cytaty z książek autora "Tadeusz Konwicki"
Dzień za dniem powoli mija. Coraz dłuższa życia szyja. Wszystko wokół się pierdoli, my w niewoli, my w niewoli.
Moje życie albo cudze. Najpewniej jakieś wymyślone. Ulepione z lektur, niespełnień, starych filmów, niedokończonych rojeń, zasłyszanych legend, niewyśnionych snów. Moje życie. Kotlet z białka i kosmicznego pyłu.
Lepszy jeden rozumny czytelnik z prawdziwą literaturą w ręce, niż dziesiątki tysięcy jamochłonów z papierem toaletowym w garści.
Wszyscy są jakoś zadowoleni ze swoich miejsc, które im wyznaczyło przeznaczenie i łańcuch genów. Wykonują skromnie, co im każe Wielka Entropia. A ja obrażam się na los, na swoje ograniczenie, na Pana Boga. Pragnę czegoś, czego nie mogę. Marzę o tym, czego nie będzie. Tonę w sześćdziesięciu litrach własnej trującej wody, ja, zdefektowany ssak dwunożny.
Ciało mamy zwierzęce, lecz aspiracje boskie. Hormony przekroczyły bariery postawione im przez biologię, przez prawa świata zwierząt. Hormony nasze produkują enzymy głodów nie do zaspokojenia, marzeń nie do zrealizowania, tęsknot nie do zagłuszenia. I ja w samym gąszczu, z wielka pusta głową, ze wzdętym sercem bez krwi, z rozrzedzoną duszą antymaterii. Zmęczony sobą i swoim czasem. Zmęczony ograniczeniami, niemocą, niepojmowaniem.
A może warto dalej żyć, przetrwać złe chwile i później z pobłażliwym zdumieniem przypomnieć sobie te drobne okruchy klęsk i dziwić się, że tyle mogły znaczyć kiedyś i tak niewiele brakowało do ostatecznego kroku.
I zrozumiałem, że już nie ma krainy mego dzieciństwa. Że żyje ona tylko we mnie i razem ze mną rozsypie się w proch którejś nadbiegającej z nicości godziny.
Często oglądam się za siebie. Kiedy tylko się obejrzę, zimno idzie po skórze. Wiele głupstw zrobiłem, wiele mogłem zrobić. (...) A co najdziwniejsze, nawet gdybym mógł jeszcze raz to wszystko przeżyć, wybrałbym tę samą drogę. Z tymi samymi idiotyzmami, pomyłkami i ogólną przegraną. Ktoś musi stracić, żeby inny wygrał. Ktoś musi się wygłupić, żeby inny uchował honor. Ktoś musi być śmieszny, żeby inny stał się czcigodny.
... historia z bliska jest odrażająca, błazeńska, głupia. Dopiero z odległości jest tragiczna, piękna i majestatyczna.
Ja również nie lubię ordynarnych słów. Ale ordynarne słowo to czasem jak łyk świeżego powietrza.
Ale ze mną męczyli się wszyscy inni ludzie, z wyjątkiem tych, co się nie męczyli.
Trzeba wstawać. Trzeba podnieść się z łóżka i wykonać piętnaście czynności, nad których sensem nie wolno się zastanawiać. Narośl automatycznych przyzwyczajeń. Błogosławiony rak bezmyślnego ładu tradycji.
Coś czułem wyraźnie i czegoś zdecydowanie chciałem. A teraz wszystko się rozmydliło.
Wie pan, każdy człowiek ma jakąś potrzebę kontaktu z ludźmi, ale kontaktu nie przypadkowego, tylko jakiejś bliskości charakteru, myślenia, nastroju.
Tak ci miałem wiele do powiedzenia. Wydawało mi się, że o życiu, ale okazuje się, że tylko o sobie. O sobie w tobie. Albo raczej o tobie we mnie. Jak rozplątać moje własne, że tak powiem, hormonalne rozpacze i niespełnienia, z ogólnymi, powszechnymi, które mi zaszczepił mój czas, mój okruch historii? Żebrzę o sprawiedliwość, a ile razy sam byłem sprawiedliwy? Wołam o porządek moralny, a przez ile lat go deptałem? Wyję ze skargą do Boga, a czy wierzę w niego tak, jak trzeba wierzyć?
Oto nadchodzi koniec świata . Oto nadciąga ,zbliża się czy raczej przypełza mój własny koniec świata . Koniec mego osobistego świata . Ale zanim mój wszechświat rozpadnie się w gruzy , rozsypie na atomy , eksploduje w próżnię ,czeka mnie jeszcze ostatni kilometr mojej golgoty ,ostatnie okrążenie w tym maratonie ,ostatnich kilka szczebli w dół albo w górę po drabinie bezsensu .
Pragnę czegoś, czego nie mogę. Marzę o tym, czego nie będzie.
Powolutku, niepostrzeżenie zostałem sam na ziemi. Kiedy nadejdzie chandra, nie mam do kogo zadzwonić. Biorę do ręki słuchawkę telefoniczną, bawię się jej sznurem, wykręcam jakieś przypadkowe cyfry i odkładam z powrotem ebonitową białą kość. Ale przecież w końcu wszyscy albo prawie wszyscy zostają sami na świecie. Jakoś to wytrzymują. Bo i nie ma się komu poskarżyć. Ci, co by zrozumieli, dawno odeszli, ci, co zostali, jeszcze nie wiedzą.
Beznadziejna epoka w dziejach. Nie, nie epoka. Chwila, sekunda, jakich zdarzyło się wiele. Było życie przed nami, będzie życie po nas. Raz lepsze, raz gorsze. Może jutro lepsze. Wystarczy jeden niedostrzegalny wstrząs, drobne tąpnięcie w misternym wszechświecie psychologii współczesnych, w tym gigantycznym banku zbiorowej wrażliwości. Epidemie złego samopoczucia, powszechnej depresji, totalnej niewiary - nagle przychodzą i nagle znikają jakby zmiecione życiodajnym wiatrem słonecznym. Źle trafiliśmy, nie do tego przedziału w nieskończonym ciągu czasu albo istnienia.
Najlepszy jednak byłby koniec świata. Poszlibyśmy razem, objęci, do czyśćca. Razem z wrogami i z przyjaciółmi. Z walizką świętości i z wagonem grzechów.
Charakter to brak wątpliwości, charakter to uporczywość trwania przy swoim zamiarze choćby nie wiem jak bezsensownym, charakter to brak wyobraźni, charakter to wrodzona tępota, charakter to nieszczęście ludzkości.(...)Charakter się przeżył. W dawnych prymitywnych czasach zmagań z wszechmocną przyrodą i biologiczną słabością człowieka charakter był pożyteczny(...). W dzisiejszym wieloznacznym świecie charakter to despotyzm, tyrania i totalna nietolerancja. Wreszcie przyszedł czas, żeby wielbić brak charakteru i słabość wewnętrzną człowieka. Nasza epoka to szlachetne wątpliwości,to błogosławiona niepewność, to święta nadwrażliwość, to boski brak decyzji.
Mój rachunek sumienia. Mój akt skruchy. Żal za grzechy. Moja biografia w kolorze przeciętności. Najpierw tej przeciętności nienawidziłem, pogardzałem nią, a na koniec w niej się zadomowiłem. Wielkość w przeciętności. Przeciętność jako najwyższa forma arystokratyzmu. Przeciętność jako asceza, jako dumne osamotnienie w pospolitości, szary habit pysznego mnicha. Przeciętność ostatnim stadium wywyższenia.
Ja się tu przypadkowo przez pana trochę oskarżam, bo to nieprzyjemnie jest być przygłupem sterroryzowanym przez lektury. Trzeba było samemu, energicznie iść przez życie, niczemu się nie poddawać! A tu człowiek zatruty, zatruty tymi tonami książek, które połknął.
Tyle mam ci do powiedzenia. Gdybym się nie wstydził i gdyby był na to czas.
Głowa ciężka, przewód myślowy rozstrojony. Bo przecież obudziłem się w pewnej aurze psychologicznej, może paskudnej, lecz przecież dobrze znajomej, wypracowanej przez rutynę i w końcu bezpiecznej. Teraz straszne prowizorium, chaos zwątpień oraz bezzasadnych pocieszeń. W sumie całość nielogiczna, pozbawiona wierzytelności, niepoważna.
Świat nie może umrzeć. Wielu już pokoleniom zdawało się, że świat umiera. Ale to tylko ich własny świat umierał.
Po mego życia trudach, jeśli
na jakieś względy zasłużyłem,
nie chcę by moją trumnę nieśli
ci właśnie, których nie znosiłem.
(...) już nie pamiętam, co to zakochanie. Poczekaj, muszę sobie przypomnieć. Coś takiego było. Jakiś czad, szaleństwo, kompletne dziwactwo. Gdzieś latałem, gdzieś wystawałem pod oknami, chciałem odebrać sobie życie. Pamiętam, że waliło mi strasznie serce, ciągle rumieniłem się, coś bardzo bolało, mocno bolało, ale za to słodko, strasznie słodko aż pod niebo, bolała pewnie dusza albo coś podobnego. Teraz już pamiętam, tak, przypominam sobie, tylko to mnie dziwi, tak dziwi teraz, że wydaje się niepojęte, bezsensowne, jakby w cudzym istnieniu umieszczone, ale było coś takiego, nie zaprę się, jednak dokładnie, synku, nie przypomnę.
A nam, urodzonym pod znakiem Raka, sądzone jest do samego końca szamotanie się z gonitwą myśli, walka z niesforną, rozbudowaną wyobraźnią i bezskutecznie pacyfikowanie irracjonalnej, głupkowatej nadziei.