O korzyściach z czytania Barańczaka

Tomasz Pindel Tomasz Pindel
26.12.2018

Wyrafinowany poeta? Owszem. Genialny tłumacz? Jak najbardziej. Intelektualne i artystyczne wyżyny? Wszystko to prawda, ale jest jeszcze coś: Barańczak, jak chyba nikt inny, potrafi wyjaśniać piekielnie trudne literackie sprawy w nadzwyczaj przystępny (i zabawny) sposób.

O korzyściach z czytania Barańczaka

1.

Kilka tygodni temu ukazało się wznowienie – pierwsze od oryginalnego wydania w 1990 roku! – tomu esejów Stanisława Barańczaka pt. Tablica z Macondo Osiemnaście prób wytłumaczenia, po co i dlaczego się pisze (nakładem wydawnictwa A5). Jest to wiadomość dla niektórych zła, ale dla większości dobra. Nie cieszą się książkowi spekulanci, którzy trzymali te swoje cudem zdobyte egzemplarze londyńskiego wydania, czekając, aż się ceny tak wyśrubują, że będzie można sprzedać z krociowym zyskiem. Ale, jak podejrzewam, zbyt wielu takich nie ma. Cieszą się za to wszyscy inni, głównie ci, którzy od dawna próbowali przeczytać ów tom, a nie było go nawet w całkiem nieźle zaopatrzonych bibliotekach. Słowem: są powody do radości.

Powiedzmy od razu szczerze i – że wprowadzę ton Barańczkowej wirtuozerii przekładowej – without a little garden (bez ogródek): to nie jest książka dla wszystkich. Zawiera osiemnaście (jak się można domyślić po tytule) tekstów poświęconych tłumaczeniu i pisaniu (co w sumie na jedno wychodzi) poezji i padają tu takie nazwiska, jak: Miłosz, Tuwim, Ważyk, Herbert czy Donne. Trzeba zatem mieć w sobie tę liryczno-krytyczną żyłkę, żeby dać się tym szkicom ponieść.

Jest tam jednak pewien tekst, który naprawdę każdy powinien przeczytać. Serio mówię.

2.

No dobra, może niezupełnie każdy, prawdopodobnie nie ma takich tekstów, które powinien przeczytać każdy człowiek na świecie (nie licząc instrukcji mycia rąk, być może), ale każdy w znaczeniu: każdy człowiek interesujący się literaturą (co akurat w przypadku tych, co zerkają na LC, najpewniej wychodzi na jedno i znaczy: każdy w ogóle).

Mam na myśli umieszczony pod koniec tomu esej nadający tytuł całości: „Tablica z Macondo albo: Najkrótsza poetyka normatywna na użytek własny, w sześciu literach bez znaków diakrytycznych, z dygresjami motoryzacyjno-metafizycznymi”.

Ja wiem, podejrzanie to brzmi, już sama „poetyka normatywna” wystarczy, a tu jeszcze „znaki diakrytyczne”… Jednak Barańczak ma to do siebie, że im bardziej wyrafinowany tytuł, tym przyjemniejsza treść się pod nim kryje (proszę zapamiętać tę tezę).

Esej ów zaczyna autor od opowieści o tablicach rejestracyjnych w amerykańskim stanie Massachusetts, w którym to przyszło mu spędzić wiele lat emigracyjnego życia. Dziś to nas nie dziwi, ale dla polskiego czytelnika Anno Domini 1990 istnienie tzw. vanity plates, czyli tablic rejestracyjnych, na których za dodatkową opłatą (tu: 40 USD) można sobie wpisać dowolne hasło, musiało wydawać się dość egzotyczne. Barańczak wyjaśnia, że chętny kierowca musiał ograniczyć się do maksymalnie sześciu liter, oczywiście bez żadnych znaczków. Dalej wyznaje, że jako człowiek z gruntu literacki nie mógł się oprzeć pokusie wyłapywania co ciekawszych tablic, a z zawartych na nich haseł wysnuwał wnioski dotyczące charakteru i osobowości właściciela: kim innym jest bowiem pani, która napisała sobie na tablicy MOM, kim innym właściciel pojazdu opisanego JOGGER, a jeszcze – i to zupełnie – co innego mówią o człowieku takie hasła, jak BIG GUY, OH BABY czy OOPS.

Na tym jednak nie koniec: Barańczak nie byłby sobą (czyli poetą i tłumaczem poezji), gdyby sam nie zaczął wymyślać polskich napisów, spełniających narzucone kryteria – a w polszczyźnie brak tych wszystkich „ą”, „ć” i „ł” to prawdziwy zgryz. I tu dochodzimy do sedna.

3.

Bo anegdota anegdotą, a językowa zabawa, choć przyjemna i rozwijająca którąś z półkul mózgowych, to Barańczak dostrzega w tym ćwiczeniu coś jeszcze.

Otóż zmaganie się z tak ograniczoną formą i próby wpakowania w nią maksimum treści to doskonała metafora tego, na czym polega pisanie poezji. Łamigłówka właściciela pojazdu jest co do zasady podobna do tego, co robi poeta piszący sonet albo też liryk najzupełniej współczesny, niemający wprawdzie narzuconych gatunkowych form, ale zawsze przecież kierujący się nadrzędną zasadą poezji: maksimum treści przy minimum słów. Mało tego, analizując poszczególne propozycje kierowców, autor pokazuje różne typy poezji, czy też – ściślej mówiąc – podejścia do niej. Czy lepiej stwierdzać, czy wykrzykiwać? Lepiej potępiać czy afirmować? Okazuje się, że sześć liter na blaszanej tablicy z tyłu auta dostarcza sporo materiału do tego rodzaju przemyśleń.

Otóż muszę wyznać, że dla mnie ten esej jest objawieniem. Powiem wprost: nie jestem czytelnikiem poezji, niezmiernie rzadko udaje mi się przeczytać współczesny wiersz i mieć z tego intelektualną satysfakcję (wyłączam dziecięce Tuwimy, humorystyczne Gałczyńskie, Pana Leara tudzież Edwarda Goreya, bo to jednak inna para kaloszy), lecz czasami jestem ciekaw, co tam w poezji piszczy. I kiedy sięgam po teksty krytycznoliterackie poświęcone liryce, nieodmiennie odnoszę wrażenie, że ich autorom coś się mentalnie przesunęło i zamiast pisać o poezji – piszą poezję. Czytam recenzję tomiku wierszy – a tu jakbym jeszcze jeden wiersz czytał, te liryczne zestroje, te swawole frazeologiczne, te fonetyczne rozedrgania, to słowotwórstwo radosne, jej! Prawdę, zaiste, powiadają, że Polska poezją stoi, a każdy rodzi się tu poetą.

Tymczasem Barańczak, poeta, że tak powiem, przynajmniej studziesięcioprocentowy, który – sądząc po jego tekstach – w wydychanym powietrzu obok dwutlenku węgla miał drugie tyle cząstek lirycznych, potrafi w sposób jasny, precyzyjny i nieco figlarny pokazać, o co w tym całym zamieszaniu z poezją chodzi. I dlatego powinno się ten szkic czytać w szkole – choć nie, cofam, bo jak wiadomo: na wszystko, co stanie się lekturą obowiązkową, z miejsca musi spaść odium, więc może lepiej nie…

4.

Nieco więcej czasu upłynęło od wznowienia innego eseistycznego tomiszcza Stanisława Barańczaka zatytułowanego „Ocalone w tłumaczeniu. Szkice o warsztacie tłumacza poezji z dodatkiem małej antologii przekładów-problemów”. Trzecie i poszerzone (znacznie) wydanie pochodzi z 2004 roku, więc bądźcie czujni zarówno wy, czytelnicy, jak i wy, bukinistyczni spekulanci: u wydawcy (A5) na stronie stoi, że nakład jest wyczerpany! Tom ów otwiera tekst o tytule – bierzemy głębszy oddech – „Mały, lecz maksymalistyczny manifest translatologiczny, albo: Tłumaczenie się z tego, że tłumaczy się wiersze również w celu tłumaczenia innym tłumaczom, iż dla większości tłumaczeń wierszy nie ma tłumaczenia”, ufff. My jednak pamiętamy, że długich tytułów nie ma się co obawiać.

Jest to esej – znowuż – po prostu wspaniały. Autor od razu ostrzega, że będzie to tekst „pełen obrzydliwej pychy, nieznośnego zarozumialstwa i dogmatycznej pewności własnej racji”, bo generalnie chodzi tu o to, że Barańczak podsuwa nam wiersze anglojęzycznych poetów, wskazuje, na czym polega trudność w ich przekładzie, a potem prezentuje własną polską ich wersję. Mało tego: nie waha się pokazać innych istniejących spolszczeń i często, dość bezpardonowo, wytyka ich twórcom potknięcia.

Wiadomo, Barańczak to mistrz słowa i esej ów to jego istne tour de force: samo kontemplowanie takiej wirtuozerii dostarcza przyjemności, jakbyśmy podziwiali szermierczy pojedynek dwóch fechmistrzów albo starcie jakiegoś Bruce’a Lee z innym Jackiem Chanem, tyle że tu nie metal i pięść, jeno słowa rządzą. Każdego miłośnika błyskotliwej polemiki ucieszy ta lektura, ale przecież nie tylko o translatorski sparing tu chodzi. Barańczak bowiem daje nam przy okazji dwie lekcje naraz: po pierwsze, pokazuje, na czym polega praca tłumacza, po drugie, objaśnia, jak są „zrobione” wiersze, czyli serwuje kurs czytania literatury nieco trudniejszej. Teoretycy przekładu nie są wprawdzie tak lirycznie usposobieni jak recenzenci poetyckich tomików, ale za to rekrutują się zwykle ze świata akademickiego, toteż mają skłonność do słów trudnych i obco brzmiących. Tymczasem Barańczak kreśli swój manifest przekładowy barwną, ale przystępną polszczyzną, a jedynym bodaj terminem o naukowym brzmieniu jest pojęcie „dominanty semantycznej” – to jest to, co w tekście najważniejsze, co tłumacz za wszelką cenę musi oddać. Przy okazji zadaje autor cios – coś się mnie ta metaforyka szermiercza uczepiła – ogranemu podziałowi na formę i treść, pokazując, że – zwłaszcza w poezji, ale nie tylko przecie – rozdzielić ich nie można.

5.

Odsuńmy na bok metaforykę fechtunku i żarty o antykwarycznych spekulantach, powtarzam najzupełniej serio: wydania esejów Barańczaka są rzadkie i nakłady mają, jak mniemam, mocno ograniczone, dlatego warto się zaopatrzyć, a już na pewno przeczytać. Mało kto tak dobrze umie wyjaśniać trudne sprawy, a już łączyć absolutne mistrzostwo pióra (poetyckiego i przekładowego) z darem opisywania pióra owego tajników – to się naprawdę nie zdarza. Dominantą semantyczną mojego tekstu jest zatem: czytajcie Barańczaka.


komentarze [9]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
SlavisTłumaczenia 29.12.2018 14:50
Czytelnik

Bo Gość miał ogromny dystans do siebie, życia, świata wokół, co przydaje się w każdej profesji czy zajęciu.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
mieszka 27.12.2018 13:18
Czytelniczka

Doskonale pamiętam jakie wrażenie wywarły na mnie eseje Barańczaka, w tym "Tablicach z Mocando". Zastanawiałam się ile, jak, w jakich przypadkach i jak prosto można mówić o literaturze, co jest literaturą, co językiem, co słowem. I jaką przyjemnością jest zagłębianie się w te arkana.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Monika 26.12.2018 21:29
Czytelnik

Barańczak wielkim tłumaczem był i to mu się chwali. Że umie tłumaczyć na czym tłumaczenie polega, to też miło i chętnie o tym poczytam. Ale nawet największym zdarzają się potknięcia i jednego mu nie wybaczę, a wypominać przestanę dopiero wtedy, kiedy ktoś się wreszcie odważy po nim posprzątać i poprawić nieszczęsnego "Czarnoksiężnika z Archipelagu", który nigdy...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
McQ 26.12.2018 19:39
Czytelnik

Pamiętam Hamleta, którego omawialiśmy w szkole. Jaki to był straszny czas, aż tu nagle w bibliotece miejskiej trafił mi się przez przypadek egzemplarz tłumaczony przz P. Barańczaka. Nareszcie całość nabrała życia, kształtu i plastyczności

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
allison 26.12.2018 17:49
Czytelniczka

Barańczak to także genialne Geografioły - mistrzowskie połączenie językowych zabaw z poczuciem humoru i intelektem (a to udaje się tylko nielicznym).

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
 Geografioły
Grot 26.12.2018 14:09
Czytelnik

Za samo fenomenalne, dosadne, trafne, pozbawione zbędnego balastu tłumaczenia Szekspira wielki szacunek.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
allison 26.12.2018 17:57
Czytelniczka

Pamiętam te tłumaczenia z lat 90. minionego wieku - byłam jeszcze wówczas na studiach, książki zdobywało się spod lady i innymi sprytnymi sposobami, a tzw. "biała seria szekspirowska" czasem była do kupienia w holu UAM w Poznaniu po ludzkich cenach - potrafiłam odmówić sobie różnych przyziemnych przyjemności, by je zdobyć:)

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Grot 29.12.2018 06:18
Czytelnik

Kilka lat temu było super wznowienie w eleganckiej twardej oprawie. Jak dla mnie opus magnum Szekspira, przynajmniej jeśli chodzi o tragedie. Opasłe, solidne, ponad półtoratysiąc stronic najlepszych utworów dramatycznych Szekspira. Właściwie jak powracam do dzieł tego pisarza, to tylko do tej książki. Podobnych rozmiarów też wydano komedie WS.

...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Tomasz Pindel 20.12.2018 13:59
Autor/Redaktor

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post