Splątane losy Chandlera i Marlowe’a

Bartek Czartoryski Bartek Czartoryski
10.12.2022

Czy Raymond Chandler to Philip Marlowe? A gdzie tam, nic bardziej mylnego. Ale za to najprawdziwszą prawdą jest, że jednego nie byłoby bez drugiego.

Splątane losy Chandlera i Marlowe’a

Niezwykle romantycznym jest portret detektywa cierpiącego katusze samotności, który zerka smętnie na rozgrzany asfalt ulicy, rozchylając palcami listewki żaluzji, zaprosiwszy tym samym do zakurzonego gabinetu pierwsze od paru dni promienie słońca. Czyste jak łza nie jest bynajmniej jego sumienie, lecz gorzała nalana do taniej szklaneczki, paląca niczym gorycz niedawnego rozczarowania światem, życiem i ludźmi.

Takowy obrazek to nic nowego, ot, jeszcze jedna gatunkowa klisza, powielana po tysiąckroć, z modyfikacjami właściwymi danej szerokości geograficznej czy danemu kręgowi kulturowemu. Zamiast takiej Kalifornii za zatłuszczonym szkłem okna równie dobrze rozciągać się może zaszronione, lodowate Oslo albo nawet i smagana siąpiącym uparcie deszczem Warszawa, ale podparta o parapet postać pozostanie ta sama.

Bo wydaje się, że choć od czasu kiedy na półkach księgarń królowali Dashiell Hammett, James M. Cain czy Raymond Chandler minęła cała epoka, a może nawet i ze trzy, to kryminał, a przynajmniej ten czarny, nadal nie może się obyć bez powyższego archetypu, który zrósł się z nim chyba już nierozerwalnie. I mimo że ten ostatni z wyżej wymienionych naszkicowanego przeze mnie obrazka nie wymyślił, to jest z nim utożsamiany.

Ale nie bez słuszności, bo przecież Philip Marlowe to, może na równi z Samem Spade’em, postać niemalże synonimiczna z samą figurą prywatnego detektywa, lecz daleką od typu holmesowskiego. Marlowe, owszem, może i lubi szachy, a główkowanie nie jest mu obce, ale nie bawi się w żadne tam dedukcje – jego robota to mozół i żmudna dochodzeniówka. Często biernie przygląda się obracającemu się kołowrotowi zdarzeń i rzeczy zwykle bardziej mu się przydarzają, niż dzieją się z jego inicjatywy, co jednak nie znaczy, że brak mu sprawczości. Marlowe, mimo że jest unurzany w kalifornijskich brudach po szyję, mimo że nie ma zamiaru porywać się z motyką na słońce i zmieniać świata, mimo swojej demonstrowanej bez ogródek mizantropii i zjadliwego cynizmu, zachowuje moralną integralność człowieka, który – postawiony przed obliczem zła – czuje etyczny przymus przeciwstawienia się mu.

Ile Marlowea w Chandlerze?

Bodajże James Ellroy powiedział kiedyś, że Sam Spade to gość, którym Dashiell Hammett bałby się stać, a Philip Marlowe to facet, jakim Chandler chciałby być. Możliwe, a nawet jeśli to nieprawda, to pozostaje ładny bon mot. Ale z drugiej strony, kto nie chciałby być choć po trosze jak Marlowe? Wysoki, przystojny, o szybkim umyśle, gołębim sercu i twardej pięści, brzydzący się dążeniem do pieniądza i władzy, od których gnije człowieczeństwo.

Brzmi może i naiwnie, ale Los Angeles odmalowane przez Chandlera odcieniami szarości jest fascynujące jak fascynujący może być betonowy wrzód miasta na środku spieczonej słońcem pustyni, gdzie sztuczne jest bodaj wszystko, począwszy od miłości, a na spisanym na świstku papieru prawie kończąc. Tyle że nie jest to dowód na nihilizm Chandlera, przeciwnie: Marlowe to niemalże wysepka przyzwoitości.

Co ciekawe, Chandler był napływowy, do Los Angeles sprowadził się dopiero jako dwudziestoparolatek, i może to dzięki perspektywie przyjezdnego przejrzał tego molocha do gołej kości. Styl, jakim się posługiwał, był też, rzecz jasna, niejako wymuszony przez obowiązujące wtedy konwencje i wymogi magazynu pulpowego „Black Mask”, gdzie znalazł swój literacki azyl.

Lecz nie nastąpiło to prędko. Chandler, choć zaliczył przygodę z pisaniem, po pierwszej wojnie zajął się zupełnie czymś innym, bo biznesem. Ba, miał nawet wysoko płatne stanowisko kierownicze, ale na początku lat trzydziestych stracił pracę z powodu swojego notorycznego pijaństwa, chronicznego spóźnialstwa i uganiania się za spódniczkami. Nie mając innego wyjścia, sięgnął po pióro, a raczej po maszynę do pisania.

Tyle że rzeczone czasopismo płaciło stosunkowo niedużo, a przynajmniej jeśli przeliczyć otrzymywane sumy na robocze godziny spędzone przez Chandlera na pracy. Pisał bowiem powoli, nanosząc niekończące się poprawki, i po paru miesiącach kasował honorarium, które inni potrafili zarobić w tydzień.

Ale wszystkie te krótkie kawałki nie poszły na marne. Skompilował je kilka lat później na potrzeby swojej pierwszej powieści, „Głębokiego snu”, która charakteryzuje się niełatwym do rozplątania fabularnym supłem. Na niektóre pytania odnośnie do zawartej tam intrygi nie potrafił odpowiedzieć sam autor. Bardziej zależało mu na atmosferze i psychologicznej wiarygodności postaci i ich zachowań. Kolejne jego książki, choć pisane z użyciem podobnej metody, były już bardziej spójne na poziomie fabularnym, z niezrównaną dbałością o szczegół.

„Głęboki sen” nie od razu stał się bestsellerem, ale sprzedawał się dobrze, lepiej niż konkurencyjne powieści kryminalne. Dopiero późniejsze, groszowe wydanie zeszło na pniu. Wtedy Chandler pracował już przy scenariuszu do „Podwójnego ubezpieczenia”, za który otrzyma, do spółki z Billym Wilderem, nominację do Oscara. Niedługo potem na ekrany kin trafi adaptacja jego powieściowego debiutu z Humphreyem Bogartem, która umocni pozycję Chandlera i na półkach księgarń, i w bezlitosnym Hollywood.

Przygoda ta nie zakończy się dla niego co prawda zbyt dobrze, ale to obszerny temat, może na inny raz. Każda z jego powieści — poza, co jest cokolwiek ironiczne, „Playbackiem”, który narodził się jako scenariusz — doczekała się filmowej adaptacji, a Philipa Marlowe’a grały takie tuzy, jak Robert Mitchum i, ostatnio, Liam Neeson.

„Martwi ciążą bardziej niż złamane serca”

Chandler był po pięćdziesiątce, kiedy wydał „Głęboki sen”. Pisał przez kolejne dwadzieścia lat i zostawił po sobie kilka arcydzieł, na czele z „Żegnaj, laleczko” i „Długim pożegnaniem”. Ostatnia jego powieść, „Tajemnice Poodle Springs”, została dokończona po śmierci pisarza przez innego speca od kryminału, Roberta B. Parkera.

Zmarł nieszczęśliwy, samotny po odejściu ukochanej żony, cierpiąc na depresję. Do końca towarzyszyła mu nieodłączna butelka. Na nagrobku pisarza wyryto słowa z jego pierwszej powieści: „Martwi ciążą bardziej niż złamane serca”. Chyba nie.


komentarze [3]

Sortuj:
więcej
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Necator  - awatar
Necator 11.12.2022 01:53
Czytelnik

Coś jest na rzeczy w tej sentencji Ellroya.
Podobno Howard, twórca Conana, sam był słabego zdrowia (chorował na serce). W dzieciństwie był kujonem, nad którym się znęcano (skończyło się to, gdy zaczął ćwiczyć boks). Conan - zdrowy, silny facet - był ideałem, którym chciał być.
Tak samo Ian Fleming, który z Jamesem Bondem nie miał nic wspólnego poza łajdaczeniem się na...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Meszuge  - awatar
Meszuge 10.12.2022 10:03
Czytelnik

Czy Karol May to Winnetou? Nic bardziej mylnego, ale...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Bartek Czartoryski - awatar
Bartek Czartoryski 10.12.2022 10:00
Tłumacz/Redaktor

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post