-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik235
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Cytaty z tagiem "kaczyński" [39]
[ + Dodaj cytat]
Gdyby odtworzyć państwowy ustrój marzeń Kaczyńskiego z wielu jego wypowiedzi, wyglądałby on następująco: na szczycie jest centralny ośrodek dyspozycji politycznej, instytucje działają niezależnie, ale w ramach tych dyspozycji. Urzędnicy, funkcjonariusze, sędziowie wykonują niezawiśle swoje funkcje, ale powinni podejmować decyzje zgodnie z interesem suwerena, a ten interes określa wybrany wolą tego suwerena ośrodek dyspozycji. Wolność decyzji instytucji polega na tym, że mogą one wydawać rozstrzygnięcia słuszne, czyli zgodne z interesem suwerena albo z nim niezgodne. W tej drugiej sytuacji muszą się liczyć z konsekwencjami, na przykład z postępowaniem dyscyplinarnym, zwolnieniami, brakiem awansu. Jeśli chcieć ująć doktrynę Kaczyńskiego w największym skrócie, to daje on zupełną swobodę w powzięciu jedynie słusznej decyzji.
Ośrodek dyspozycji politycznej to po prostu Jarosław Kaczyński, który de facto rządząc państwem, jest w nim formalnie tylko liderem jednej z partii, choć dysponującej w parlamencie efektywną większością. Partia ma dążyć do zwycięstwa wyborczego, przejąć władzę wykonawczą i reszta już sama się robi. Zatem prawdziwym źródłem władzy Kaczyńskiego jest jego partia, tak uregulowana i ułożona, że jedynowładztwo lidera jest niekwestionowane, a ugrupowanie stoi ponad państwem lub – inaczej – dysponuje dowolnie tym państwem. Nastąpiło swoiste upartyjnienie państwa, a tym samym jego zawłaszczenie. Partia wykorzystuje państwo nie tylko wprost politycznie, także ekonomicznie. Państwo ze wszystkimi swoimi zasobami, dochodami i budżetami należy, tylko nieco upraszczając, do Jarosława Kaczyńskiego, któremu słusznie dziękuje się za kolejne prezenty dla narodu (np. słynne wiosenne „Jarkowe”). A jak Kaczyński nie chce dać prezentu, to nie daje. To na Nowogrodzkiej zapadają decyzje, kto do jakiej idzie spółki, na jakie ministerstwo, do jakiej ambasady. To władza osobista.
Jeśli myśli pani o liderze największej partii prawicowej, to będę miał kłopot, bo dla mnie nie jest on charyzmatyczny. Mimo że uwielbia wiece, rozczarowuje mnie brak poczucia humoru przy jednoczesnej chęci opowiadania żartów. Są to żarty obśmiewające innych. Wielu polityków odkryło pewną polską cechę i korzysta z tej wiedzy. Mianowicie my niestety uwielbiamy, gdy się szczuje jednych przwciwko drugim.
Jarosław Kaczyński, człowiek wolności, okazuje się człowiekiem niewoli, jak wielu laureatów nagród przyznawanych przez niby-media. Jego wizja państwa, ukształtowana przez komunistyczną teorię państwa, jest do szpiku kości komunistyczna. Chce rządzić nim jak swoją partią-otoczony przez potakiwaczy. Nie wierzy w instytucje, wierzy tylko w kadry. Dlatego każda niezależna instytucja, trybunały, sądy, media, samorządy, uniwersytety są dla niego anomalią.
W centrum wizji Kaczyńskiego pozostaje skuteczna władza jako niemal święta prerogatywa przyznawana przez „suwerena”. Taką władzę może zapewnić państwo totalne, czyli takie, w którym polityczna większość panuje nad wszystkimi instytucjami i organami. Istotą tego projektu jest to, że każda decyzja władzy może i powinna być zrealizowana. W rozumieniu lidera PiS, jeśli wola zwycięzcy wyborów i posiadacza parlamentarnej większości napotyka sprzeciw lub ograniczenia, to demokracja nie jest pełna, powstaje wspomniany wyżej deficyt, czyli imposybilizm. Instytucja,
która stoi na przeszkodzie w spełnieniu woli suwerena, a wyraża ją wybrana przez obywateli władza, powinna zostać podporządkowana, „uzdrowiona”, a jeśli to nie pomoże – spacyfikowana.
Do dzisiaj legenda Tuska w sporej mierze polega na tym, że w powszechnym przekonaniu nikt tak jak on nie potrafił wyprowadzić lidera PiS z równowagi, jak się mówiło:
„przejechać mu kijem po klatce”. Pokazuje to jednak, na czym przez lata polegała ta gra: wszystko kręciło się wokół samopoczucia Kaczyńskiego, jego życiowej i politycznej formy, czy się aktualnie ociepla, czy oziębia, tego,
którą nogą wstał, co tego dnia wymyślił, jak mu można dokuczyć. W sferze faktów pozostająca w głębokiej opozycji Platforma, na zasadzie politycznego szantażu, poparła zarówno powstanie CBA, jak i najbardziej radykalną
wersję lustracji. Przy całym swoim sprzeciwie wobec PiS nie odważyła się głosować inaczej. Bo już wtedy nie miała głębszej, autorskiej odpowiedzi.
Walczyła z PiS na bieżąco, ale nie miała ideowego zapasu.
Ta zależność od PiS trwała nawet po wygranej PO w 2007 r. Tusk jak ognia unikał jakichkolwiek dalej idących zmian w państwie, zwykł był mawiać „sami sobie róbcie bolesne reformy”. Najpierw stale zastanawiał się, jak
wygrać z Kaczyńskim, a potem jak z nim znowu nie przegrać.
Minimalistyczny program rządów Platformy, ta sławetna ciepła woda w kranie, był tyleż wyrazem pojmowania liberalizmu przez Tuska, co przejawem stałej obawy przed PiS – czy ta partia nie wykorzysta ewentualnych reform, nie powróci do starego refrenu „Polska liberalna kontra solidarna”. I w jakimś sensie były premier się nie pomylił: jedyna jego śmiała reforma, czyli podwyższenie wieku emerytalnego w 2012 r., okazała się wysokooktanowym paliwem dla formacji Kaczyńskiego. To był fatalnie
wybrany przykład na to, że nie można zrobić nic, bo czeka za to kara.
Symetryczne gadanie, że nienawiść i pogarda kwitły przed PiS, chciałbym skwitować tak: pogarda i nienawiść są ciemną stroną ludzkiej natury. Ona była, jest i będzie z nami. Jest jednak kluczowa różnica między nienawiścią rozproszoną a zinstytucjonalizowaną. Gdy porównać to, co Kaczyński nazywał przemysłem pogardy, z tym co robią obecnie media publiczne, to ten ówczesny "przemysł" wydaje się chałupnictwem. Pogarda i nienawiść stały się finansowanym miliardami programem politycznym.
Jeśli bowiem PiS zbuduje państwo na swoje podobieństwo, to jest pewne, że kiedy straci władzę, nowi rządzący będą znowu wszystko zmieniać, czyścić przegraną ekipę do spodu. A przyjdzie im to łatwiej przy rozmontowanych przez PiS mechanizmach ochronnych. Odwrót będzie tym radykalniejszy, im więcej Bawarii uda się w Polsce
Kaczyńskiemu wprowadzić. Instytucje raz popsute w wyniku
kolejnego politycznego zawłaszczania będą się jeszcze bardziej degenerować, bo – po naukach PiS – już nikt nie będzie miał żadnych skrupułów. Taka jest konsekwencja tworzenia państwa autorskiego.
Układy, oczywiście, w każdej demokracji istnieją. Można wręcz
powiedzieć, że immanentną cechą demokracji jest walka układów z układami, choćby przecież partyjnymi, bo czym innym są partie, jak nie organizacjami jakichś polityczno–ideowych układów, także układów interesów. Jarosław Kaczyński też stoi na czele dzisiaj potężnego układu, w którym bez trudu odnajdziemy sieć innych układów, a też się ona bez przerwy rozwija.
Tyle tylko, jak sam twierdzi, że jest ona zaludniona – w odróżnieniu od sieci innych – przez ludzi porządnych i prawych, co, oczywiście, można uznać jedynie za programowe marzenie. Rzecz w tym, że można na demokrację spojrzeć jako na nieustanny proces ścierania się
ze sobą różnych układów, a w jej żywotnym interesie jest, by owa walka toczyła się według przejrzystych reguł i by prawo sprawiedliwie te reguły określało, a także zapewniało ich skuteczne pilnowanie.
Jarosław Kaczyński nie raz dawał do zrozumienia, że u zarania
demokratycznej Polski popełniono błąd, że zaraz po uzyskaniu
politycznych koncesji od komunistów należało zerwać ustalenia Okrągłego Stołu i przeprowadzić rewolucję. Rzecz w tym, że – jak się zdaje – nie było społecznego mandatu do takiej czystki. Potwierdzeniem był choćby fakt, że już w 1993 r. wielki sukces wyborczy odniosły partie rodem z PRL, czyli SLD i PSL. Istnieje wiele przesłanek, że transformacja odbywała się w takim tempie i w taki sposób, na jakie była społeczna zgoda. To tamta ocena z 1989 r. jest bardziej miarodajna.
Nie chodzi tu o obronę PRL, bo ona się jako jakakolwiek propozycja obronić nie da, jeśli tylko pojawia się jakaś alternatywa. Ale też ludzie aktywnie żyjący w PRL w ogromnej większości nie mieli poczucia uczestniczenia w spisku, w przestępczym związku. To już dzisiejsza nadinterpretacja, pozwalająca stosować moralny szantaż: z PRL trzeba
się teraz wytłumaczyć, każdy, kto był dorosły w tamtym okresie, jest potencjalnie podejrzany, a PiS, który w transformacji kraju nie uczestniczył, jest surowym sędzią. Jakby wszyscy ludzie PiS przybyli tutaj z Marsa. Osobista historia Jarosława Kaczyńskiego, opozycjonisty, samotnika, człowieka bez rodziny, majątku, bez zawodowej kariery, jest tu ideałem i miarą dla innych. Ma się ponownie dokonać podział na dobrych i złych, według przymiarek do tego jednego wzorca.
Dzisiaj lepiej być wyrokowcem, ponurym łajdakiem i aferzystą, niż mieć niewyraźne papiery u prezesa Kurtyki lub własny dorobek, sukcesy i karierę po 1989 r. Status pokrzywdzonego staje się najbardziej pożądanym dokumentem w Polsce.
PRL się już nie odrodzi, nawet w najgorszym wariancie wydarzeń – jako „PRL PiS”. Rzecz w tym, że choć obrońców PRL dzisiaj już praktycznie nie ma, a w każdym razie nie mają oni żadnego znaczenia, gwałtownie rosną za to szeregi atakujących tamten system. Pytanie, z kim mają teraz walczyć? Jeśli nie ma systemu, pozostaje walka z ludźmi.
Jeśli ktoś mówi, że mamy wolne media, to ja odpowiadam, że to bajka.
I znowu te media. Są ulubione przykłady negatywne, choćby „Gazeta Wyborcza”, są ulubieni dziennikarze negatywni. Ich opinia, choć nie daje się usunąć z obiegu, jest unieważniana. Oczywiście, niektóre tytuły cieszą się pewną łaską, bo się starają przypodobać, ale w ogóle stosunek do mediów pana prezesa jest progowo nieufny. W końcu nawet opanowane wydawałoby się „Wiadomości” Telewizji Publicznej
złośliwie wyemitowały osławiony popis śpiewaczy Jarosława
Kaczyńskiego. A w ogóle nie jest łatwo te media opanować na
podobieństwo aparatu partyjnego czy nawet państwowego. I nawet jeśli wprowadzi się do układu mediów swoich ludzi, gdzie się tylko da.
Zawsze coś pęknie, coś się wymknie, ktoś nagle stanie się
niesubordynowany. I jeszcze do tego istnieje coś takiego jak Internet, i – niestety – jest też prasa zagraniczna. Okropne. Wolne media, jak można domniemywać, to są takie, którym wszystko wolno, pod warunkiem, że prezes na to pozwoli i wyraźnie powie, co wolno.