Niezbyt wysoka ocena wynika z chaotyczności opowieści. To tak naprawdę kilkanaście felietonów, których słucha się jak xx-minutowych odcinków makłowiczowego programu kulinarnego. Sprawia to, że z treści zapamiętuje się pojedyncze fragmenty i myśl przewodnią, ale zapewne nie będę w stanie za pół roku odtworzyć fabuły którejkolwiek z historyjek, bo kończyły się szybko, jak dłuższe anegdotki.
To tyle "obiektywnej" (hehe) oceny. Teraz dwa małe wnioski ideowe.
Po pierwsze, podróże Makłowicza to w tej książce Tour de Chlanie. Z początku tłumaczyłem sobie, że wszak narrator jest smakoszem, więc nie dziwota, iż delektuje się również specjałami procentowymi. To jednak coś więcej - niemalże fiksacja na punkcie wszelkich trunków alkoholowych. Do śniadania wino, do obiadu rakija, później wieczorne tankowanie wszystkiego, co wskoczy pod rękę, a po przebudzeniu z takiej gastrycznej eskapady... oczywiście kieliszek śliwowicy, albo dwa. Ów schemat pojawia się w opowieściach autora dosłownie cały czas; on sam zaś narzeka na przykład, że korzystanie z polskich kolei i źródeł termalnych uniemożliwia mu zakaz sprzedaży alkoholu tamże. Fajnie - zazdroszczę żołądka :) Natomiast w świetle ogromnych problemów społecznych powodowanych przez tę używkę, szczeniackie przechwalanie się ilością wypitych płynów trochę nuży, a może wręcz zniesmacza.
No i tu na scenę wkracza wniosek drugi. Pan Robert to piekielnie inteligentny, pełen wiedzy człowiek. Jednostka wyjątkowa. Miło się czyta o jego przepełnionych rozkoszą przygodach z życiem, o podejściu do pewnych spraw. Niestety, autor nie zdaje sobie chyba sprawy, że gdyby jego postulaty (zezwolenie na jazdę pod wpływem [i awersja do świateł drogowych], sprzedaż alkoholu gdzie i kiedy popadnie, brak jakichkolwiek regulacji) stały się rzeczywistością, musiałby zmagać się ze światem pełnym warchołów, debili i moczymord, co z pewnością zabrałoby nieco magii z jego wojaży. Nie każdy wychował się, jak pan Robert, w porządnej rodzinie. Nie każdy doznał odpowiedniej edukacji. Nie każdy też ma na tyle rozumu, aby samemu sobie wyznaczać granice upojenia, po której wolno lub nie wolno mu wsiadać za kółko. Rozumiem i w dużej mierze podzielam niechęć do biurokracji, lecz bije z tego wszystkiego rżnięcie głupa. Makłowicz jest Makłowiczem, bo wybił się z przeciętnego społeczeństwa i dał radę wymyślić samego siebie w sposób elektryzujący innych, a na dodatek wyposażono go odpowiednio wcześnie w ogładę i kulturę. Zaaplikowane do "przeciętnego Kowalskiego", zasady autora stworzyłyby system nie do zniesienia...
Ale może to tylko moje wrażenie :)
Niezbyt wysoka ocena wynika z chaotyczności opowieści. To tak naprawdę kilkanaście felietonów, których słucha się jak xx-minutowych odcinków makłowiczowego programu kulinarnego. Sprawia to, że z treści zapamiętuje się pojedyncze fragmenty i myśl przewodnią, ale zapewne nie będę w stanie za...
Rozwiń
Zwiń