Urodził się w Kandzie, ale dorastał w Trosie w Szwecji. Rodzice przyszłego pisarza się rozwiedli. Studiował na Uniwersytecie w Uppsali. Jego kariera naukowa doprowadziła go do stanowiska profesora historii literatury na tejże uczelni. Był również wykładowcą w Stanach Zjednoczonych. Delblanc nie unika eksperymentów, często stara się naruszyć ciasne ramy estetyki realizmu. Chętnie sięga do groteski, alegorii, ironii i komizmu. Nie brak u niego odwołań do europejskiej tradycji literackiej. W swej prozie zajmuje się przede wszystkim tematem wolności człowieka i wolności sztuki. Delblanc jest też autorem książek reportażowych, słuchowisk radiowych i widowisk telewizyjnych.
Moje dotychczasowe próby obcowania z wiejskim folklorem za pośrednictwem literatury kończyły się niepowodzeniem; zarówno w ujęciu nazwisk głośnych, jak i niegłośnych, chłopstwo nie miało dla mnie żadnego uroku. Aż przyszedł, nie wiadomo skąd, pan Delblanc i doprawił nienowe przecież historyjki odrobiną poezji, humoru, a przede wszystkim niemożliwej do przyszpilenia duszy, i stało się światło.
Przy tym pan Delblanc to najwyraźniej pan mocno utalentowany, polifoniczna narracja „Rzeki pamięci” jest zaawansowana, lecz lekka, niewymuszona. Konfrontacja starego z nowym jest tu oddana w całej złożoności, zbudowanej nie na zwykłej opozycji, lecz ujętej w rozpaczliwej próbie dowiedzenia ich komplementarności. A jednak próba ta i uosabiający ją, stojący w rozkroku między dwoma światami Mon Cousin, skazani są na porażkę, która leży u podstaw ludzkiego nieszczęścia. Choć bowiem wszystko płynie, to stosunek pomiędzy przeciwstawnymi elementami pozostaje nieodmiennie wrogi, niezależnie od nazw, jakie aktualnie przybierają.
Powieść jest klasycznym przykładem konfrontacji wielkich niezweryfikowanych, ale dobrze brzmiących idei z realiami życia, które od tysiącleci rządzą się tymi samymi prawami.
Główny bohater, hrabia Malte Moritz von Putbus, jak duża cześć szlachetniej i myślącej młodzieży arystokratycznej z czasów Wielkiej Rewolucji Francuskiej, jest przepełniony jej wzniosłymi hasłami i żywi nieprzejednane przekonanie, że jest to jasna recepta na szczęście dla wszystkich ludzi. Nie wchodząc w szczegóły, splot nieprawdopodobnych wydarzeń sprawia, że młody idealista trafia na portugalską galerę niewolniczą, która odbywa swój „n-ty” kurs z Afryki, z żywym towarem na pokładzie. I w tym miejscu zaczyna się niszczenie pięknych idei hrabiego przez okoliczności jakie przyszło mu obserwować, a także przez podszepty zdegenerowanych towarzyszy. I jak to zwykle bywa, realia życiowe znowu biorą górę.
W naszych czasach mamy podobnych przykładów bez liku. Na przykład politycy, pełni demokratycznego i socjalnego patosu, wysyłają ostatecznie swoje wychuchane pociechy do elitarnych, zamkniętych szkół, aby były przygotowywane do swojej lepszej i uprzywilejowanej pozycji ekonomiczno-społecznej, bowiem obcowanie z gminem jest tutaj niewskazane. Prominentni działacze związków zawodowych robią ze swojej działalności intratny interes, umożliwiający dostatnie i wygodne życie. Chyba wszyscy pamiętamy o pewnym przewodniczącym związku zawodowego z naszego kraju, który wybrał się na, któreś tam z rzędu, wakacje do hotelu mającego niby służyć potrzebom wszystkich członków związku. Gdy tym czasem „spracowany” Pan Przewodniczący, oczywiście za free, bo jak by inaczej, wydziwiał ze swoimi ekscentrycznymi wymaganiami dla siebie i swojego pupilka - małego yorka (sic!),który koniecznie musiał mieć codziennie czysty śliniaczek… Osłupieni pracownicy i tym razem przekonali się, że „Pan każe, sługa musi”.
Sama powieść jest dla mnie za bardzo udziwniona i przeintelektualizowana. Od razu się wyczuwa, że została napisana przez pracownika naukowego, który w literackiej formie wyłuszcza swoje tezy naukowe.