Do cieplejszych krajów Per Christian Jersild 5,3
ocenił(a) na 15 lata temu Ciężko mi się nawet zabrać żeby opisać to coś. Chyba nic tak nie odda sprawiedliwości jak dosłowny cytat. Otwarłem więc w losowym miejscu i wybrałem jakiś fragment. Otóż i on:
"""
Później, wieczorem, jedliśmy kolację, śledzie, wódka, kiełbasa, piwo. Tamci mieli już za sobą coś niecoś, a wy musicie dogonić, bierzcie się za kieliszki i na wyścigi, powiedział Gunnar, poklepał mnie i zionął na mnie z bliska. Peter doganiał, powinieneś pomyśleć, że ja tu nikogo nie znam, zanim się tak ostro weźmiecie, mam na myśli, powiedziałam. Ale on zaraz zapomniał, chciał dogonić.
Pili długo w noc, spać mi się chciało śmiertelnie. Tamte dziewczyny dotrzymywały kroku, a nie ma nic obrzydliwszego niż pijane kobiety. W końcu jednak poszliśmy spać, Peter upadł na łóżko i zasnął. Jak się rozbierałam, Gunnar wetknął głowę, choć no popatrzeć na księżyc, powiedział, nie pójdziesz, u diabła, spać w taką noc. A gdzieś Verę podział, powiedziałam, pewnie się dziwi, żeś zniknął. E tam, gdzieś mam Verę, powiedział, chodzi o ciebie. Ach tak, ja na to, ale jestem naprawdę okropnie zmęczona, bądź tak dobry, zamknij drzwi, Peter się obudzi. Poszedł sobie na szczęście, pojąć trudno, narzeczona w domu i w ogóle.
Następnego dnia pogoda była naprawdę ładna, wyjechaliśmy motorówką Gunnara. Pięknie było tak na świeżym powietrzu, bo po wczorajszym wieczorze czułam się zatęchła i uwędzona. Kąpaliśmy się nawet, szybko zanurkować i wyskoczyć. To przedpołudnie na łodzi było najlepsze ze wszystkiego. Byli zupełnie trzeźwi, zachowywali się przyzwoicie, miałam spokój. Choć po chwili zjawiły się jednak kieliszki i piersiówka. Chłopcy, co powiecie na jednego, bo mnie strasznie suszy, powiedział Gunnar.
"""
Uf, wystarczy. Na podstawie tegoż malutkiego fragmentu spróbuję opisać co w tej powieści nie działa.
Po pierwsze, język. Wszystko jest stylizowane na pamiętnik prostej, niewykształconej (jakaś szkoła realna, czymkolwiek by ona nie była) kobiety. Wiadomo, że stylizowane, a nie po prostu autor tak pisze, bo listy (o nich za chwilę) jakie do bohaterki dochodzą pisane są daleko sprawniejszym językiem. W każdym razie większa część reprezentuje taki właśnie poziom. Lubicie inteligentne dialogi...? Lubicie bogate opisy, pełne homeryckich porównań, inteligentnych zabaw słowem, manipulowania treścią? To uciekajcie w popłochu, bo tutaj tego nie znajdziecie, tutaj będzie język prosty, oszczędny w środki stylistyczne, godny typowej gosposi, co za wiele książek w ręku nie trzymała. Celowość takiego pisania nie zmienia faktu, że to po prostu męczy. Po drugie, tematyka. Ta cała wycieczka to i tak jeden z bardziej ekscytujących momentów w tymże pamiętniku, mamy tu bowiem do czynienia z nudnymi wspomnieniami nudnej osoby, takiej do bólu wręcz przeciętnej. To są okruchy życia, w porównaniu do których historie w szmatławych periodykach pokroju "Sekretów serca" czy tym podobnych kipią wręcz akcją i wigorem. Po to książki czytam, żeby wejść w skórę innych ludzi, w innych czasach i innych sytuacjach, żeby poznać punkty widzenia, poczuć egzotykę, doświadczyć w jakiejś formie sytuacji, jakich w normalnym życiu nigdy nie będę w stanie powtórzyć lub odczuć - tutaj zaś mamy do czynienia z kompletnie przeciętnym, jałowym życiorysem. Nuda wprost wyziera z każdej strony.
Wspomniałem o listach, to jedyne co dodaje tu jakiegoś cienia kolorytu, co marną jest zasługą, bo na tle tych mizernych wspominek bohaterki wszystko się wydaje fascynujące i godne uwagi. Oto dawny wielbiciel narratorki dalej ją adoruje z odległości, przesyłając w korespondencji losy swojego przeciętnego życia i wyprawy do bliżej niezidentyfikowanego kraju. Wyprawy, która jak się zdaje jest cała zmyślona. Czy znasz, drogi czytelniku, termin NEET...? Oznacza to "not in employment, education or training", życiowych przegranych, których w dzisiejszych czasach nieomal każdy kojarzy, gdyż znaleźli w Internecie miejsce, gdzie anonimowo mogą wylewać swoje żale i pleść różne nonsensy. Chyba każdy kojarzy stereotyp takiego nieszczęśnika, mieszkającego u mamy w piwnicy, który mocny jest jedynie w komentarzach na forach, gdzie nie widać na pierwszy rzut oka jak bardzo jest żałosny jako człowiek. Otóż takim właśnie typkiem jest książkowy Bo-Erik, tyle że w latach 50-tych w Szwecji nie było jeszcze Internetu ani for, więc zamiast tego mamy listy do bohaterki. Nawet w sumie ciekawe jest jak barwnie wyszedł autorowi taki piwniczniany "keyboard warrior", jakich w dzisiejszych czasach mnogość. Jego wynurzenia są przynajmniej lepsze językowo niż opisy narratorki, więc czyta się je z mniejszym bólem. Niestety, nie ratują wiele, bo też nie są jakieś szalenie ciekawe.
Na szczęście książeczka ma nędzne 150 stron, więc wszystko to da się przetrwać, otrząsnąć z niechęcią i iść dalej do prawdziwej literatury. Jakby się to miało ciągnąć przez kilkaset stronic to bym się chyba załamał. W dalszym ciągu to jednak o 150 stron za dużo. Zdecydowanie szkoda czasu, jest mnóstwo ciekawszych rzeczy do przeczytania. Dlaczego w ogóle zdecydowano się to przełożyć na polski - nie wiem i nie chcę wiedzieć.