lub gorszy od „Ćmy”. Z pewnością jest zupełnie inny, za co Kuba ma ode mnie duży plus. Niemniej mam przekonanie graniczące z pewnością, że jeśli komuś nie podeszła „Ćma”, to najnowsza książka Kuby odrzuci go jeszcze bardziej. Tu jest po prostu wszystkiego więcej. Więcej mroku, więcej emocji, więcej zabawy językiem. Jeśli jednak muszę porównać obie książki, to powiem, że w „Ćmie” polubiłem bohaterki, ciekawiły mnie ich perypetie, podczas gdy w nowej książce bohaterowie byli mi zupełnie obojętni. Ważniejsza od ich losów była dla mnie myśl, z którą biję się od dawna: jak wiele dziedziczymy po przodkach, a jak wiele zależy od nas. Czy można odziedziczyć mrok? Sam zmagałem się z tym aspektem w trylogii „Boskiej proporcji”, oczywiście w inny sposób, przy użyciu innych narzędzi, niemniej za ubranie tego w „grozową” szatę należą się autorowi wyrazy uznania. Wyszło super. Szkoda, że końcowe wnioski nie są tak optymistyczne. 🙃
Bielawski znowu to zrobił.O ile o „Ćmie” pisałem, że ma bardzo wysoko ustawiony próg wejścia, zniechęcający czytelników oczekujących miłej i lekkiej lektury, ale nagradzających tych, którzy skupili się, by wczuć się w powieść i dopasować do specyficznego stylu autora, tak „Dunkel” idzie krok dalej, ba!, dziesięć kroków dalej, choć to nie kroki, bo Dunkel pełznie powoli,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jak daleko posunie się człowiek zmierzający ku samozatraceniu? W co jesteśmy w stanie uwierzyć, by zyskać choć cień nadziei?” – pyta Piotr Borlik po lekturze „Rytuału łowcy". Na koniec dodaje jeszcze: „Hipnotyzujące studium postępującego szaleństwa”. 🤔
Nie muszę chyba powtarzać, że w kryminałach bardzo ważne są dla mnie czarne charaktery: lubię otrzymać od autora możliwość wejścia w umysł mordercy, zrozumienia jego motywów, a nawet kibicowania mu, by osiągnął swój cel. Sam jako autor poświęcam temu aspektowi mnóstwo uwagi, dlatego ucieszyłem się jak dziecko, gdy już od pierwszych stron „Rytuału łowcy” otrzymałem taką możliwość. W trakcie lektury wręcz wyobrażałem sobie, jak wyglądałyby sesje bohatera „Rytuału łowcy” z Arturem Kamińskim. 😈
Nie bez powodu w okładkowej polecajce wspomniałem o studium postępującego szaleństwa. Tym właśnie jest dla mnie ta historia. Zbrodnie, śledztwo, ambitna pani prokurator i pomagający jej policjant są jedynie tłem dla tego co najsmaczniejsze: pogłębiającej się z tygodnia na tydzień psychozy. Co ważne: proces nie następuje błyskawicznie, dzięki czemu możemy śledzić krok po kroku, jak nasz czarny charakter stawia opór szaleństwu, podważa podsuwane przez chory umysł pomysły, próbuje wszystko racjonalnie wytłumaczyć, tylko czy ma na to szanse? Myślę, że grafika na okładce może posłużyć za odpowiedź.
Jak daleko posunie się człowiek zmierzający ku samozatraceniu? W co jesteśmy w stanie uwierzyć, by zyskać choć cień nadziei?” – pyta Piotr Borlik po lekturze „Rytuału łowcy". Na koniec dodaje jeszcze: „Hipnotyzujące studium postępującego szaleństwa”. 🤔
Nie muszę chyba powtarzać, że w kryminałach bardzo ważne są dla mnie czarne charaktery: lubię otrzymać od autora możliwość...
Często powtarzam, że cenię autorów niezamykających się w jednym schemacie, za wzór podając Dana Simmonsa. Sam też podążam tą drogą, dlatego bardzo ucieszyła mnie informacja, że Robert Małecki
dał chwilę odpocząć chełmżyńskiemu policjantowi i wziął na tapetę pewną Żałobnicę. Piękna okładka, tytuł również brzmi dobrze, więc biorę się za lekturę i… No tak… Ten tego… Hmmm…. Narracja pierwszoosobowa. 😕Co gorsza, czas teraźniejszy, który, nie wiedzieć czemu, kojarzy mi się z kryminałami noir, w których to nierozstający się ze szklanką z whisky detektyw przyjmuje sprawę ponętnej femme fatale, choć dobrze wie, że nie powinien tego robić. W sumie, poniekąd się zgadza, femme fatale jest. 🤔
Ale do rzeczy. Pomimo początkowych problemów z wczuciem się w główną bohaterkę, szybko przepadłem w lekturze. Czas teraźniejszy nadaje opowieści dynamizmu, który w połączeniu z krótkimi rozdziałami i licznymi cliffhanger’ami sprawia, że nie sposób oderwać się od historii. Tu idealnie działa słynne powiedzonko: „jeszcze tylko jeden rozdział”. Gdybym miał się czepiać, pomarudziłbym, że owych cliffhangerów w moim odczuciu było za dużo, że przez ich przesyt pod koniec straciły swoją moc, ale to tylko szczegół, pewnie innym to nie przeszkadzało.
Robert wykonał kawał dobrej roboty. Pokazał nieznaną dotąd twarz i choć wciąż nie przepadam za narracją pierwszoosobową, to czekam na więcej.
Często powtarzam, że cenię autorów niezamykających się w jednym schemacie, za wzór podając Dana Simmonsa. Sam też podążam tą drogą, dlatego bardzo ucieszyła mnie informacja, że Robert Małecki
dał chwilę odpocząć chełmżyńskiemu policjantowi i wziął na tapetę pewną Żałobnicę. Piękna okładka, tytuł również brzmi dobrze, więc biorę się za lekturę i… No tak… Ten tego… Hmmm…....
Gdy wraz z wydawnictwem poprosiliśmy o zadanie pytań, z których 10 padło podczas spotkania online z okazji premiery „Zapłacz dla mnie”, pojawiło się między innymi pytanie, do jakiego świata przedstawionego w książce chciałbym się przenieść. Ostatecznie nie załapało się ono do grona wybranych przez nas pytań, co nie oznacza, że nie odpowiedziałem na nie sam przed sobą. Jak nietrudno zgadnąć po załączonym zdjęciu, wybrałbym rzeczywistość przedstawioną w „Była sobie rzeka”. Pozbawiony wygód współczesnego świata, pewnie bardzo szybko bym tego żałował, ale miło pomyśleć sobie o wizycie w gospodzie Pod Łabędziem, pełnej ludzi snujących ciekawe historie. Tym właśnie jest dla mnie „Była sobie rzeka”. To baśń dla dorosłych, opowieść o opowiadaniu historii, pięknie napisana, pełna bohaterów o otwartych sercach, gotowych poświęcić wszystko dla innych. Jest tu oczywiście miejsce dla czarnego charakteru (niestety będącego wg. mnie najsłabszym elementem historii). Czytając, a w zasadzie pochłaniając kolejne strony, zatęskniłem za tego typu miejscami, w których każdy może spontanicznie wstać i podzielić się z innymi swoją historią. Nawet jeśli coś ci nie wyjdzie, twoja historia będzie nudna albo za bardzo oderwana od rzeczywistości, zamiast krytyki, wyzwisk czy szydery, tak powszechnej w naszych czasach, usłyszysz kilka dobrych rad od bardziej doświadczonych bajarzy. Ciekawe, czy zebrałbym się na odwagę i sam zabrał głos. 😅
Gdy wraz z wydawnictwem poprosiliśmy o zadanie pytań, z których 10 padło podczas spotkania online z okazji premiery „Zapłacz dla mnie”, pojawiło się między innymi pytanie, do jakiego świata przedstawionego w książce chciałbym się przenieść. Ostatecznie nie załapało się ono do grona wybranych przez nas pytań, co nie oznacza, że nie odpowiedziałem na nie sam przed sobą. Jak...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie jest tajemnicą, że bardzo cenię twórczość Roberta Małeckiego i każda jego nowa powieść spycha książki czekające w kolejce na dalsze pozycje ( a jest ich niemało. 😉 ). Nie oznacza to jednak, że jestem wobec Roberta bezkrytyczny, ba!, wymagam wręcz od jego książek więcej, przez co czasem odczuwam mniejsze lub większe rozczarowania. Tak było podczas lektury „Najsłabszego ogniwa”, które nie było złe, pewnie gdyby na okładce widniało inne nazwisko, nie kręciłbym tak nosem na niektóre rozwiązania fabularne, ale po lekturze czułem niemały niedosyt. Dziś jednak mowa nie o „Najsłabszym ogniwie”, a o najnowszej powieści Roberta, czyli o „Wstydzie”.
Nie będę Wam streszczał fabuły. Jeśli miałbym wskazać rzecz, która irytuje mnie w internetowych recenzjach, to właśnie byłoby to streszczanie, o czym jest książka, przez które muszę się przebijać, by dotrzeć do opinii na temat omawianego tytułu. Wiem, że recenzja lepiej wygląda, gdy ma więcej znaków, ale można to zrobić w inny sposób, na przykład strzelając tego typu dygresjami. 😉 Jeśli jesteście ciekawi, co irytowało mnie we „Wstydzie”, to musicie chwilę poczekać albo przeskoczyć kilka akapitów, bo zaczynam od tego, co mnie urzekło. A było tego niemało.
A więc po kolei. Robert jak mało kto potrafi sprawić, by czytelnicy przenieśli się wprost do opisywanej sytuacji. O ile w „Najsłabszym ogniwie” drażniły mnie szczegółowe opisy włosów (to ostatnia wzmianka o tej książce, obiecuję), to we „Wstydzie” Robert pokazał genialny warsztat. Z jednej strony otrzymujemy szczegółowy (ale nie nudny!) opis miejsca, w którym się znajdujemy, z drugiej możemy wejść w umysł głównej bohaterki, podążać jej drogą rozumowania, przeżywać z nią rozterki i osobiste dramaty. Coś, co mogłoby być zgubne w przypadku większej liczby bohaterów, tu sprawdziło się idealnie. Od początku towarzyszymy Karli i choć różnię się od niej praktycznie pod każdym względem, to z łatwością wszedłem w jej umysł i zacząłem się z nią utożsamiać. O to właśnie w pisaniu chodzi. 😊
Skoro już mowa o Karli, to początkowo bałem się, że będzie ona podobna do bohaterki „Zmory”. Na szczęście po kilkunastu scenach pozbyłem się obaw, czy Robert odrobił zadanie domowe i stworzył zupełnie nową postać. Karla nie wyróżnia się niczym szczególnym: ot, kobieta po przejściach próbująca odnaleźć się w nowej rzeczywistości. W pewnym momencie obawiałem się, czy wzorem większości bohaterów w imię źle rozumianej troski o najbliższych zacznie rzucać śledczym kłody pod nogi, ale tu również szybko odetchnąłem z ulgą.
W tym miejscu chciałbym przejść to największej moim zdaniem zalety „Wstydu”. Kto czyta moje przydługawe opinie, ten wie, że do szewskiej pasji doprowadzają mnie sytuacje, w których bohaterowie okłamują organy ścigania z zupełnie absurdalnych powodów w stylu: nie powiem, że widziałam X na miejscu zbrodni, bo mama się dowie, że zamiast uczyć się do klasówki, całowałam się z Pawłem z ósmej A. We „Wstydzie” większość osób kłamie lub przynajmniej ukrywa prawdę. Chyba jestem jakiś strachliwy, bo podczas lektury kolejny raz naszły mnie obawy, tym razem że niektórzy zatajają prawdę, kierując się naciąganymi powodami. Jak mawiał Hubert Czarny, nie mam nic przeciwko kłamstwom, byle były one inteligentne i miały sensowne podłoże. W większości przypadków we „Wstydzie” tak właśnie było. Mógłbym się przyczepić do jednej sprawy, ale byłoby to już na prawdę czepialstwo przez duże CZ, poza tym nie mogę aż tak popłynąć w spoilery, więc wybaczcie to wtrącenie. Pewnie za bardzo słodzę, ale naprawdę Robert wykonał kawał dobrej roboty. To nie się są naiwne kłamstwa. Jestem w stanie uwierzyć, że dana postać naprawdę by tak postąpiła w takiej sytuacji, a to dla mnie ogromnie ważne.
Wypadałoby poświęcić kilka słów tytułowemu wstydowi. Nie czytałem opisu z tyłu książki, więc nie wiedziałem, o czym to będzie historia. Kierując się wyłącznie tytułem i okładką, spodziewałem się innej historii. Po kilku pierwszych stronach wyobrażałem sobie zupełnie inną rolę wstydu. W głowie stworzyłem sobie wizję zakompleksionej głównej bohaterki i tego, jak wstyd wpływa na podejmowane przez nią decyzje. Niestety, w tym miejscu nie mogę zdradzić, jak było naprawdę, bo do końca życia musiałbym unikać Torunia i wszelkich literackich festiwali, więc dodam tylko, że pomimo innych oczekiwań jestem w stu procentach usatysfakcjonowany.
Zrobiło się za słodko, więc pora na marudzenie. Jest bowiem jedna rzecz we „Wstydzie”, która mnie zdenerwowała. Otóż dotychczas, mówiąc czy pisząc o książkach Roberta, mogłem kończyć w stylu: „No, fajny, fajny tej thriller, ale kiedy powrót Grossa?” Teraz niestety nie jestem pewny, czy bardziej czekam na kontynuację serii Chełmżyńskiej czy na nowy thriller. Mam wrażenie, że „Wstydem” Robert wszedł na wyższy poziom swojego pisarstwa. Widzę rozwój, widzę wychodzenie poza kryminał/thriller i bardzo mi się to podoba. Wybaczcie ilość cukru, ale ostatnio trafiały mi się same gorsze książki, więc musiałem wystawić niniejszą laurkę.
Polecam z czystym sumieniem.
Ps. Udało mi się napisać opinię bez użycia określenia, że nie ma wstydu, Robert nie ma czego się wstydzić itd. co było niemałym osiągnięciem. 😉
Nie jest tajemnicą, że bardzo cenię twórczość Roberta Małeckiego i każda jego nowa powieść spycha książki czekające w kolejce na dalsze pozycje ( a jest ich niemało. 😉 ). Nie oznacza to jednak, że jestem wobec Roberta bezkrytyczny, ba!, wymagam wręcz od jego książek więcej, przez co czasem odczuwam mniejsze lub większe rozczarowania. Tak było podczas lektury „Najsłabszego...
więcej Pokaż mimo to