rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Powiem szczerze, że fenomenu tej książki nie rozumiem. Mimo iż autor pokazuje, jak dobrze zna się na mitologiach, legendach itp., to w żaden sposób nie przekłada się na ciekawą opowieść. Przez większość fabuły NIC się nie dzieje i nie pomaga w tym to, że główny bohater jest w dużej mierze bierny, tj. po prostu pozwala się prowadzić Wednesdayowi przez kolejne miejsca w Stanach Zjednoczonych. Nie mogę jednak powiedzieć, że lektura „Amerykańskich bogów” była stratą czasu – Neil Gaiman sprawnie żongluje motywami, z których gęsto czerpie fantastyka, a ponadto końcowe rozdziały są naprawdę dynamiczne i wszystko wynagradzają, ponieważ jest w nich zgrabnie wyjaśnione, o co cały czas chodziło. Zakończenie uważam więc za satysfakcjonujące.

Nie ukrywam jednak, że gdyby nie fakt, iż chciałem się dowiedzieć, jak Neil Gaiman przedstawił w tej powieści konkretne stworzenia, nie dałbym rady dotrwać do końcowych rozdziałów. W moim odczuciu autor jest genialnym fantastą, ale opowiadanie historii idzie mu średnio.

Powiem szczerze, że fenomenu tej książki nie rozumiem. Mimo iż autor pokazuje, jak dobrze zna się na mitologiach, legendach itp., to w żaden sposób nie przekłada się na ciekawą opowieść. Przez większość fabuły NIC się nie dzieje i nie pomaga w tym to, że główny bohater jest w dużej mierze bierny, tj. po prostu pozwala się prowadzić Wednesdayowi przez kolejne miejsca w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Na ogół nie wracam do już raz przeczytanych książek, nawet ulubionych. Dla „Ostatniego życzenia”, z którym pierwszy kontakt miałem między gimnazjum a liceum, postanowiłem zrobić wyjątek, gdyż chciałem wziąć udział w konkursie na opowiadanie wiedźmińskie, zorganizowanym w zeszłym roku przez „Nową Fantastykę”. Wprawdzie z moich światłych planów nic nie wyszło, ale i tak przeczytałem ten zbiór opowiadań do końca.

Dodam, że z niekłamaną przyjemnością.

Ja bardzo sobie cenię Sapkowskiego jako autora, ale nie z powodu humoru, który wprawdzie też jest obecny, ale nie ma go dużo (specjalnie o tym piszę, bo odnoszę wrażenie – może błędne – że dla wielu osób jest to główny walor prozy p. Andrzeja). Cenię Sapkowskiego, ponieważ – MISTRZOWSKO. OPERUJE. DIALOGAMI. Za ich pomocą potrafi bardzo wyraziście nakreślić bohaterów, tak że nawet bez pomocy wstawek narracyjnych można bezbłędnie określić, kto w danej chwili się wypowiada. Postacie wypowiadają się swobodnie (nie brakuje tzw. bomb słownych), wiarygodnie i zgodnie ze swoimi charakterami; autor nie ma kłopotów z wcieleniem się w Geralta czy dowolną postać drugoplanową. W zasadzie wszystkich bohaterów da się polubić albo chociaż zrozumieć i właściwie tylko Jaskier nieco mnie irytował (w niektóre tarapaty wiedźmin władowuje się tak naprawdę przez niego).

Same opowiadania oparte są na prostym pomyśle i zawierają niejednokrotnie równie prosty morał, jednakże mnie to w żadnym razie nie przeszkadzało. Traktuję je przede wszystkim jako historie przygodowe, które nie miały być głębokie, i w tym zakresie spełniają one swoje zadanie wyśmienicie.

Ogólnie najlepszą oceną byłoby dziewięć gwiazdek. Mimo to wystawiam dziesięć. Bo Andrzejowi Sapkowskiemu udała się rzecz niezwykła: wykreował postać, która stała się fenomenem popkulturowym. Wiedźmin jest jedną z ikon, które zahaczyły o niemal każdy możliwy rodzaj rozrywki, jako że oprócz książek mamy film, serial (czy udane, to już inna sprawa…), gry wideo, komiksy, system RPG i grę karcianą, a wkrótce premierę ma mieć musical. Ośmielę się stwierdzić, że żadne polskie fantasy nie odniosło tak ogromnego sukcesu. Uważam zresztą, że w przypadku cyklu wiedźmińskiego jest on w pełni zasłużony.

Na ogół nie wracam do już raz przeczytanych książek, nawet ulubionych. Dla „Ostatniego życzenia”, z którym pierwszy kontakt miałem między gimnazjum a liceum, postanowiłem zrobić wyjątek, gdyż chciałem wziąć udział w konkursie na opowiadanie wiedźmińskie, zorganizowanym w zeszłym roku przez „Nową Fantastykę”. Wprawdzie z moich światłych planów nic nie wyszło, ale i tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Cóż. Zbiorek ten miał przebłyski. Było kilka ciekawych pomysłów, a w dodatku przy okazji lektury opowiadania „Jack” miło powrócić do Nowego Crobuzon. Jednakże co z tego, skoro opowiadania te w większości po prostu nudzą? Autor chciał pokazać Londyn z dodanym tym czy innym wątkiem nadprzyrodzonym, ale niejednokrotnie albo miałem ochotę zapytać: „Ale o co tu chodzi?” (zwłaszcza po lekturze tytułowego opowiadania), albo chciałem złapać się za głowę, widząc, jak głupio niektóre wątki zostały rozwiązane (tu przychodzi mi do głowy mikropowieść „Lustra”, która miała niezłą koncepcję, ale położyło ją ewidentne „chciejstwo” autora wraz z – tak naprawdę – niczym nieuzasadnionym rozpisaniem się przezeń w kilku scenach).

Jasne, w powieściach można Chinie zarzucić tego i owego, ale w tej formie prozy autor potrafi zbudować atmosferę. Potrafi wciągnąć czytelnika w swoje opowieści, okraszone odjechanymi wizjami, które stanowią główny powód, żeby po jego książki sięgać. W opowiadaniach odjechanych wizji też nie zabrakło, ale pozostałych cech czyniących jego prozę interesującą – już tak.

Cóż. Zbiorek ten miał przebłyski. Było kilka ciekawych pomysłów, a w dodatku przy okazji lektury opowiadania „Jack” miło powrócić do Nowego Crobuzon. Jednakże co z tego, skoro opowiadania te w większości po prostu nudzą? Autor chciał pokazać Londyn z dodanym tym czy innym wątkiem nadprzyrodzonym, ale niejednokrotnie albo miałem ochotę zapytać: „Ale o co tu chodzi?”...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Czarny Gryf Larry Dixon, Mercedes Lackey
Ocena 6,9
Czarny Gryf Larry Dixon, Merced...

Na półkach:

(Uwaga, spoiluję nawet zakończenie).

Podstawowy problem, jaki mam z tą książką, jest taki, że drzemie w niej niewykorzystany potencjał. Z jednej strony toczy się wojna, z drugiej – clou powieści stanowią konflikty mające miejsce wewnątrz obozu maga Urtho. Paradoksalnie taki zabieg bardzo mi się podoba, ponieważ nie dość, że na nim też można oprzeć porządną historię, to jeszcze autor ma okazję, by ukazać psychologię bohaterów. W kontekście tego ostatniego świetnie mi się czytało dialogi, a już szczególnie konwersację Bursztynowego Żurawia z gryfsokolicą Zhaneel, która to konwersacja – jak na tanie fantasy – została poprowadzona w sposób mistrzowski. Mogłaby się nawet znaleźć w tytule jakiegoś bardziej cenionego autora i pewnie nie zauważyłbym różnicy!

Co więc zawiodło? Mianowicie to, że owszem, są konflikty, ale często nie poświęcono im należytej uwagi. Czy mówiąc wprost – niektóre potraktowano cholernie płytko. Na przykład wspomniana już Zhaneel – poniżana przez dowódcę i mająca w związku z tym duże problemy z samoakceptacją – raptem w kolejnej scenie ze swoim udziałem pokazuje, że odtąd nie ma ani chwili zwątpienia i nic nie jest jej straszne. W tym kontekście razi też jednowymiarowość postaci. Otóż konflikty w obozie Urtho biorą się głównie stąd, że działają na jej niekorzyść trzy postacie. I z samym tym pomysłem nie widzę problemu, tylko jak go rozwiązano – jednej z tych postaci wyperswadowano, że postępuje źle, i po rozmowie z Bursztynowym Żurawiem się nawraca, a pozostali, jak się później okaże, cały czas po kryjomu współpracowali z przywódcą tego „złego” obozu. Tak.

Ponadto w opowieści zdarzają się błędy logiczne (jedne z postaci w pewnym momencie pomagają Skandranonowi, mimo że nie zarysowano wyraźnego powodu, dla którego miałyby to robić), a zakończenie uważam wręcz za żałosne. Tu zatrzymajmy się na chwilę, bo trzeba wyjaśnić. Otóż w pewnym momencie Urtho zostaje otruty, i to w taki sposób, że znajduje się praktycznie na skraju śmierci. Co wtedy robi? Nawiązuje magiczne połączenie z przywódcą „złego” obozu (mogłem coś pomylić, bo książkę czytałem kilka lat temu) i w trakcie rozmowy udaje mu się sprowokować go do popełnienia samobójstwa (sic!!!). Będąc, podkreślam, na skraju śmierci.

Głupota tej sceny to jedno. O wiele większym problemem jest to, że kompletnie niszczy ona zawieszenie niewiary, ponieważ czyni fabułę niewiarygodną już u samych podstaw. Bo skoro wystarczyło zrobić to, co zrobił Urtho, to na co była ta cała wojna?

Ostatnio zamówiłem sobie drugi tom, gdyż ogólnie bardzo lubię czytać o stworzeniach fantastycznych. Jeśli jednak chodzi o fabułę, to po tanim fantasy wiele się nie spodziewam. Tylko szkoda mi takiej pozycji jak „Czarny Gryf”, bo tak jak wspomniałem na początku, potencjał był przeogromny. Problem polegał na tym, że autorzy albo nie umieli, albo nie chcieli, albo nie mieli czasu go wykorzystać.

(Uwaga, spoiluję nawet zakończenie).

Podstawowy problem, jaki mam z tą książką, jest taki, że drzemie w niej niewykorzystany potencjał. Z jednej strony toczy się wojna, z drugiej – clou powieści stanowią konflikty mające miejsce wewnątrz obozu maga Urtho. Paradoksalnie taki zabieg bardzo mi się podoba, ponieważ nie dość, że na nim też można oprzeć porządną historię, to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Kasację” – w ramach odskoczni od fantastyki – poleciła mi koleżanka, więc kompletnie nie wiedziałem, czego się po tej powieści spodziewać (choć samo nazwisko autora obiło mi się o uszy). Przyznam się szczerze, że po lekturze kilkudziesięciu pierwszych stron nie czułem szczególnego entuzjazmu. Chyłka na początku mnie irytowała, bo choć jest to wyrazista postać, to jej stosunek do Kordiana miejscami przywodził mi na myśl sytuacje, które sam znam z naszej rzeczywistości, mimo że w korporacji nigdy nie pracowałem. W dodatku szybko pojawił się rozdział z opisem spotkania zupełnie innych postaci, gdzie „przypadkiem” autor nie podawał ich imion, co wydało mi się zwyczajnie sztuczne.

Z drugiej strony główna intryga została bardzo dobrze zarysowana, a i styl był przystępny, więc czytałem dalej.

Całość przeczytałem w kilka luźniejszych dni. Zważywszy, że dla mnie jest to bardzo szybkie tempo, oznacza to, iż książka mnie wciągnęła.

Bohaterowie udali się autorowi naprawdę świetnie, a i Chyłka znakomicie się obroniła jako postać, której zwyczajnie chce się kibicować. Ponadto dialogi są napisane naturalnie i „z jajem”, co do zasady nie mam się do czego przyczepić. Konstrukcja fabuły zasługuje na ogromną pochwałę – za każdym razem działo się coś, co sprawiało, że zwyczajnie chciałem wiedzieć, co stanie się dalej.

Zakończenie jest mocne, chociaż miałbym do fabuły jedno zastrzeżenie (może nie jest duże, może mnie coś umknęło). Na rozprawie o kasację bowiem udało się bohaterom zasiać wątpliwości w sprawie wyroku dla Piotra Langera. W porządku. Jednak przy udowadnianiu jego winy zostało ustalone chociażby to, że przy zwłokach znaleziono ślady DNA samego zainteresowanego, co jest kolejnym argumentem, który należałoby obalić, aby myśleć o skutecznej obronie. Natomiast nikt się do tego nie odniósł.

Podczas lektury coś jeszcze rzuciło mi się w oczy, jednakże już nie pamiętam, co to mogło być. Może więc nie miało to większego znaczenia. Ogólnie rzecz biorąc, nie żałuję, że „Kasację” przeczytałem, do tego stopnia, iż teraz na Warszawskich Targach Książki kupiłem drugi tom.

„Kasację” – w ramach odskoczni od fantastyki – poleciła mi koleżanka, więc kompletnie nie wiedziałem, czego się po tej powieści spodziewać (choć samo nazwisko autora obiło mi się o uszy). Przyznam się szczerze, że po lekturze kilkudziesięciu pierwszych stron nie czułem szczególnego entuzjazmu. Chyłka na początku mnie irytowała, bo choć jest to wyrazista postać, to jej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Mylić się jest rzeczą ludzką, a zatem nie istnieją utwory pozbawione wad. „Dworzec Perdido” w moim odczuciu też takowe ma, i to całkiem istotne. Głównym mankamentem jest fabuła, która gdzieś w drugiej połowie przyśpiesza i w pewnym momencie gubi logikę, a ponadto zmusza autora do stosowania różnych sztuczek, żeby historia trzymała się kupy. A wspominając końcówkę powieści, mogę tylko pacnąć się w czoło na myśl o głupocie tego, jak doprowadzono do pewnego rozwiązania fabularnego.

Jak więc coś takiego może zasługiwać na „dychę” w skali dziesiętnej? Okazuje się, że jak najbardziej może.

Bo pomijając fabułę (która zresztą na początku toczy się powoli, ale za to jest dobrze prowadzona), książka jest pod każdym względem genialna.

Trzeba przede wszystkim wziąć pod uwagę to, że pierwsza połowa książka stanowi tak naprawdę wycieczkę krajoznawczą po dystopijnym Nowym Crobuzon – państwie-mieście, w którym toczy się akcja powieści. Autor miesza magię, zwaną tu taumaturgią, z technologią steampunkową, a samo miasto zaludnia rasami, które może są oparte na trywialnym pomyśle (tak z połowa tych ras to po prostu – przepraszam za uproszczenie – człekokształtne zwierzęta), ale każda z nich ma własną, ogólnie przemyślaną kulturę, sprawiającą, że postaci nie da się ze sobą pomylić. Dodajmy do tego charakterystyczny sposób na karanie przestępców (prze-tworzenie), zrozumiałą niechęć obywateli do rządu, stanowiącą zresztą pretekst do zamanifestowania przez autora poglądów lewicowych, oraz mroczny klimat, wynikający z tego, że co poniektórzy mieszkańcy często po prostu nie mogą czuć się w tym miejscu bezpiecznie, a można poczuć się jak w domu.

To wszystko dzięki temu, że autor potrafi opisywać. To wręcz niesłychane: jestem zdeklarowanym miłośnikiem dialogów (których w „Dworcu Perdido” mimo wszystko nie brakuje), niemniej sugestywne opisy miasta, jego mieszkańców oraz wszelkich stworów chłonąłem z ogromną przyjemnością i koncentracją. Czułem się, jakbym to wszystko po prostu widział. Wynika z tego, że z lekturą tej powieści nie należy się śpieszyć. Ją trzeba smakować.

Bardzo możliwe, że to też zasługa tłumaczenia, które ogólnie czyta się lepiej od oryginału (nie będę przy tym oceniał, czy to dobrze, czy źle, bo nie jest to tutaj istotne).

Mnie jednak najbardziej ujęły postacie. Ważniejsze persony są co najmniej dobrze zarysowane i te główne można polubić (lub chociaż – przeważnie – zrozumieć ich postępowanie). Ale jest jeden bohater, którego osobowość, jak również sposób poprowadzenia przez autora sprawiły, że chciałem niemal za wszelką cenę dokończyć lekturę, że po jej skończeniu zostałem położony na łopatki i jeszcze przez długie miesiące (!) nie mogłem wstać, że zacząłem uważać, iż jest to postać absolutnie rewelacyjna i że po prostu nie znam innej, która byłaby równie dobrze przedstawiona: Yagharek.

Yagharek jest garudą – człowiekiem-ptakiem – który z powodu popełnionej przez siebie zbrodni został ukarany przez swoją społeczność w okrutny sposób: odcięto mu skrzydła. Ponieważ uważał, że utracił przez to też tożsamość jako garuda, opuścił rodzinną pustynię Cymek, by szukać sposobu na przywrócenie zdolności latania. I trafił na Isaaca Dana der Grimnebulina – naukowca z Nowego Crobuzon i równocześnie głównego bohatera powieści, który jest w stanie wyświadczyć mu taką przysługę. To żaden spoiler, ponieważ motywacja garudy jest wyjaśniona już w rozdziale piątym. Tam też bardzo, BARDZO wyraźnie czułem u Yagharka ból, gdy ten opowiadał o sobie, swoim pragnieniu i tym, czego się dopuścił, że utracił coś tak dla siebie ważnego (choć to ostatnie wyjaśniał w taki sposób, że Isaac nie rozumiał, o co chodzi). I wtedy nie było dla mnie ratunku.

Że czytałem „Dworzec Perdido”, by śledzić losy Yagharka, to mało powiedziane. Ja tak bardzo chciałem wiedzieć, co się z nim stanie, że przeglądając Internet, absolutnie nie zamierzałem dopuścić do siebie żadnych spoilerów!

Najprawdopodobniej kibicowałem tak garudzie dlatego, że widziałem u niego część cech, które zauważyłem też u siebie. Ale w tym momencie nie ma to dla mnie znaczenia.

Trudno pisze się o książce, którą swego czasu – a to było cztery lata temu – darzyło się tak szczerym uczuciem. Dość powiedzieć, że ani wcześniej, ani później nie spotkałem się z powieścią, która w takim stopniu mnie pochłonęła i wpłynęła na to, kim jestem. Teraz pewne jej wady, jak np. niekonsekwencję w stylizowaniu narracji (autor używał często skomplikowanych słów, czasem nawet niezgodnie z ich znaczeniem, a ponadto nie powstrzymywał się od wulgaryzmów), widzę wyraźniej. Ale – co z tego? Jeśli ta powieść doprowadziła mnie do takiego stanu, do jakiego doprowadziła, to zwyczajnie nie mogę wystawić jej oceny mniejszej niż 10. Bo tym samym bym pokazał, że w moim odczuciu żadna książka na taką nie zasługuje.

Pisałem emocjami, a nie klawiaturą. I nie wstydzę się tego.

Mylić się jest rzeczą ludzką, a zatem nie istnieją utwory pozbawione wad. „Dworzec Perdido” w moim odczuciu też takowe ma, i to całkiem istotne. Głównym mankamentem jest fabuła, która gdzieś w drugiej połowie przyśpiesza i w pewnym momencie gubi logikę, a ponadto zmusza autora do stosowania różnych sztuczek, żeby historia trzymała się kupy. A wspominając końcówkę powieści,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przede wszystkim książka jest dla mnie nierówna. Z jednej strony widać, że autor miał pomysł na świat przedstawiony i starał się przedstawić go w interesujący sposób… tylko że moim zdaniem nie do końca mu to wyszło.

Czytając, w wielu momentach się nudziłem i chyba wiem, co było tego przyczyną: bierność głównego bohatera. Z jednej strony Artem ma wyraźnie określony cel, do którego dąży, z drugiej – odnosiłem nieodparte wrażenie, że przez większość czasu to nie on popycha fabułę do przodu, tylko bohaterowie drugoplanowi, których spotyka na swojej drodze. Tak naprawdę najbardziej podobały mi się rozdziały, gdzie Artem musiał działać samodzielnie. W tych kilku chwilach czułem, że to naprawdę od niego zależy, co stanie się dalej. Szkoda, że nie było tego więcej.

Skorzystam z tej okazji i wspomnę, że początek, w którym obszernie wyłożono zawiłości świata przedstawionego (Anglosasi nazywają to zjawisko „infodumping”), naprawdę nie zachęca do dalszej lektury.

Kolejna sprawa – odrzucał mnie dość siermiężny styl. Nie wiem, czy to kwestia tłumaczenia, które było wręcz naładowane powtórzeniami i błędami interpunkcyjnymi, czy autor rzeczywiście mniej więcej tak pisze (pisał?), ale miejscami czułem, że muszę „przedzierać” się przez tekst. W dodatku występują niekonsekwencje w stylizacji: w narracji (a raz się nawet zdarzyło, że też w dialogach) Głuchowski pisze bardzo górnolotnie, a to tylko po to, by niedługo potem rzucić jakimś kolokwializmem.

Jeśli dobrze pamiętam, autor pierwotnie wrzucał „Metro 2033” do Internetu w odcinkach. I to niekiedy widać. Nie chcę rzucać spoilerami, więc wspomnę tylko, że raz Głuchowski musiał uciec się do zastosowania deus ex machiny.

Nie podobały mi się też momenty, które moim zdaniem bardziej pasują do fantasy niż postapokalipsy (ci, którzy czytali powieść, pewnie wiedzą, o czym piszę). Wprawdzie w międzyczasie porozmawiałem z kolegą, który mi wyjaśnił, na co zwracają uwagę rosyjscy autorzy fantastyki – ale taka wizja i tak średnio mnie przekonuje.

Do tej pory, ktoś stwierdzi, nic nie robię, tylko narzekam, a mimo to wystawiam książce 5/10. Bo tak jak mówiłem, autor naprawdę interesująco obmyślił świat przedstawiony. Ludzie żyją w tak naprawdę małej przestrzeni, i to nieraz w nieciekawych warunkach, a mimo to zdążyli utworzyć odrębne kultury i religie (z czego niektóre stanowią „kontynuacje” dawnych ideologii, czego przykładem mogą być faszyści). Autor był w stanie to wszystko opisać na tyle sprawnie, że mogłem zawiesić niewiarę i przynajmniej spróbować zanurzyć się w tym świecie.

Trzeba też przyznać, że postacie są nieźle zarysowane. Tzn. nie wykazują się jakąś szczególną głębią i raczej nikogo z książki nie zapamiętam na dłużej, ale ogólnie te ważniejsze postacie dało się od siebie odróżnić. No i dialogi brzmią w porządku.

Jeśli jednak chodzi o zanurzenie się w świecie, słowo „spróbować” oddaje tę czynność idealnie, ponieważ od pewnego momentu czytałem „Metro 2033” tak naprawdę tylko dlatego, że nie lubię zostawiać niedokończonych książek. Ogólnie czasu spędzonego przy lekturze za (kompletnie?) zmarnowany nie uważam, niemniej jednak to będzie najprawdopodobniej mój ostatni kontakt z uniwersum pana Dmitrija.

Przede wszystkim książka jest dla mnie nierówna. Z jednej strony widać, że autor miał pomysł na świat przedstawiony i starał się przedstawić go w interesujący sposób… tylko że moim zdaniem nie do końca mu to wyszło.

Czytając, w wielu momentach się nudziłem i chyba wiem, co było tego przyczyną: bierność głównego bohatera. Z jednej strony Artem ma wyraźnie określony cel, do...

więcej Pokaż mimo to