Rozrzucone Liliana Hermetz 6,8

ocenił(a) na 72 lata temu Z trudem znajduję słowa, by odpowiednio opisać moje wrażenia po lekturze „Rozrzuconych” Liliany Hermetz. To książka pełna emocji i wielkich pytań, a przy tym trudna w odbiorze i chaotyczna. Zajęła mi bardzo dużo czasu, bo ciągle gubiłam się w fabule, traciłam wątki i orientację w powiązaniach pomiędzy bohaterami, których jest tu sporo, a dodatkowo noszą różne imiona na różnych etapach opowieści. Autorka oddała głos wielu postaciom i ten wielogłos dodatkowo komplikuje sprawę.
„Rozrzucone” opowiada o wojennych i powojennych losach pewnej rodziny, której przyszło żyć w wiosce leżącej w pobliżu granicy polsko-ukraińskiej, z całą trudną historią tego obszaru. Choć narrację prowadzi wielu bohaterów, na pierwszy plan wysuwa się Marysia/Irene/Madame, która wojnę przetrwała na robotach przymusowych, a potem trafiła do Francji, gdzie poślubiła Rolanda, prowadziła dobrze prosperującą restaurację i urodziła dwójkę dzieci. Nie zapomniała jednak o pozostawionej w Polsce rodzinie, z którą utrzymywała regularne kontakty, odwiedzała, przesyłała paczki, jak i gościła u siebie i pomagała chętnym rozpocząć nowe życie w swoim nowym kraju.
Z jednej strony jest to opowieść o pokręconych losach zwykłych ludzi uwikłanych w historyczne zawieruchy. Nie ma tu wielkiej polityki, żadnej z postaci znanych z podręczników nie wspomniano, a cała fabuła dzieje się na poziomie zapracowanych, prostych ludzi, próbujących poradzić sobie z rzeczywistością, mających swoje dziwactwa, borykających się z niełatwą codziennością. Nie ma spektakularnych zwrotów akcji, dramatycznych decyzji i natłoku wydarzeń, które pozwalały traktować powieść jako sagę rodzinną. To bardziej migawki z życia, mgliste przebłyski rzeczywistości bohaterów, a właściwie bohaterek, bo to kobiety tworzą tę historię.
Biorąc jednak pod uwagę kwestie filozoficzne, autorka stawia pytania o naszą tożsamość. Bohaterowie starają się określić swoją przynależność, biorąc pod uwagę więzy rodzinne, tradycję kultywowaną w domu, wyznanie, miejsce zamieszkania, a jednak nadal trudno im jednoznacznie zdefiniować siebie. Irene to Polka, Ukrainka, a może Francuska? Kobieta, której korzenie wyrwano z ziem polsko-ukraińskich, a które, mimo wszystko, nie przyjęły się na obczyźnie, przez co wszędzie traktowano ja jak obcą. Jej relacje z pozostającą w Polsce rodziną pełne są niezrozumienia, kompleksów, błędnych wyobrażeń i rozczarowania.
Historia opisana przez Lilianę Hermetz jest boleśnie prawdziwa, taka swojska, autentyczna. Postacie wypowiadają się językiem sobie przynależnym, prostym, pełnym ukraińskich, francuskich, czy alzackich naleciałości. Niestety, kompozycyjnie książka jest szalenie trudna. Jej struktura jest zmienna, fabuła poszatkowana i niechronologiczna. Raz to typowa narracja, innym razem wspomnienia – z całą swoją niedokładnością, selektywnością spowodowaną upływem czasu. Niemniej, bardzo odpowiadała mi atmosfera tej prozy, pełna nostalgii i zadumy wpisanych w zwyczajność życia.