Wiersze zebrane. Tom pierwszy. O śmierci, poetach i pszczołach Emily Dickinson 9,5
ocenił(a) na 102 lata temu Czasem może się zdarzyć, że do ludzi pragnących aby świat o nich zapomniał, przywiąże się nieśmiertelność. Kiedy pomimo ich usilnych próśb ciągle coś brzęczy, wiecznie szumi albo szemrze, to jak inaczej można odczytać zainteresowanie świata tą osobą jako uwielbienie dla wrażliwości tej, która nad materializm doczesności postawiła wytrwałość w odradzaniu się przyrody. Tę bezustanność cierpkiego ale konsekwentnego przemijania. Permanentny stan zmian, wywołujący strach ludzi nieprzygotowanych na ciągłe odejścia i powroty. Emily Dickinson jest dobrym przykładem twórczyni, o którą wieczność się upomniała i trzyma w swoich dłoniach po dziś dzień. I mam nadzieję, że tak będzie zawsze. W końcu komuś musimy zawdzięczać wizerunek zamkniętej w kwiatowym kielichu pszczoły. W poezji pełnej entomologicznych wtrętów, ktoś powinien być odpowiedzialny za harce pająka. Warto dodać, że amerykańską poetkę przywilej umierania ominął. Pomimo tego, że pisała o nim wiele, to swoją zwykłą śmiertelność przekuła w niezwykłą nieśmiertelność.
To piękny cel, utrzymać spokój duszy a jednocześnie swym dojrzałym postrzeganiem rzeczywistości nie ulec nadwrażliwości. Bo amerykańska poetka widziała nie tylko oczami, ale posiadała również swój wewnętrzny kompas, którego kierunek wyznaczał wskazówki dla niej nie do odrzucenia. Jej Kosmos miał na imię Natura, a jego okruchy wypełniały filozofię życia kobiety piszącej o kwiatach, pszczołach i przemijaniu. To ona potrafiła zawrzeć w swojej twórczości pamięć o pierwszych i ostatnich chwilach życia. Być może miała serce staromodnie niezgrabne ale nadzwyczaj dobre. W zasadzie wszystko w jej twórczości posiada znamię przemijalności. Ból jako towarzysz śmierci, ciemność zmierzająca pod rękę z zapomnieniem, nawet wcześniej wspomniana przeze mnie wieczność, cóż ona znaczy wobec nieprzetłumaczalnej muzyki strun wszechświata.
Rozkochana w przyrodzie, przebywająca w jej roślinnych rezydencjach jak u siebie w domu. Część poezji Emily Dickinson cechuje niezwykła zwiewność czułych odruchów serca. Liściaste lato, wołający ogród, będące głównymi bohaterkami tego tomu pszczoły. To wszystko wydaje się radosne i składające hołd o wiele potężniejszej filozofii. Jednak nigdy nie dowiedziałem się wszystkiego do końca. Emily Dickinson lubuje się w egzystencjalnych tajemnicach, zapewne nieco uchyla ich rąbka, ale zasłoną niewiedzy otulona poezja wydaje się dziewiczo świeża i nieznająca realnych zagrożeń. Bo chyba śmierć nie stanowi w tym wypadku czegoś, czego powinniśmy się obawiać. Poetka ją obłaskawiła jak grzmot w trakcie burzy, niczym silny wiatr podczas wichury, jest czymś koniecznym i dobrym dla przemijania. Otworzyła bramę domysłów i postawiła mnie w niej, podziwiającego jej twórczość czytelnika nad księgą poezji pełnej piękna. Zaludnionej cudownością, sam na sam z wiecznością.
Ciężko mi zdefiniować ten rodzaj uniesienia, żeby nie umniejszyć roli wkładającej w poezję całego swojego serca poetki. Musi być w nim coś nabożnego, koncentrującego się w skupieniu na lasach i polach. Pojedynczy kwiat powinien stać się mikroskopijnym odbiciem całego wszechświata a miłość do przyrody nieporównywalna z żadną inną formą namiętności. Oczywiście cały czar poezji Emily Dickinson opiera się na tym, o czym nie wiem. Może powinienem zawierzyć jej słowom: "Ja tak nawykłam do Losu" i przyjąć, że traf jest ślepy. To być może by było zgodne z jej teorią smakowania wieczności, opierającej się na nieprzewidywalnym. Jedno jest pewne, amerykańska poetka odkryła sens istnienia, lub przynajmniej zbliżyła się do niego na odległość nie większą, niż najbliższe jej domu pole ukochanej koniczyny. Warto się z nią tam udać i żyć kończącym się latem.