-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant12
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać413
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
-
ArtykułyCzy to może być zabawna historia?Dominika0
Biblioteczka
2018
2018-10-17
"Ileż razy dziennie czytamy w mediach o różnego rodzaju przestępstwach – kradzieżach, rozbojach, morderstwach? Widzimy też, że policja w wielu przypadkach jest kompletnie bezradna i aż chcemy sami zebrać niezbędny ekwipunek i rozpocząć prywatne śledztwo. „Może sprawiedliwości wreszcie stałoby się zadość” mruczymy pod nosem, odkładając gazetę/smartfona i wracając do swoich zajęć. Po kilkunastu minutach już nie pamiętamy, o jakiej zbrodni czytaliśmy. A teraz zastanówmy się, co by było, gdyby… gdybyśmy jednak podjęli się prowadzenia tego amatorskiego śledztwa. Gotowi? A teraz dodajmy do tego szczyptę… no, dobrze… wiadro humoru i rozpocznijmy fantastyczną przygodę!
Wioletka Koperek to energiczna trzydziestolatka, która uwielbia wszelkie diety oraz twórczość Agathy Christie. Nie ma jednej stałej pracy. Właściwie to imała się już chyba każdego możliwego zajęcia, kolekcjonując doświadczenia i nowe umiejętności. Marzy o tym, aby choć przez chwilę poczuć się niczym prawdziwy detektyw. Wreszcie nadarza się idealna okazja: dziewczyna jest świadkiem przestępstwa w fabryce Słodziutka Babeczka! Rozpoczyna własne, lekko nieprofesjonalne dochodzenie, ale nawet nie przypuszcza, że za rogiem czai się kolejna zagadka. I tym razem to już nie będą przelewki…
„Wioletka na tropie zbrodni” to druga powieść Katarzyny Gurnard. Wcześniej wydała (również nakładem wydawnictwa „Lira”) inną komedię kryminalną, „Panią Henrykę i morderstwo w pensjonacie”. Na co dzień mieszka w Łodzi, które to miasto uczyniła miejscem akcji swojej najnowszej książki. Dzięki temu, że autorka doskonale zna przestrzeń, w której porusza się również Wioletka, fabuła jest bardziej jasna i zrozumiała; nawet czytelnik, który nigdy nie odwiedził Łodzi, jest w stanie bez problemu wszystko sobie wyobrazić. I to jedna z niewątpliwych zalet twórczości Katarzyny Gurnard.
[…]"
www.madrepisanie.pl
"Ileż razy dziennie czytamy w mediach o różnego rodzaju przestępstwach – kradzieżach, rozbojach, morderstwach? Widzimy też, że policja w wielu przypadkach jest kompletnie bezradna i aż chcemy sami zebrać niezbędny ekwipunek i rozpocząć prywatne śledztwo. „Może sprawiedliwości wreszcie stałoby się zadość” mruczymy pod nosem, odkładając gazetę/smartfona i wracając do swoich...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-10
Czasem każdy z nas zastanawia się, dlaczego bajki, zwłaszcza te klasyczne, jak „Kopciuszek” czy „Królewna Śnieżka”, kończą się w chwili, kiedy zakochani są świeżo poślubieni i zamierzają żyć długo i szczęśliwie. Odpowiedź jest banalnie prosta. Otóż gdybyśmy przyjrzeli się księżniczkom i ich ukochanym, mogłoby się okazać, że po spędzeniu kilku lat razem wcale już nie są tacy zakochani i beztroscy jak wcześniej. Lisa Glass przedstawia nam lekko unowocześnioną bajkę o Kopciuszku, w którego związku z księciem coś poszło nie tak jak powinno...
[...]
Napiszę bez ogródek: według mnie „Fala” to najsłabsza część tej trylogii. „Błękit” był fenomenalny, „Powiew” również, choć trochę mniej niż poprzednik. Natomiast „Fala”… Cóż, według mnie autorka nie miała za bardzo pomysłu na jeszcze jeden tom przygód tych bohaterów i po prostu pisała to, co w danej chwili przyszło jej do głowy, nie dbając o to, jakie będą tego konsekwencje.
[...]
www.madrepisanie.pl
Czasem każdy z nas zastanawia się, dlaczego bajki, zwłaszcza te klasyczne, jak „Kopciuszek” czy „Królewna Śnieżka”, kończą się w chwili, kiedy zakochani są świeżo poślubieni i zamierzają żyć długo i szczęśliwie. Odpowiedź jest banalnie prosta. Otóż gdybyśmy przyjrzeli się księżniczkom i ich ukochanym, mogłoby się okazać, że po spędzeniu kilku lat razem wcale już nie są tacy...
więcej mniej Pokaż mimo to
Gdy wpadamy w spiralę sukcesów, czasem trudno nam się zatrzymać. Uważamy, że tylko kolejne sukcesy, drobne zwycięstwa przyniosą nam szczęście. Jesteśmy w stanie poświęcić wszystko, nawet najbliższych przyjaciół czy rodzinę. Ale czy naprawdę uznanie i sukcesy są tego warte?
Casey Pendergast to dyrektorka kreatywna w świetnie prosperującej agencji reklamowej. W swojej branży czuje się jak ryba w wodzie i szybko pnie się po szczeblach kariery. Despotyczną szefową przekonała do siebie błyskawicznie; ma w sobie to „coś”. Jest uzależniona od mediów społecznościowych, zwłaszcza od Instagrama. Gdy jednak szefowa nakazuje Casey pozyskanie najgorętszych nazwisk świata literatury do udziału w kampaniach reklamowych, a pierwszym celem ma stać się przystojny pisarz, Ben, sprawy mogą wymknąć się poza odgórnie ustalone granice. Pytanie tylko, czy w Wielkim Świecie reklamy i mediów jest miejsce na miłość i swobodę?
Ta książka została zareklamowana jako „Diabeł ubiera się u Prady” w wersji współczesnej. Taka rekomendacja była dla mnie wystarczającą zachętą. I nie zawiodłam się. To rzeczywiście prawda. Czytając „Jak upolować pisarza?” miałam przed oczami niektóre wydarzenia z „Diabeł ubiera się u Prady”. Przypominała mi się fantastyczna Meryl Streep w roli Mirandy Priestley oraz Anne Hathaway jako Andy Sachs. Więc wszystkim wielbicielkom „Diabła…” mogę od razu powiedzieć: to zdecydowanie coś dla Was.
Chociaż notka na okładce głosi: „Jest bezwzględna. Jest bezczelna. Nie polubisz jej od razu”, wyłamałam się i od razu polubiłam Casey. Jej ironiczny humor i cięte riposty spodobały mi się do tego stopnia, że zapragnęłam, aby ta bohaterka istniała naprawdę. Chociaż zapewne istnieje… Nosi tylko inne nazwisko, może pracuje w innej branży. Ale osobowość posiada identyczną.
Styl Sally Franson jest bardzo lekki, a jej umiejętność konstruowania zdań krótkich, ale trafiających w punkt powala na kolana. Dodatkowo znajomość korporacyjnego światka jest więcej niż dobra.
Jak dla mnie najważniejszą bohaterką drugiego planu była szefowa Casey, Celeste. Kobieta wyleczona z nałogu, teraz niewzruszona, właściwie pozbawiona emocji, widząca wyłącznie dobro firmy. Kilka razy zachowała się zaskakująco, wykazała się ludzkim odruchem w stosunku do Casey. Jednak zakończenie pokazuje dobitnie, że w tego typu osobach nie powinno się pokładać zaufania ani tym bardziej traktować ich sympatii serio. Co w sumie jest bardzo przykre, ale właśnie tak funkcjonuje świat.
Książka ukazuje także, jak niebezpieczny potrafi być Internet i jak bardzo powinniśmy uważać, co w nim zamieszczamy i co jest w nim zamieszczane na nasz temat. Należy pamiętać, że Internet to broń obosieczna i równie dobrze możemy jej użyć w dobrych celach, jak nią kogoś zniszczyć. Casey brutalnie tego doświadczyła.
Podsumowując, powieść jest świetna. Polecam każdemu, no chyba że nie jesteście fanami tego typu literatury. Unowocześniony „Diabeł ubiera się u Prady” we własnej osobie. Sporo osób marzy o takiej pracy, jaką otrzymała Casey, jednak czy jest ona rzeczywiście warta takich starań? Tego dowiecie się z lektury. Mieszanka słodko-gorzka i bardzo wybuchowa!
www.madrepisanie.pl
Gdy wpadamy w spiralę sukcesów, czasem trudno nam się zatrzymać. Uważamy, że tylko kolejne sukcesy, drobne zwycięstwa przyniosą nam szczęście. Jesteśmy w stanie poświęcić wszystko, nawet najbliższych przyjaciół czy rodzinę. Ale czy naprawdę uznanie i sukcesy są tego warte?
Casey Pendergast to dyrektorka kreatywna w świetnie prosperującej agencji reklamowej. W swojej branży...
Gdy dążymy do sukcesu, nie oglądamy się do tyłu i na boki. I często zapominamy, że ten jeden sukces nie będzie trwał wiecznie… I że niekoniecznie przyniesie długotrwały efekt.
Dla Zoni konie są całym światem. Jest córką pani weterynarz i właściciela stajni, więc jeździectwo niejako ma w genach. Teraz jednak nie liczy się już jej miłość do zwierząt – liczy się sukces. Przynajmniej to przekazuje jej codziennie ojciec i zarazem trener, były mistrz jeździectwa, który przygotowuje ją do walki o stypendium Goldbergów (właścicieli renomowanej angielskiej szkoły jazdy konnej). Pech chce, że najgroźniejsza konkurentka dziewczyny, Amanda, również bierze lekcje u jej ojca, a na dodatek do niedawna była jej przyjaciółką. Jak Zonia poradzi sobie z rywalizacją? Która kandydatka ma większe szanse na zdobycie stypendium – wytrwała, dążąca po trupach do celu uczennica, czy wrażliwa na dobro koni Zonia? I czy stypendium naprawdę się liczy, czy może warto czasem zrezygnować z własnych dążeń i zwrócić uwagę na słabsze istoty, które nie mogą same się bronić?
Sięgam właściwie po każdą książkę Ewy Nowak. Jest to jedna z moich ulubionych pisarek, więc przeczytanie „Grzywy” było tylko kwestią czasu. Czy moja intuicja się nie pomyliła i również tym razem dzieło tej autorki spełniło moje oczekiwania?
Powieść bardzo mnie zaskoczyła. Nie spodziewałam się aż tak dogłębnej analizy zachowań koni i ludzi, metod stosowanych wobec koni oraz… Spójrzmy prawdzie w oczy, nie spodziewałam się, że ta lektura aż tak zmieni moje spojrzenie na tresurę tych zwierząt. Nigdy nie miałam bliższego kontaktu z końmi, więc wierzyłam na słowo mediom. Tymczasem okazuje się, że sposoby, których używają właściciele stadnin często odbiegają od tego, co powtarza się publicznie… Okazuje się, że atreningi przed zawodami i wyścigami powodują ogromne cierpienie koni. I skoro tak jest, to cieszę się, że nigdy nie wiązałam swojej przyszłości z jeździectwem… Ani nawet go nie próbowałam.
Co do bohaterów, polubiłam właściwie wszystkich, prócz taty Zoni, ale to akurat jest zrozumiałe (myślę, że taki właśnie był zamysł autorki 😉 ). Główna bohaterka została wyjątkowo świetnie skonstruowana; jest to postać wielowymiarowa. Fantastycznie ukazane zostały jej rozterki, czy dalej trenować, czy zrezygnować ze względu na dobro koni.
Szczególnie poruszające były dla mnie fragmenty o złym traktowaniu zwierząt, ale też o tym, jak rodzice spełniają zachcianki swoich dzieci, kupują im konie i zostawiają w najlepszych stadninach, a potem, gdy dzieci przestaną interesować się jazdą, po prostu o nich zapominają i przestają je odwiedzać. A zwierzęta cierpią, tęsknią i czekają, czy ich ukochany pan/pani do nich wróci. A często nie wraca… Ewa Nowak zwraca tutaj uwagę na istotny problem, który tyczy się też innych czworonogów – piesków, kotków itp. Ich kupno lub adopcja to odpowiedzialna decyzja, wiążąca, na całe życie. Nie można spełniać każdej zachcianki dziecka, bo ono teraz może zażyczyć sobie pieska, a za moment mu się „odwidzi”. I co wtedy? Co stanie się na przykład w wakacje? Dlatego właśnie schroniska są przepełnione… I dlatego tyle zwierząt umiera w lasach, przywiązane do drzew. Przez nieodpowiedzialność ludzi. Autorka poprzez swoją książkę apeluje: bądźmy odpowiedzialni i szanujmy każdą istotę, zwłaszcza taką, która jest od nas słabsza i jest poniekąd skazana na naszą łaskę i niełaskę.
Cieszę się, że powstała książka, opowiadająca o zwierzętach w tak poruszający sposób i zachęcająca do ich obrony i dobrego traktowania. Również przedstawiona więź Zoni z końmi jest niesamowita i myślę, że może zainspirować sporo ludzi do innego, odpowiedzialnego postępowania.
Imponująca jest też szata graficzna powieści. Twarda okładka prezentuje się naprawdę wspaniale, cieszę się, że „Grzywa” może zająć godne miejsce nie tylko w moim sercu i umyśle, ale również na półce. Tak jak inne dzieła Ewy Nowak.
Podsumowując, ani przez moment nie czułam się zawiedziona czy znudzona lekturą. „Grzywa” to wspaniała, wartościowa i mądra opowieść o więzi człowieka ze zwierzętami, nawołująca do godnego traktowania słabszych od nas istot. Polecam każdemu, nie tylko miłośnikowi koni (lub temu, który dopiero chce się końmi zainteresować). Myślę, że ta książka wszystkim zapadnie w pamięć i przyniesie wymierne korzyści.
www.madrepisanie.pl
Gdy dążymy do sukcesu, nie oglądamy się do tyłu i na boki. I często zapominamy, że ten jeden sukces nie będzie trwał wiecznie… I że niekoniecznie przyniesie długotrwały efekt.
Dla Zoni konie są całym światem. Jest córką pani weterynarz i właściciela stajni, więc jeździectwo niejako ma w genach. Teraz jednak nie liczy się już jej miłość do zwierząt – liczy się sukces....
Są w życiu takie sytuacje, że wszystko, co robimy, wypada komicznie. Pasma wydarzeń, które dla osób z zewnątrz są wyłącznie zabawne, dla nas mogą być szczególnie wstydliwe i kłopotliwe. Zwłaszcza, jeśli jesteśmy w obcym kraju…
Ewie niezbyt układa się w życiu. Ma co prawda w miarę dobrą pracę – jest recepcjonistką w klubie fitness – ale jeśli chodzi o wierność życiowego partnera, to ma na co narzekać. Jej koleżanka, Zosia, lepsza pod każdym względem, mieszka w Londynie i od dawna zapraszała Ewę do siebie. Pod wpływem impulsu kobieta decyduje się na wyjazd i ułożenie sobie życia za granicą. Oczywiście nie byłaby sobą, gdyby po drodze nie skomplikowała wszystkiego… Już wydarzenia na lotnisku powodują, że zaczyna wątpić w słuszność decyzji o przeprowadzce. Dalej może być już tylko lepiej… Ale czy na pewno?
Główna bohaterka od razu zaskarbiła sobie moją sympatię. Komiczne przejścia, opisywane w formie narracji pierwszoosobowej, oraz duży dystans Ewy do samej siebie – to wszystko wpłynęło znacznie na moją ocenę powieści. Dodatkowo Ewa to kolejna bohaterka z gatunku „polskich Bridget Jones”. Jak już wiele razy powtarzałam i powtarzać będę, uważam książki o Bridget za obowiązkową lekturę dla każdej kobiety, która chce się trochę pośmiać i nabrać więcej dystansu do codzienności. Naprawdę, takie powieści potrafią bardzo rozjaśnić jesienną szarugę.
Od razu polubiłam również Zosię, która w tej książce uosabia motyw wzorowej przyjaciółki. Beztroska, tolerancyjna, pomocna, gościnna – tych epitetów można wymienić jeszcze wiele. Zastanawia mnie tylko decyzja kobiety, dość oględnie przedstawiona na samym końcu powieści. Nie zdradzę, o jaką dokładnie decyzję chodzi – przeczytajcie, to się dowiecie 😉 . Dość powiedzieć, że nie trzeba szczególnie wydziwiać, aby idealnie przedstawić motyw przyjaźni. Sądzę, że Zosię zapamiętam na długo i jeśli kiedykolwiek zostanę poproszona o napisanie rozprawki na temat przyjaźni- nie będę musiała daleko szukać przykładów z literatury.
Oczywiście nie mogło też zabraknąć wątku miłosnego. Wiem, że autorka obawiała się, czy koniec końców nie wygląda on zbyt cukierkowo, ale mogę z całą pewnością odpowiedzieć: jest idealnie. Perfekcyjny w każdym calu jest też Olivier. Sądzę, że jego postać przemówi do wyobraźni wielu kobietom – i Olivier szybko stanie się ich idolem. Czasem potrzeba poczytać o miłości bez ogromnych tragedii, wielkich uniesień. Uczucie to jest w „Singielce w Londynie” przedstawione zwyczajnie i jest to duży plus powieści, bo przecież miłość jest normalną częścią naszego życia.
Sądzę, że najistotniejszym wątkiem książki jest poszukiwanie miłości. Autorka ukazała te poszukiwania w sposób humorystyczny, co nie znaczy, że motyw wiecznej wędrówki, tułania się w poszukiwaniu szczęścia, jest umniejszony. Wręcz przeciwnie! Czasem komizm pomaga mówić o wielu ważnych sprawach, przybliża je w sposób bezbolesny.
W powieści rysuje się dobrze czytelniczkom znany schemat – miłość + przyjaźń. Bynajmniej nie jest on przedstawiony banalnie, wręcz przeciwnie! Uważam, że im więcej autorek porusza te tematy w swojej twórczości, tym lepiej. Ostatecznie miłość i przyjaźń to jedne z najważniejszych kwestii w życiu człowieka. Wszystko inne przyjdzie samo, ważne, aby mieć wokół siebie życzliwych ludzi.
Kolejny aspekt książki, który mnie urzekł, to wspaniałe, klimatyczne opisy Londynu i okolic. Do tego stopnia się nimi zachwyciłam, że aż odczułam potrzebę znalezienia się tam i towarzyszenia Ewie w jej perypetiach. Skoro już przy tym jesteśmy, autorka poruszyła bardzo ważny temat, a mianowicie – traktowanie Polaków za granicą. Cieszę się, że Ewa nie doświadczała prześladowań z powodu swojej narodowości, a wręcz przeciwnie – wszyscy traktowali ją życzliwie i byli skorzy do pomocy. „Wyluzowana” natura londyńczyków na pewno bardzo pomaga przystosować się do życia w tym miejscu. Ewa w swoich opowieściach również subtelnie podkreślała różnice kulturowe między Polakami a Anglikami – polecam zapoznać się z tymi opisami, mogą pomóc przed wyjazdem na obczyznę.
Bardzo mocne, ciekawe zakończenie dopełniło wspaniałej całości i sprawiło, że natychmiast chcę sięgnąć po drugą część przygód Ewy, która na moje nieszczęście ukaże się zapewne dopiero po Nowym Roku.
Nie mogę też pominąć prześlicznej okładki, idealnie pasującej do fabuły powieści. Graficy wydawnictwa „Lira” jak zwykle spisali się na medal…
Spędziłam bardzo przyjemne chwile przy lekturze „Singielki…” i dlatego też mogę tę książkę z czystym sumieniem każdemu polecić. Można się zdrowo pośmiać, a to przecież najważniejsze, zwłaszcza w ponure dni. Przyda się ktoś, kto nie traci pogody ducha nawet wtedy, gdy za oknem plucha (i nawet jeśli jest to tylko bohater książkowy, cóż to ma za znaczenie…?). A autorce Marcie Matulewicz mogę tylko pogratulować udanego debiutu!
Są w życiu takie sytuacje, że wszystko, co robimy, wypada komicznie. Pasma wydarzeń, które dla osób z zewnątrz są wyłącznie zabawne, dla nas mogą być szczególnie wstydliwe i kłopotliwe. Zwłaszcza, jeśli jesteśmy w obcym kraju…
Ewie niezbyt układa się w życiu. Ma co prawda w miarę dobrą pracę – jest recepcjonistką w klubie fitness – ale jeśli chodzi o wierność życiowego...
Po deszczu zazwyczaj znów wychodzi słońce – często to słyszymy, nie tylko w kontekście zawiłości meteorologicznych. To powiedzenie ma za zadanie poprawić nastrój, pocieszyć. Dodać nadziei na lepsze, słoneczne jutro.
Anna, którą spotykamy już po raz trzeci (poprzednio w „W nadziei na lepsze jutro” i „Kruchości jutra”), wyjechała wraz z synami do Barcelony, chcąc zapomnieć o przeszłości i rozpocząć całkowicie nowy rozdział. Niestety, obcy kraj, ale bagaż doświadczeń wciąż ten sam. Proces Michała trwa w Polsce, ale został tak nagłośniony, że mówią o nim również w hiszpańskiej telewizji. W dodatku telefonami zadręcza ją Agata, siostra byłego partnera, namawiając na odwiedziny u niego. Anna przeżywa na przemian wzloty i upadki, a warunki w nowym miejscu wcale nie są tak piękne, jak wydawało jej się przed przeprowadzką. Boryka się z wieloma trudnościami – problemem okazało się znalezienie pracy, mieszkania, a także niespodziewana choroba dziecka. Czy zdoła pokonać przeciwności, odnaleźć w sobie radość i spokój, spotkać bratnią duszę i odzyskać utraconą nadzieję na słoneczne jutro?
Książka okazała się trochę mniej dynamiczna niż poprzednie tomy. Przeczytałam ją jednak z dużym zainteresowaniem, ze względu na przyjemną, kulturową podróż do Barcelony, którą mogłam odbyć, nawet nie ruszając się z domu.
Autorka dokonała zaiste niezwykłej sztuki. Mianowicie skonstruowała ciekawą, wciągającą fabułę, opierając ją właściwie tylko na doświadczeniach kulturowych Anny, jej perypetiach z Hiszpanami, wycieczkach i poznawaniu miejscowych zwyczajów. Razem z główną bohaterką czytelnik ma szansę przeżywać niemal każde wydarzenie, czując się tak, jakby również znajdował się w danej chwili w Barcelonie. Wielkie brawa za tak obrazowe przedstawienie sytuacji.
Oczywiście duże znaczenie miała wiedza Ewy Bauer o Barcelonie. Wiedziałam, że dobrze zna to miasto, ale i tak jestem pełna podziwu. Opisała każdą tradycję, każde miejsce tak dokładnie, jakby żyła wśród nich od urodzenia. Tak więc jeśli ktoś planuje wycieczkę do Barcelony, zamiast po przewodnik niech sięgnie po „Słoneczne jutro”. Dużo bardziej praktyczna, a przy tym gwarantująca miło spędzone chwile lektura.
Bardzo wiernie zostały również oddane problemy, z którymi musi zmierzyć się osoba, rozpoczynająca życie na emigracji. Trudności w znalezieniu pracy, bariera językowa, nowa szkoła (to akurat stres zarówno dla rodziców, jak i dzieci), tęsknota za rodziną pozostawioną w ojczyźnie. Jednocześnie autorka tchnie w czytelnika nadzieję, że mimo początkowych kłopotów, da się przetrwać i ułożyć sobie życie na nowo.
Dobrze przedstawione zostały także trudy macierzyństwa; rozterki związane z pójściem dzieci do nowej szkoły, pozostawieniem ich w tej placówce, a także ciężka choroba potomka. Również i w dziedzinie rodzicielstwa autorka musi mieć duże doświadczenie, które potrafi przelać na papier i użyć do stworzenia wciągającej fabuły.
Postacie stworzone przez Ewę Bauer są bardzo realistyczne, wyraziste. Zarówno Anna, jak i Kuba z Maćkiem mają przysłowiowe „charakterki”, przez co żaden czytelnik szybko ich nie zapomni. Duży plus również za postać Daniela, którego polubiłam bardzo szybko, ale który na szczęście nie został sztucznie wyidealizowany.
Jedyną wadą powieści jest to, że w akcję wkradał się chaos. Moim zdaniem metoda: teraźniejszość – przeszłość (zajmująca większość książki) – płynne przechodzenie z powrotem do teraźniejszości nie jest zbyt dobra. Dlaczego? Właśnie dlatego, że zazwyczaj sporo czasu zajmuje czytelnikom takie przestrojenie się… Wydarzenia na jednej stronie mają miejsce w teraźniejszości, a na kolejnej stronie już rok wcześniej. Postrzeganie całości akcji jest wtedy nieco zaburzone. Wolałabym, gdyby wszystko było przedstawione jasno, wyraźnie i zrozumiale.
Zakończenie było interesujące, niejednoznaczne. Między innymi ten czynnik spowodował, że nabrałam ochoty na przeczytanie kolejnego tomu trylogii „Kolory uczuć”. Szkoda, że „Słoneczne jutro” było już ostatnie, ale rozumiem też zamysł autorki: co za dużo, to prawdopodobnie niezdrowo. Może rzeczywiście lepiej zakończyć pewnym nieodpowiedzeniem niż ryzykować, że czytelnicy po pewnym czasie znudzą się lekturą przygód Anny.
Podsumowując, jeżeli macie ochotę na dobrą, wciągającą powieść (zwłaszcza taką o pięknej okładce) na słoneczne dni, polecam Wam „Słoneczne jutro”. Ja dobrze się przy niej bawiłam, chociaż niejednokrotnie przeżywałam także inne emocje. Żałuję tylko, że nie poznam dalszych losów Anny, jej synów i Daniela.
Po deszczu zazwyczaj znów wychodzi słońce – często to słyszymy, nie tylko w kontekście zawiłości meteorologicznych. To powiedzenie ma za zadanie poprawić nastrój, pocieszyć. Dodać nadziei na lepsze, słoneczne jutro.
Anna, którą spotykamy już po raz trzeci (poprzednio w „W nadziei na lepsze jutro” i „Kruchości jutra”), wyjechała wraz z synami do Barcelony, chcąc zapomnieć o...
Czasem, gdy już wydaje nam się, że nasza sytuacja jest stabilna, a wydarzenia mogą zmierzać jedynie ku lepszemu, niespodziewanie los potrafi nas zaskoczyć. Spłatać figla, pokazać, jak niewielki wpływ mamy na to, co się wokół nas dzieje… Jak nasze decyzje, które jakiś czas temu wydawały się odpowiednie, dzisiaj stają się zgubne…
Anna, którą poznaliśmy w „W nadziei na lepsze jutro”, jest w trakcie rozwodu z mężem, Robertem. Uważa, że mężczyzna ponownie ją zdradził i okłamał. Nie daje mu nawet szansy na wytłumaczenie się. Wyprowadza się do przyjaciela, z którym z czasem zaczyna łączyć ją coś więcej. Michał wydaje jej się ucieleśnieniem wszystkich marzeń, wyobrażeń o idealnym mężczyźnie. Jest czuły, pomocny, troszczy się o nią i jej synów, poświęca jej czas i uwagę, której tak brakowało jej ze strony Roberta. Problem w tym, że mężczyzna nie lubi rozmawiać o sobie i swojej przeszłości, wskutek czego Anna bardzo mało o nim wie. Zbyt mało, aby mogła trafnie ocenić sytuację. Wie tylko, że była dziewczyna Michała, Nastka, popełniła samobójstwo. Jednak gdy podczas sprawy rozwodowej wychodzą na jaw kolejne fakty, które zachwieją światopoglądem Anny, nic już nie wydaje się takie, jakie było wcześniej. Czy Michał rzeczywiście jest tym, na kogo pozuje, czy może kimś zupełnie innym? Jakie decyzje będzie musiała podjąć Anna, mając na uwadze dobro swoje i dzieci?
Książka ogólnie mi się podobała, była chyba jeszcze bardziej wciągająca niż „W nadziei na lepsze jutro”. I chyba nawet ciut bardziej przypadła mi do gustu.
Słówko o bohaterach: niestety przez większość książki Anna niesamowicie mnie irytowała. Wiem, że to nie tylko moje wrażenie. Zachowywała się naprawdę irracjonalnie jak na kobietę w jej wieku. Rozumiem, że uczucia potrafią człowieka otumanić, zaślepić. Ale wyprowadzanie się od męża z powodu przeczytania TYTUŁU maila to już lekka przesada. Pal diabli, gdyby chodziło tylko o nią, ale przecież były jeszcze dzieci… Burzenie im poukładanego świata tylko ze względu na własne wątpliwości… Tak, wątpliwości, bo w rzeczywistości sytuacja wyglądała zupełnie inaczej niż się kobiecie wydawało. W dodatku potem Anna uwikłała się w tak trudną i niebezpieczną sprawę, że można było tylko współczuć i płakać nad jej zaślepieniem i brakiem życiowej inteligencji. Na szczęście w ostatniej części lektury bohaterce spadły klapki z oczu, przejrzała i zrozumiała, jak powinna postąpić. Dlatego też finalnie odzyskałam do niej sympatię, a nawet zaczęłam podziwiać ją za niektóre decyzje.
Co do Roberta… Może niektórzy się teraz zdziwią, ale było mi go żal. Tak, żal. Możliwe, że dlatego, iż wiedziałam, jaka jest prawda o sytuacji, która doprowadziła do rozpadu jego małżeństwa. Z przykrością obserwowałam zaciekłe poczynania Anny co do niego, bo uważałam (i nadal uważam), że ten konflikt dałoby się rozwiązać inaczej. Rozmową.
No właśnie… Wydaje mi się, że autorka chciała pokazać czytelnikom, jak ważna w życiu jest rozmowa. Jak wielu nieporozumieniom i tragicznym wydarzeniom udałoby się zapobiec, gdyby bohaterowie po prostu usiedli i porozmawiali ze sobą, wyjaśnili budzące wątpliwość sprawy. Prawdopodobnie nie doszłoby do tylu tragedii, ale wtedy cała historia nie miałaby miejsca, bo można by ją zakończyć właściwie już po kilku stronach. Ewa Bauer chyba celowo tak poprowadziła akcję, aby ukazać, ilu strasznym rzeczom Anna i Robert daliby radę zapobiec, gdyby… zwyczajnie się skomunikowali.
Kolejnym istotnym wątkiem jest podejmowanie przemyślanych decyzji. Zapewne Annie wydawało się, że bardzo gruntownie wszystko przemyślała, ale jednak, patrząc z boku, widzimy, iż działała cały czas pod wpływem emocji. Gdyby poczekała aż się one wyciszą, podjęła ważne decyzje na spokojnie, może nie musiałaby potem tyle cierpieć.
Inną uwagą, którą w zakamuflowany sposób kieruje do czytelników autorka, jest to, że trzeba uważać na ludzi, którymi się otaczamy, z którymi się wiążemy. Przykład Anny pokazuje, jak bardzo można się w stosunku do kogoś pomylić, dlatego ważne jest jak najdokładniejsze poznanie danej osoby i faktów z jej przeszłości. Naturalnie niektórym wydarzeniom nie damy rady zapobiec, ale lepiej dmuchać na zimne.
Ogromne brawa dla Ewy Bauer także za umiejętne przedstawienie przemiany Michała… Lub zmiany postrzegania jego i jego cech przez Annę. Czy to Michał się zmieniał, czy to Anna stopniowo przejrzała na oczy, prawdopodobnie się nie dowiemy. W każdym razie najważniejsze, że nie stało się to ze strony na stronę, ale stopniowo. Owa przemiana na szczęście nie stanowiła przysłowiowego „kubła zimnej wody” na głowę czytelnika.
Wątek kryminalny, który autorka wplotła w powieść, jest dosyć ciekawy i nieprzewidywalny. Może nie jest to poziom najwyższej klasy thrillera, ale przecież koneserzy tego gatunku raczej sięgnęliby po inną książkę. Ja natomiast, jako że nie jestem wielbicielką strasznych scen, czuję się usatysfakcjonowana. Interesujący pomysł, aby urozmaicić fabułę i nadać jej niespodziewany, oryginalny bieg.
Ciekawe były również opisy rozpraw sądowych i metody działań sędziów i policjantów. Wszystko było wiarygodne ze względu na prawnicze wykształcenie autorki. Jeśli ktoś chciałby dowiedzieć się czegoś więcej o postępowaniu w poszczególnych przypadkach, zdecydowanie powinien sięgnąć po „Kruchość jutra”.
Duży plus także za umieszczenie akcji w Barcelonie i wiarygodne opisy miasta i miejscowych zwyczajów. Chociaż mojemu sercu bliższe są raczej kraje niemieckojęzyczne, o Hiszpanii zwykle też czytam z chęcią. O ile jest ona umiejętnie opisana, co, wbrew pozorom, nie zdarza się aż tak często.
Podsumowując, autorka umie budować napięcie i w ciekawy sposób prowadzi akcję. Z chęcią sięgnę po trzecią część trylogii „Kolory uczuć”. Bardzo przyjemnie czyta się te książki, stanowią idealną odskocznię od codziennych spraw, nauki lub pracy. Jeżeli lubicie tego typu lektury, to z pewnością się nie zawiedziecie.
Czasem, gdy już wydaje nam się, że nasza sytuacja jest stabilna, a wydarzenia mogą zmierzać jedynie ku lepszemu, niespodziewanie los potrafi nas zaskoczyć. Spłatać figla, pokazać, jak niewielki wpływ mamy na to, co się wokół nas dzieje… Jak nasze decyzje, które jakiś czas temu wydawały się odpowiednie, dzisiaj stają się zgubne…
Anna, którą poznaliśmy w „W nadziei na lepsze...
Gdy ludzie muszą zmierzyć się z trudnymi wydarzeniami, często ich jedyną pomocą, czymś, co pomaga przetrwać, jest nadzieja. Nadzieja na lepsze jutro…
Anna od pięciu lat jest mężatką. W jej związku idylla przeplata się z chwilami cierpienia, chłodu i niezrozumienia. Wszystko zaczęło się od wypadku samochodowego, po którym kobieta poroniła. Mur dzielący ją i Roberta zwiększa się z każdym dniem. Aż wreszcie dochodzi do sytuacji, o której Anna wolałaby zapomnieć… W ich domu goszczą Sabina i Helena, siostry mieszkające na co dzień w Niemczech. Szkopuł w tym, że Sabina to młodzieńcza miłość Roberta, obecnie żona niepełnosprawnego Artura. Helena jest modelką, śliczną i zgrabną, mającą nadzieję na wielką karierę. Choć Robert tego nie planuje, sytuacja wymyka mu się spod kontroli… Prowadzi to do zranienia każdej z osób. Czy kiedykolwiek odzyskają szczęście? I nadzieję na lepsze jutro…?
Książkę przeczytałam dość szybko. Styl autorki jest przyjemny, chociaż kilka razy szyk zdania został pomieszany i to nieco mi przeszkadzało. Również szata graficzna powieści jest miła dla oka, nieprzesadzona, a co najważniejsze – nietandetna. Tyle o pierwszych wrażeniach. Przechodzimy dalej 😉 .
Główną motywacją Ewy Bauer było chyba pokazanie trudów relacji międzyludzkich. Większość filmów i książek kończy się standardowym „żyli długo i szczęśliwie” lub, opcjonalnie, „żyli krótko i nieszczęśliwie”. „W nadziei na lepsze jutro” przedstawia inny, bardziej prawdziwy pogląd. Fabuła nie kończy się w momencie, gdy Anna i Robert są zadowoleni i usatysfakcjonowani swoim życiem i związkiem. Przeciwnie. Przechodzimy wraz z bohaterami przez trudne momenty, płaczemy razem z nimi i razem z nimi żywimy nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży.
Podobało mi się, że mogłam poznać historię każdego z bohaterów, nawet tę dawniejszą. Tylko jedno zastrzeżenie: można to było przedstawić bardziej zrozumiale, jasno i wyraźnie. Ponieważ większość fabuły to retrospekcja, czasem po prostu się gubiłam. Na szczęście autorka zgrabnie wyszła z „opresji”, którą po części sama sobie zgotowała, i nie pozostawiła mnie z uczuciem mętliku w głowie.
Dzięki temu, że mogłam poznać przeszłość Sabiny, Roberta, Anny i Heleny, a nawet Artura, łatwiej było mi wczuć się w sytuację i postawić się na miejscu bohaterów. Nie umiałam też nikogo jednoznacznie ocenić – dobrze lub źle. Każdy popełniał błędy, za które potem żałował i które starał się naprawić. Mniej lub bardziej umiejętnie. Fakt faktem, nikogo nie dało się spisać na straty albo umieścić na piedestale.
Autorka poruszyła też ważną kwestię, a mianowicie trudy macierzyństwa i to, jak dzieci wpływają na wzajemne relacje małżonków. Wiele książek karmi czytelników fałszywymi nadziejami, jak to dziecko wspaniale wpłynęło na rodziców, jak to skończyły się kłótnie między nimi i tak dalej. Ale trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: dziecko nie zbuduje na nowo więzi między swoją matką i ojcem i nigdy nie można traktować malucha jako „wyjście awaryjne”. Że jak wszystkie sposoby poprawienia relacji zawiodły, to potomek na pewno zadziała. Nie, nie i jeszcze raz nie. Nie tędy droga. Więź musi być naprawdę silna, aby wytrzymała problemy, z jakimi muszą się zmierzyć świeżo upieczeni rodzice. Doskonale obrazuje to przykład Anny i Roberta.
Żeby jednak móc rozmyślać o sposobach naprawiania relacji, trzeba ją najpierw popsuć. Jak to zrobić? Na przykład poprzez zdradę. W powieści możemy prześledzić cały schemat, cały „efekt domina”, który rozpoczyna zdrada. Nawet ta jedna, jedyna, która wydaje się czymś mało znaczącym. Tak mało znaczącym, że można ją ukryć i dalej kłamać. No, a skoro już zdarzył się ten pierwszy raz… Drugi chyba nie może być aż taki zły, prawda? „W nadziei na lepsze jutro” przestrzega przed takim sposobem myślenia. Prawda jest taka, że każdy niedobry uczynek pociąga za sobą kolejny, a potem kolejny… Aż wreszcie staje się to machiną nie do zatrzymania, siejącą spustoszenie w naszym życiu.
Książka opisuje też inne istotne sprawy. Jedną z nich jest podjęcie decyzji, jak spędzić życie. Wybór drogi, rozeznanie tego, do czego zostaliśmy powołani. Ale nie trzeba się obawiać… Błędy się zdarzają. Ważne jednak, aby w odpowiednim momencie zorientować się, że coś jest nie tak i dokonać właściwego wyboru. Przykład Heleny pokazuje, że nigdy nie jest za późno.
Spotykamy się również z ogromną tragedią utraty dziecka. Tak ogromną, że może ona na zawsze zmienić relację małżonków. Niewypowiedziane pretensje, nieuzasadnione oczekiwania, straszne konsekwencje. Więź Anny i Roberta musiała przejść te próby.
Również niepełnosprawność, a także śmierć bliskiej osoby pojawia się w historii. Ewa Bauer ukazuje jednak, że te wydarzenia mogą stać się nowym początkiem lub pretekstem do zmiany światopoglądu, swojego sposobu myślenia.
Podsumowując, książkę, mimo poruszonych w niej trudnych tematów, czytało mi się przyjemnie. Podobała mi się i z chęcią sięgnę po kolejne tomy. Oby były równie wciągające i skłaniające do refleksji (i może nieco bardziej uporządkowane). Koniecznie przekonajcie się, czy również pokochacie tę trylogię.
PS. Wątek z labradorkiem całkowicie skradł moje serce <3
Gdy ludzie muszą zmierzyć się z trudnymi wydarzeniami, często ich jedyną pomocą, czymś, co pomaga przetrwać, jest nadzieja. Nadzieja na lepsze jutro…
Anna od pięciu lat jest mężatką. W jej związku idylla przeplata się z chwilami cierpienia, chłodu i niezrozumienia. Wszystko zaczęło się od wypadku samochodowego, po którym kobieta poroniła. Mur dzielący ją i Roberta zwiększa...
Czasem niedogodne okoliczności popychają nas ku rzeczom nowym, jeszcze nam nieznanym. Boimy się zmian i dlatego czarno widzimy przyszłość. A nierzadko zdarza się, że tragiczne wydarzenia okazują się początkiem fascynującego, obfitującego w dobra rozdziału…
Los nie oszczędzał Patrycji już od dzieciństwa. Najpierw wcześnie straciła ukochaną mamę i została sama z ojcem, który niedługo ożenił się ponownie i całkowicie poświęcił pięknej, bogatej drugiej żonie. Dziewczynka została wysłana do babki Heleny, na, mówiąc potocznie, „zabitą dechami” wieś. W brudnym, zapyziałym domu nie była mile widziana, co też babka dawała jej odczuć przy każdej okazji. Patrycja dorastała, ciężko pracując, żywiąc nadzieję, że ojciec jeszcze po nią wróci i wszystko będzie jak dawniej. Z biegiem czasu doświadczała jednak coraz więcej ludzkiej nieżyczliwości, a nieszczęśliwa miłość przelała czarę goryczy. Dziewczyna postanowiła wyruszyć w podróż, za sprawą której jej życie zmieniło się całkowicie. Przypadkowo spotkana kobieta okazała się początkiem zupełnie nowego rozdziału, który Patrycja już od tak dawna chciała otworzyć…
Zupełnie nie wiedziałam, czego spodziewać się po tej książce. Okładka nasuwała mroczne skojarzenia, a fragment historii, zacytowany na okładce, tylko podsycił moją wyobraźnię. Jednak na całe szczęście autorka oszczędziła nam krwawych scen, zapewniła natomiast pełną emocji, wielowątkową fabułę.
Motywem przewodnim powieści jest samotność. Autentyczna. Patrycja nie miała na świecie właściwie nikogo – jedyna naprawdę życzliwa jej osoba, matka, zmarła parę lat temu. Aż strach pomyśleć, że takie małe dziecko musiało radzić sobie prawie zupełnie samo. Dbać o swoje potrzeby, edukację, porządek, nawet o ubrania i jedzenie. W gruncie rzeczy jednak nie tylko ona była samotna. Jeżeli dobrze się zastanowić, każdy bohater w jakiś sposób był samotny, tylko każdy radził sobie z tym w inny sposób.
Zetknęłam się ze stwierdzeniem, że „Pocałunek morza” to taka współczesna wersja baśni o Kopciuszku. W pełni się z tym zgadzam. Rzeczywiście fakty mówią same za siebie, a najbardziej ojciec Patrycji, który, niczym ojciec Kopciuszka, wszedł „pod pantofel” swojej drugiej żonie, świadomie decydując się na odseparowanie od córki. Przez większość lektury naprawdę gardziłam tym człowiekiem. Dopiero jego zwierzenia w ostatniej rozmowie z Patrycją trochę złagodziły moją niechęć. Ale tylko trochę. Uważam jednak, że ojcostwo to odpowiedzialność i nikt, nawet kolejna partnerka, nie powinien mieć wpływu na stosunek ojca do dzieci z poprzedniego małżeństwa. Koniec, kropka.
Poruszony jest też temat spełniania marzeń dzięki ciężkiej pracy. Bohaterowie, którzy bazowali tylko na pieniądzach, zwykle nie zachodzili zbyt daleko. Patrycja natomiast, mimo że dorastała w ubóstwie i ignorancji, dzięki katorżniczej pracy zdołała osiągnąć to, czego pragnęła. Podobnie jest w realnym życiu – w końcu nie bez przyczyny powstało powiedzenie: „Bez pracy nie ma kołaczy”. Może być trudno, pod górkę, ale nie można się poddawać. Takie budujące przesłanie można wynieść z lektury „Pocałunku morza”.
Patrycję określiłabym w pierwszej kolejności jako kobietę silną, niezłomną, która nie boi się żadnej pracy. Wiele razy zadziwiała mnie swoimi umiejętnościami, siłą, zarówno fizyczną, jak i psychiczną oraz tym, że nigdy się nie poddawała. Miewała momenty zwątpienia, ale ostatecznie zwyciężał rozsądek i wiara w siebie. Patrycja umiała radzić sobie w każdej, dosłownie każdej, sytuacji i to było dla mnie naprawdę niezwykłe.
Mam też kilka zastrzeżeń co do powieści. Po pierwsze, fabuła czasem była zbyt zagmatwana. Autorka coraz bardziej zagłębiała się w historie poszczególnych bohaterów, aż zupełnie traciłam orientację i nie pamiętałam, kto jest kim. Nie sądzę, żeby aż tak drobiazgowe prześledzenie przeszłości tylu postaci było konieczne.
Po drugie, chwilami robiło się zbyt nudno. Prawdopodobnie dlatego, że, jak pisałam w akapicie powyżej, zdarzało mi się pogubić w zawiłej historii. Mała rada: nie komplikujmy aż tak życia sobie, swoim bohaterom i czytelnikom, a ci ostatni nam za to podziękują 😉 .
Po trzecie, jak na mój gust, to nieco zbyt dużo osób umarło. Rozumiem, gdyby było ich kilka. Ale kilkanaście? To już lekka przesada, a mniej więcej tyle można ich naliczyć. Co prawda nie musimy zapoznawać się ze szczegółami śmierci większości nieboszczyków, ale mimo to… zmniejszyłabym trochę liczbę denatów. Tak tylko… dla pozostawienia lepszego wrażenia.
Podsumowując, książka ma swoje zalety i wady. Musicie sami ocenić, czy się Wam spodoba. Ja daję trzy gwiazdki – zalety według mnie przeważają nad wadami, ale co nieco bym jeszcze poprawiła w powieści, aby doprowadzić ją do perfekcji. Na pewno postać Patrycji zasługuje na dużego plusa. Autorka ewidentnie ma zdolności do kreowania silnych, niezależnych bohaterek. Gdyby stworzyła ich jeszcze więcej, to kto wie – może ideał kobiety niezłomnej na powrót zagościłby w sercach Polaków?
Czasem niedogodne okoliczności popychają nas ku rzeczom nowym, jeszcze nam nieznanym. Boimy się zmian i dlatego czarno widzimy przyszłość. A nierzadko zdarza się, że tragiczne wydarzenia okazują się początkiem fascynującego, obfitującego w dobra rozdziału…
Los nie oszczędzał Patrycji już od dzieciństwa. Najpierw wcześnie straciła ukochaną mamę i została sama z ojcem, który...
Złe uczynki, które popełniają ludzie, bardzo często mają swoje konsekwencje nawet w dalekiej przyszłości. W dodatku historia lubi się powtarzać, a to może mieć straszne skutki…
Nina przyjeżdża do Warszawy na studia. Czuje się zagubiona w obcym mieście, a na dodatek jest jedyną dziewczyną na wydziale i spotyka się ze sprośnymi żartami ze strony kolegów. Los sprawia, że promotorem Niny zostaje Miłosz, z którym dziewczyna wikła się w skomplikowaną, toksyczną relację. Coś pchnęło ich ku sobie – czyżby przeznaczenie? A może zło, które wydarzyło się kilkadziesiąt lat wcześniej?
Pewnego dnia Miłosz znika. Przerażona dziewczyna rozpoczyna poszukiwania na własną rękę, ponieważ śledztwo policji okazuje się bezskuteczne. Dociera do przedwojennego domu w Aninie, które okazuje się miejscem, gdzie wiele lat temu miało miejsce wiele złych uczynków… Niektóre jeszcze przed drugą wojną światową. Czy te tragedie wpłyną na teraźniejszość i na przyszłość? Co musi się wydarzyć, aby ludzie wreszcie przestali cierpieć przez błędy przeszłości?
Książka była bardzo emocjonująca i trzymała w napięciu do ostatniej strony. Chyba każdego czytelnika wciągnęłaby bez reszty. Jestem pod wrażeniem tego, jak skomplikowaną fabułę wymyśliła Katarzyna Zyskowska. Dodatkowo każdy wątek został opisany dokładnie, żaden nie był przez autorkę „faworyzowany”, a to wielki plus „Historii złych uczynków”, ponieważ autorzy często podświadomie jeden wątek sobie wybierają i częściej go poruszają. Niezmiernie ważny jest obiektywizm ze strony autora, aby czytelnik mógł sam zdecydować, który aspekt powieści jest dla niego najważniejszy.
Mam wrażenie, że książka świetnie ilustruje powiedzenie „Wszyscy jesteśmy ofiarami ofiar”. Właściwie każdy bohater był poszkodowany, każdemu współczułam. Każdy miał za sobą trudną przeszłość, jakąś traumę, coś, co poniekąd usprawiedliwiało jego postępowanie.
Powieść pokazuje też, jak ważna jest przeszłość, ten bagaż doświadczeń, który każdy człowiek musi dźwigać ze sobą do końca życia. Od przeszłości (nawet nie tylko swojej, ale i przodków) nie da się odciąć, ona zawsze będzie nam towarzyszyć i w pewnym stopniu nas określać.
Pojawił się również wątek kary. Kary, którą każdy powinien za swoje złe czyny ponieść, ale niekoniecznie ponosi. W powieści za błędy matki, babci, prababci itp., cierpią dzieci, wnuki, prawnuki… Autorka pozostawiła czytelnikom decyzję, jak powinno ukarać się te złe czyny. A przede wszystkim tę kwestię, kto powinien cierpieć.
„Historia złych uczynków” ukazuje bardzo poruszająco różne oblicza toksycznego związku. Ukazuje, co popycha człowieka do związania się z niewłaściwym partnerem, a także to, jaki wpływ tego typu związek wywiera na kobietę. Pojawia się także refleksja, jaka siła i dlaczego łączy akurat tę dwójkę ludzi. Czyżby przyczyniało się do tego właśnie wyrządzone w przeszłości zło?
Co ciekawe, gangsterzy w książce zostali opisani nie jako pozbawione uczuć potwory, a zupełnie normalni ludzie, posiadający swoją historię, ale też delikatność i dużą dozę uczuciowości. Myślę tutaj przede wszystkim o „Rudym”, którego zapamiętałam bardzo dobrze.
Momentami w powieści pojawiają się drastyczne opisy, zupełnie nie na moje nerwy. Rozumiem jednak, że były one potrzebne autorce do wykreowania wyjątkowego klimatu, jaki towarzyszy „Historii złych uczynków”.
Podsumowując, jest to książka na pewno warta przeczytania. Dostarcza wielu emocji, ale zawiera też pewną dozę brutalności, dlatego polecam ją przede wszystkim osobom szukającym wrażeń – książki, po której nie będą mogli zasnąć. Jest to również lektura skłaniająca do przemyśleń, więc jeżeli ktoś chce omówić jakąś powieść w klubie dyskusyjnym albo w gronie rodzinnym – książka idealna dla niego.
Złe uczynki, które popełniają ludzie, bardzo często mają swoje konsekwencje nawet w dalekiej przyszłości. W dodatku historia lubi się powtarzać, a to może mieć straszne skutki…
Nina przyjeżdża do Warszawy na studia. Czuje się zagubiona w obcym mieście, a na dodatek jest jedyną dziewczyną na wydziale i spotyka się ze sprośnymi żartami ze strony kolegów. Los sprawia, że...
Są w życiu takie sytuacje, że wszystko, co robimy, wypada komicznie. Pasma wydarzeń, które dla osób z zewnątrz są wyłącznie zabawne, dla nas mogą być szczególnie wstydliwe i kłopotliwe. Zwłaszcza, jeśli jesteśmy w obcym kraju…
Laurze niezbyt układa się w życiu. Ma co prawda w miarę dobrą pracę – jest recepcjonistką w klubie fitness – ale jeśli chodzi o wierność życiowego partnera, to ma na co narzekać. Jej koleżanka, Zosia, lepsza pod każdym względem, mieszka w Londynie i od dawna zapraszała Laurę do siebie. Pod wpływem impulsu kobieta decyduje się na wyjazd i ułożenie sobie życia za granicą. Oczywiście nie byłaby sobą, gdyby po drodze nie skomplikowała wszystkiego… Już wydarzenia na lotnisku powodują, że zaczyna wątpić w słuszność decyzji o przeprowadzce. Dalej może być już tylko lepiej… Ale czy na pewno?
Główna bohaterka od razu zaskarbiła sobie moją sympatię. Komiczne przejścia, opisywane w formie narracji pierwszoosobowej, oraz duży dystans Laury do samej siebie – to wszystko wpłynęło znacznie na moją ocenę powieści. Dodatkowo Laura to kolejna bohaterka z gatunku „polskich Bridget Jones”. Jak już wiele razy powtarzałam i powtarzać będę, uważam książki o Bridget za obowiązkową lekturę dla każdej kobiety, która chce się trochę pośmiać i nabrać więcej dystansu do codzienności. Naprawdę, takie powieści potrafią bardzo rozjaśnić jesienną szarugę.
Od razu polubiłam również Zosię, która w tej książce uosabia motyw wzorowej przyjaciółki. Beztroska, tolerancyjna, pomocna, gościnna – tych epitetów można wymienić jeszcze wiele. Zastanawia mnie tylko decyzja kobiety, dość oględnie przedstawiona na samym końcu powieści. Nie zdradzę, o jaką dokładnie decyzję chodzi – przeczytajcie, to się dowiecie 😉 . Dość powiedzieć, że nie trzeba szczególnie wydziwiać, aby idealnie przedstawić motyw przyjaźni. Sądzę, że Zosię zapamiętam na długo i jeśli kiedykolwiek zostanę poproszona o napisanie rozprawki na temat przyjaźni- nie będę musiała daleko szukać przykładów z literatury.
Oczywiście nie mogło też zabraknąć wątku miłosnego. Wiem, że autorka obawiała się, czy koniec końców nie wygląda on zbyt cukierkowo, ale mogę z całą pewnością odpowiedzieć: jest idealnie. Perfekcyjny w każdym calu jest też Olivier. Sądzę, że jego postać przemówi do wyobraźni wielu kobietom – i Olivier szybko stanie się ich idolem. Czasem potrzeba poczytać o miłości bez ogromnych tragedii, wielkich uniesień. Uczucie to jest w „Dylematach Laury” przedstawione zwyczajnie i jest to duży plus powieści, bo przecież miłość jest normalną częścią naszego życia.
Sądzę, że najistotniejszym wątkiem książki jest poszukiwanie miłości. Autorka ukazała te poszukiwania w sposób humorystyczny, co nie znaczy, że motyw wiecznej wędrówki, tułania się w poszukiwaniu szczęścia, jest umniejszony. Wręcz przeciwnie! Czasem komizm pomaga mówić o wielu ważnych sprawach, przybliża je w sposób bezbolesny.
W powieści rysuje się dobrze czytelniczkom znany schemat – miłość + przyjaźń. Bynajmniej nie jest on przedstawiony banalnie, wręcz przeciwnie! Uważam, że im więcej autorek porusza te tematy w swojej twórczości, tym lepiej. Ostatecznie miłość i przyjaźń to jedne z najważniejszych kwestii w życiu człowieka. Wszystko inne przyjdzie samo, ważne, aby mieć wokół siebie życzliwych ludzi.
Kolejny aspekt książki, który mnie urzekł, to wspaniałe, klimatyczne opisy Londynu i okolic. Do tego stopnia się nimi zachwyciłam, że aż odczułam potrzebę znalezienia się tam i towarzyszenia Laurze w jej perypetiach. Skoro już przy tym jesteśmy, autorka poruszyła bardzo ważny temat, a mianowicie – traktowanie Polaków za granicą. Cieszę się, że Laura nie doświadczała prześladowań z powodu swojej narodowości, a wręcz przeciwnie – wszyscy traktowali ją życzliwie i byli skorzy do pomocy. „Wyluzowana” natura londyńczyków na pewno bardzo pomaga przystosować się do życia w tym miejscu. Laura w swoich opowieściach również subtelnie podkreślała różnice kulturowe między Polakami a Anglikami – polecam zapoznać się z tymi opisami, mogą pomóc przed wyjazdem na obczyznę.
Bardzo mocne, ciekawe zakończenie dopełniło wspaniałej całości i sprawiło, że natychmiast chcę sięgnąć po drugą część przygód Laury, która na moje nieszczęście ukaże się dopiero po Nowym Roku.
Nie mogę też pominąć prześlicznej okładki, idealnie pasującej do fabuły powieści. Zwłaszcza London Eye odgrywa ważną rolę w życiu Laury…
Spędziłam bardzo przyjemne chwile przy lekturze „Dylematów…” i dlatego też mogę tę książkę z czystym sumieniem każdemu polecić. Można się zdrowo pośmiać, a to przecież najważniejsze, zwłaszcza, że teraz nadszedł pochmurny listopad. Przyda się ktoś, kto nie traci pogody ducha nawet wtedy, gdy za oknem plucha (i nawet jeśli jest to tylko bohater książkowy, cóż to ma za znaczenie…?). A autorce Marcie Matulewicz mogę tylko pogratulować udanego debiutu!
Są w życiu takie sytuacje, że wszystko, co robimy, wypada komicznie. Pasma wydarzeń, które dla osób z zewnątrz są wyłącznie zabawne, dla nas mogą być szczególnie wstydliwe i kłopotliwe. Zwłaszcza, jeśli jesteśmy w obcym kraju…
Laurze niezbyt układa się w życiu. Ma co prawda w miarę dobrą pracę – jest recepcjonistką w klubie fitness – ale jeśli chodzi o wierność życiowego...
Choć już wszyscy trąbią o tak zwanym "back to school", jeszcze trwają wakacje. Część z nas będzie dopiero wyjeżdżała. Wyobraźcie sobie, że wreszcie wybieracie się na wyczekany urlop, w ciche, spokojne miejsce, a tam... ni stąd, ni zowąd, w czasie spaceru, znajdujecie zwłoki. Najprawdziwsze ludzkie zwłoki. Zaskoczeni?
Dokładnie taka sytuacja przytrafia się Ali i Julii, dwóm przyjaciółkom, które po męczącym roku pracy w zawodzie nauczycielek są spragnione tylko ciszy i spokoju. Chcą leżeć, spać do południa, spacerować, czytać książki, jeść owoce leśne - jednym słowem: odpoczywać. I podczas jednego ze spacerów trafiają pod krzakiem malin na niecodzienne znalezisko: ciało młodego mężczyzny. Oczywiście natychmiast sprawdzają, czy facet jest jeszcze żywy, ale puls jest niewyczuwalny. Diagnoza może być tylko jedna: śmierć. Kobiety udają się na policję, lecz kiedy wracają na miejsce, okazuje się, iż zwłoki zniknęły. Po prostu. Funkcjonariusze uznają je albo za fantastki wymyślające niestworzone historie dla zabicia czasu, albo za osoby, którym po prostu coś się przywidziało. Jednak nieustraszone przyjaciółki są pewne tego, co widziały; postanawiają same przeprowadzić śledztwo i dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi.
Obawiałam się, że treść książki może wzbudzać strach (nie lubię się bać i dlatego na ogół nie czytam kryminałów), ale opis mnie zachęcił. Skojarzyłam go sobie troszkę z twórczością Joanny Chmielewskiej, którą uwielbiam. Stwierdziłam, że... raz kozie śmierć i sięgnęłam po tę powieść. Na szczęście nie musiałam zarywać nocy ze strachu, co niewątpliwie jest (jak dla mnie) sporym plusem "Zwłok...".
Kolejną pozytywną cechą jest równowaga wątków. Nie przeważa ani wątek kryminalny, ani obyczajowy. Nie zawiedzie się żadna grupa czytelników. Obawiałam się, że albo opisy zbrodni zdominują fabułę (a wtedy kompletnie nie poznam bohaterek), albo odwrotnie - poznam bohaterki tak dobrze, jakby istniały naprawdę, ale z kolei wątek kryminalny na tym ucierpi i będzie tylko gdzieniegdzie nieśmiało wtrącony. Tak się na szczęście nie stało.
Podobał mi się wątek romansu Julii z policjantem, ale jak dla mnie był on trochę za mało rozwinięty. Liczę, że w kontynuacji powieści poznam ich losy dokładniej.
Tym, co niezbyt mi się podobało, są przydługie dialogi i tłumaczenie przez narratorkę oczywistych rzeczy. Jeśli, dajmy na to, z wypowiedzi jakiejś osoby możemy jasno odczytać, że coś jej się podoba albo nie podoba, narrator nie musi już tego dodatkowo wyjaśniać, na przykład słowami "X nie podobało się Y". Zostawmy czytelnikom trochę luzu, niech sami się tego domyślą.
Nieco zawiodło mnie zakończenie. Spodziewałam się mocnego uderzenia, podsumowania takiego, jakie mi przez myśl nie przeszło. Dostałam zneutralizowanie wątków, jakby zakończenie "na szybko".
Jednak na wakacyjne wypady książka jest świetna, zwłaszcza dla kogoś, kto nie za bardzo lubi się bać (jak, nie przymierzając, ja ;-) ). Jest i wakacyjny klimat, i dreszczyk emocji. Idealny na letnie, upalne wieczory.
Choć już wszyscy trąbią o tak zwanym "back to school", jeszcze trwają wakacje. Część z nas będzie dopiero wyjeżdżała. Wyobraźcie sobie, że wreszcie wybieracie się na wyczekany urlop, w ciche, spokojne miejsce, a tam... ni stąd, ni zowąd, w czasie spaceru, znajdujecie zwłoki. Najprawdziwsze ludzkie zwłoki. Zaskoczeni?
Dokładnie taka sytuacja przytrafia się Ali i Julii, dwóm...
"Nie da się przejść przez życie, unikając podejmowania decyzji. Prędzej czy później zostaniemy zmuszeni do deklaracji, do opowiedzenia się po czyjejś stronie, do wyboru partnera czy pracy. Jednak dla tych, którzy się boją, mam dobrą wiadomość: nawet potencjalnie zła decyzja może być początkiem czegoś naprawdę dobrego.
Ewa, którą zdążyliśmy już poznać w „Singielce w Londynie”, świetnie sobie radzi. Nie ośmiesza się przy każdej okazji, opanowuje język angielski, nie ma na co narzekać w pracy. Do tego Zosia wraz ze swoim chłopakiem, Pawłem, są naprawdę świetnymi przyjaciółmi, którzy w ogień by za nią skoczyli. Wreszcie Ewie zaczyna układać się także w życiu miłosnym. Olivier, chodzący ideał, dba o nią jak o księżniczkę i sprawia, że czuje się wyjątkowo. A jednak… Los nie może dopuścić, aby wszystko układało się zawsze pomyślnie. Nagle okazuje się, że Olivier nie jest wcale taki idealny, a praca Ewy może dostarczyć jej jeszcze wielu stresów… Czy kobieta poradzi sobie z przeciwnościami i dokona dobrych, choć trudnych wyborów?
Już „Singielka w Londynie” całkowicie skradła moje serce, a Ewa z wdziękiem wpadająca w kolejne tarapaty wydała mi się pisarskim majstersztykiem. Po prostu klasyka gatunku komedii romantycznej. Sądziłam, że teraz może być tylko lepiej. I nie przeliczyłam się.
[…]"
www.madrepisanie.pl
"Nie da się przejść przez życie, unikając podejmowania decyzji. Prędzej czy później zostaniemy zmuszeni do deklaracji, do opowiedzenia się po czyjejś stronie, do wyboru partnera czy pracy. Jednak dla tych, którzy się boją, mam dobrą wiadomość: nawet potencjalnie zła decyzja może być początkiem czegoś naprawdę dobrego.
więcej Pokaż mimo toEwa, którą zdążyliśmy już poznać w „Singielce w...