Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Debiut Adrienne Young ma w sobie dużo uroku, ale na pewno nie jest książką, którą obiecuje nam opis. Zaczyna się starciem plemion Asków i Rikich, w której bierze udział Eelyn - główna bohaterka. Wśród wrogów dziewczyna spotyka swojego brata Iriego, a wszyscy sądzili, że jest martwy. Przy kolejnej potyczce wojowniczka idzie jego śladem i trafia do niewoli. W tym momencie tematyka pojedynków schodzi na dalszy plan, żeby wrócić gdzieś w okolicach końca.

Kiedy dziewczyna trafia już między Rikich całość przekształca się w romans. Zaczynają się ukradkiem rzucane spojrzenia i drgnienia serca. Plusem tego wątku jest fakt, że bohaterowie zdają sobie sprawę z tego co się między nimi dzieje. Nie ma "sensacyjnego odkrycia" na przedostatniej stronie ("zrobiłem to, bo cię kocham" - "serio, łoooo!?"), a nasza para zakochanych ma prawdziwy powód, żeby obawiać się uczucia, które się budzi - są w końcu z wrogich klanów. Jest słodko, uroczo, a przeszkody między zakochanymi mają logiczne wytłumaczenie - po prostu pełny romansowy pakiet.

Niestety na innych polach ta pozycja raczej zawodzi. Bohaterowie są mądrzy, prawi i odważni albo całkowicie źli. Eelyn jest wychowana na wojowniczkę, a potrafi analizować sytuację niczym gracz w "Milionerach" (odpowiedz "D" jest prawidłowa, ale może to podpucha), Fiske i jego rodzina są kryształowi, a ojciec wyrozumiały i kochający. Nawet Iri - teoretycznie zdrajca - jest tak przedstawiony, żeby czytelnik jak najlepiej zrozumiał jego wybory.

Jest jeszcze wiele uproszczeń, fabuła jest przewidywalna, o tym, że klany muszą się pogodzić, bo zbliża się "większe zło" dowiadujemy się z okładki. Nic czytelnika nie zaskoczy, nic nie zmusi do przemyśleń.

Pomimo wad powieść sprawdza się jako lekka, urocza, romantyczna historia dla nastolatek z ładną okładką. Jeśli ktoś lubi takie książki to polecam.

Guilty pleasure w najczystszej postaci.

Debiut Adrienne Young ma w sobie dużo uroku, ale na pewno nie jest książką, którą obiecuje nam opis. Zaczyna się starciem plemion Asków i Rikich, w której bierze udział Eelyn - główna bohaterka. Wśród wrogów dziewczyna spotyka swojego brata Iriego, a wszyscy sądzili, że jest martwy. Przy kolejnej potyczce wojowniczka idzie jego śladem i trafia do niewoli. W tym momencie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Małgorzata Linde jest aktorką nie pierwszej świeżości, a parę lat temu jej wspaniałą karierę zniszczył okropny skandal. Teraz odczekała już trochę czasu i gotowa jest znowu rozświetlać ekrany swoją osobą. Spotkanie z reżyserem nie kończy się jednak najlepiej, dochodzi do wypadku i… kim właściwie jest Sara H? Dlaczego tytuł nie jest o Małgorzacie, tylko o jakiejś tam Sarze?

Od razu napiszę – książka podobała mi się nadzwyczajnie. Gdyby istniał podręcznik dla początkujących pisarzy to „Tajemnica Sary H.” powinna być w nim przedstawiona jako „debiut idealny”. Mamy ciekawe postaci, odejście od zgranych schematów, świetne pióro i brak dłużyzn.

Największą zaletą książki są jej bohaterowie – nawet najlepszy pomysł na fabułę, najzabawniejsze żarty nie uratują powieści jeśli ludzie, o których czytamy będą jednowymiarowymi bałwanami. Tymczasem w „Tajemnicy Sary H.” mamy całą galerię prawdziwych postaci – takich, których motywacje potrafimy zrozumieć, takich, których chcielibyśmy zdrowo kopnąć w tyłek, bo nas denerwują, albo takich, którzy nas intrygują i jesteśmy ich zwyczajnie ciekawi co się z nimi stanie.

Nie ma żadnego pójścia na łatwiznę w stylu „a teraz postać zachowa się totalnie głupio, żebym mogła popchnąć fabułę do przodu” – co dla mnie jest wyjątkowo ważne, ponieważ nie znoszę rozwiązań czy to w powieściach czy filmach, w których bohater zachowuje się wbrew jakiejkolwiek logice. No i żadnych przerysowań, a przecież przy tak niezwykłej tematyce książki było o to bardzo łatwo.

Ogromnym plusem jest również fakt, że po przeczytaniu całej pierwszej części ja nadal nie wiem czy ja w ogóle lubię Małgorzatę. Z jednej strony jest postacią intrygującą i jej losy sprawiają, że nie da się przestać czytać. Z drugiej doskonale zdajemy sobie sprawę, że cała historia dzieje się na czyjejś krzywdzie. I właściwie nie da się przewidzieć co stanie się dalej – dokąd zaprowadzi nas ta opowieść i jakie rozwiązanie mogłoby być happy endem? I czy w ogóle jest szansa na szczęśliwe zakończenie?

Warto też wspomnieć o wydaniu – okładka od razu wpada w oko i wyróżnia się na tle masowo wydawanych teraz książek z okładką „śliczna dziewczyna, domek i kwiaty”. Widać również dobre oko korektora i redakcji, bo nie kojarzę czy w ogóle trafiłam na jakieś literówki. Naprawdę szczere gratulacje dla wydawnictwa Lira za odkrycie Pauliny Wróbel i potraktowanie poważnie jej niezaprzeczalnego talentu.

Polecam tę książkę – na wakacje, na prezent, na zimę, na długi łikend, na wieczór z herbatą, na hamak. Każdy moment jest dobry, żeby poczytać „Tajemnicę Sary H.” A ja czekam (niecierpliwie) na kolejną część i na inne powieści Pani Pauliny, bo myślę, że jej wyobraźnia jeszcze nas nieraz zaskoczy.

Małgorzata Linde jest aktorką nie pierwszej świeżości, a parę lat temu jej wspaniałą karierę zniszczył okropny skandal. Teraz odczekała już trochę czasu i gotowa jest znowu rozświetlać ekrany swoją osobą. Spotkanie z reżyserem nie kończy się jednak najlepiej, dochodzi do wypadku i… kim właściwie jest Sara H? Dlaczego tytuł nie jest o Małgorzacie, tylko o jakiejś tam Sarze?...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Izabela Frączyk parę lat temu rozbawiła mnie "Klarą" i "Kobietami z odzysku". Potem przeczytałam jeszcze jakąś jej powieść, ale była tak przeciętna, że nawet nie zapamiętałam tytułu. Natomiast jestem zdumiona, że ktokolwiek zdecydował się na wydanie "Końca świata". Dla mnie to takie "napisz cokolwiek, a my to wydamy, bo ludzie kupią wszystko co stworzysz".

Przewidywalna fabuła nie jest wcale największym minusem. Największym jest Marylka, czyli Mary Sue w czystej postaci. Dawno nie trafiłam na bohaterkę, która tak idealnie pasuje do tego określenia. Narrator co rusz informuje nas o jej merysujkowatości (cytaty z pamięci, bo nie mam już książki):

"Marylka spojrzała na siebie w lustrze. Większość kobiet byłaby zachwycona tym co było w odbiciu, jednak ona tylko smutno westchnęła"

"Po kilku lekcjach opanowała to, co profesjonalnym lektorom zajmowało miesiące"

No i oczywiście wszyscy na nią lecą, a ona strzela fochy, bo jest "brzydka i gruba". Była w książce scena rozmowy z koleżanką, w której dziewczyna zażartowała z naszej Mary. W odpowiedzi na żart nasza Cudowna-i-Najwspanialsza obraziła się, przekręciła słowa współpracownicy i straciła humor.

Powieść przestałam czytać w momencie kiedy podrywający Marylkę kolega z pracy polizał ją w palec. Miała oparzenie, a on spojrzał opiekuńczo i polizał miejsce oparzenia. Dziewczyna oczywiście udawała oburzenie, a potem cały dzień nie mogła pracować z wrażenia. Po tej scenie resztę przekartkowałam i przeczytałam 20 ostatnich stron.

Na całą recenzję zapraszam na bloga, ale polecam inne moje opinie, a z tą książką dajcie sobie spokój:
http://wbookach.blogspot.com/2017/09/koniec-swiata-izabela-fraczyk.html

Izabela Frączyk parę lat temu rozbawiła mnie "Klarą" i "Kobietami z odzysku". Potem przeczytałam jeszcze jakąś jej powieść, ale była tak przeciętna, że nawet nie zapamiętałam tytułu. Natomiast jestem zdumiona, że ktokolwiek zdecydował się na wydanie "Końca świata". Dla mnie to takie "napisz cokolwiek, a my to wydamy, bo ludzie kupią wszystko co stworzysz".

Przewidywalna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zupełnie nie rozumiem wysokich ocen. "Wszystko wina kota" zostało stworzone niczym "Atomówki" - Cukier! Słodkości! I różne śliczności! Agnieszka Lingas-Łoniewska nie dodała jednak do tego nic więcej - jakiegoś realizmu. Smutne wątki nie są smutne, bo nie potrafiliśmy poznać, ani tym bardziej polubić postaci z książki. Cała reszta wątków to rozwiązania tak stereotypowe, że aż trudno uwierzyć! Ciężko mi również uwierzyć, że to nie jest debiut jakiejś dojrzewającej dziewczyny.

na całą recenzję zapraszam:
http://wbookach.blogspot.com/2017/09/wszystko-wina-kota-agnieszka-lingas.html

Zupełnie nie rozumiem wysokich ocen. "Wszystko wina kota" zostało stworzone niczym "Atomówki" - Cukier! Słodkości! I różne śliczności! Agnieszka Lingas-Łoniewska nie dodała jednak do tego nic więcej - jakiegoś realizmu. Smutne wątki nie są smutne, bo nie potrafiliśmy poznać, ani tym bardziej polubić postaci z książki. Cała reszta wątków to rozwiązania tak stereotypowe, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pojawienie się książki "Bundesliga. Niezwykła opowieść o niemieckim futbolu" przyjęłam z zaciekawieniem. Moja uwagę zwróciły zwłaszcza dwa zwroty reklamujące książkę:
- "To nie naszpikowana datami, nazwiskami i pustymi liczbami historia niemieckich rozgrywek piłkarskich. Ta opowieść sięga znacznie głębiej – do samego wnętrza ligi."
- "To żywa, pełna niezwykłych ludzkich historii opowieść. Lektura daleko wykraczająca poza sport."

I pomyślałam wtedy, że za dużo nazwisk zepsuło mi lekturę biografii Phila Jacksona, a za to uwielbiam historię Rondy Rousey, a przecież o MMA nie wiem praktycznie nic, to dlaczego nie spróbować książki o piłce nożnej? Challenge accepted :)

Całość książki opiera się na dosyć niezwykłym pomyśle - historia powstania Bundesligi pokazana jest przez pryzmat życia jednego człowieka - zawodnika, a później trenera Heinza Höhera. To dosyć ciekawy zabieg, ponieważ zwykle w biografiach nie odbiega się od ich głównego bohatera. W tym wypadku nie brak tu sytuacji, w których Heinza w ogóle nie ma. Na przykład Höher poszedł do domu, a drużyna robi coś w tym czasie - czytelnik jest obserwatorem obu tych sytuacji. Faktem jest jednak, że życie naszego bohatera i dzieje niemieckiej ligi są nierozerwalne i dlatego było możliwe stworzenie takiej książki.

Opowieść otwierająca całą książkę jest wybrana genialnie - zdradzana jest czytelnikowi tajemnica, o której do tej pory nikt nie wiedział. Czy może być coś lepszego? Aż się ręce rwą do kolejnych stron - co jeszcze tam znajdziemy, jakie tajemnice poznamy?

Na początku nie poznajemy żadnej (poza ta otwierającą). Kilkadziesiąt pierwszych stron ma przedstawić czytelnikowi postać Heinza - kim był, skąd się wywodził i jakie były początki jego kariery. Nie będę ukrywała - przez tę część trzeba po prostu przebrnąć, żeby dowiedzieć się z kim mamy do czynienia i co się tam w tym historycznym tle dzieje, ale żebym wstrzymywała oddech - no niestety nie. Ale jak ktoś czytał inne biografie to wie, że taka część jest zawsze i nie da się z niej zrobić super lektury (bywają wyjątki). Kiedy już przez to przebrniemy to wtedy dostajemy to co było obiecane. Historię, osobowości, skandale, tragedie. Nie ciągle, nie na każdej kartce, ale są momenty kiedy oczy się rozszerzają ze zdumienia, są też takie kiedy parskałam śmiechem (taktyka na trzy słowa mnie rozwaliła).

Tak naprawdę ciężko jest coś powiedzieć kiedy dostajemy pół wieku sportowej historii na ponad 400 stronach i nie zdradzić szczegółów. Można tylko pisać właśnie takie utarte, schematyczne zdania. A ja dopiszę może, że w tych utartych, schematycznych zdaniach próbuję przekonać czytelników tej recenzji, że mają okazje przeczytać książkę o człowieku, który schematyczny nie był. Parę razy ktoś nazywa go ekscentrycznym i może zostańmy przy tym dyplomatycznym określeniu.


Gdzieś w tle całej tej historii o futbolu niemieckim mamy wydarzenia światowe, zimy stulecia, osobiste tragedie. Dla kogoś takiego jak ja - osoby, która nie żyje sportem, jest w tym coś fascynującego. Tyle się dzieje, świat się zmienia, a piłka nożna jest. A nawet JEST! Nie da się tego nie docenić - tej siły sportu, który kocha cały świat. I to jest kolejny powód, dla którego polecam tę książkę.

Recenzja pochodzi z bloga wbookach.blogspot.com

Pojawienie się książki "Bundesliga. Niezwykła opowieść o niemieckim futbolu" przyjęłam z zaciekawieniem. Moja uwagę zwróciły zwłaszcza dwa zwroty reklamujące książkę:
- "To nie naszpikowana datami, nazwiskami i pustymi liczbami historia niemieckich rozgrywek piłkarskich. Ta opowieść sięga znacznie głębiej – do samego wnętrza ligi."
- "To żywa, pełna niezwykłych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powieść Iana Tregillisa była na tyle wciągająca i ciekawa, że kiedy tylko miałam trochę czasu to otwierałam ją i uciekałam w opisany świat. Kiedy musiałam wrócić do rzeczywistości to czułam wprost mały żal i myślałam o tym co przeczytałam przed chwilą.

Stwierdzenie "czyta się lekko i przyjemnie" nie do końca opisuje pisarski styl pisarza. Autor potrafi skupić się na detalach, jednocześnie nie zarzucając czytelnika niepotrzebnymi drobnostkami.

Przede wszystkim Tregillis zastosował narratora z charakterem. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale zdarzało się, że nagle, pośród eleganckich opisów miejsca czy sytuacji narrator dodawał jakiś złośliwy przytyk. Bardzo spodobał mi się ten zabieg. Czułam się wtedy jakby ktoś znajomy opowiadał mi tę historię i nie mógł się oprzeć, żeby czegoś nie skomentować :)
Jednym z głównych bohaterów jest Jax - klakier, który musi służyć ludziom. To właśnie jego postać przybliża nam alchemiczne rozwiązania, które sprawiają, że nawet mała zwłoka w spełnianiu nakazu jego pana sprawia mu ból. Na pewno jest to interesujący bohater, który sprawia, że czytelnik zadaje sobie wiele pytań etycznych. Jest to niezwykła siła tej książki.

O ile, jednak Jax jest dosyć typową (pomijając fakt, że jest mechaniczny) postacią z gatunku "wyrwałem się z jarzma pana", o tyle Berenice mnie zafascynowała. Jest wspaniałą, inteligentną, silną kobietą, która potrafi wykorzystać swoje atuty w drodze do sukcesu. Potrafi podejmować ciężkie decyzje i to bez "przećwiczenia" wszystkich innych opcji i złych rozwiązań. Stała się kolejną bohaterką, która robi coś więcej niż czekanie na księcia, ratunek czy cokolwiek innego. Po prostu idzie do przodu, a jednocześnie potrafi kochać i okazywać czułość.
Generalnie podobał mi się cały świat stworzony przez autora. Fabuła oparta została na pytaniu "co by było gdyby maszyny miały duszę, a jednocześnie musiałyby służyć ludziom". Odpowiedź bardzo mi się spodobała, dała do myślenia i sprawiała, że ciężko mi było odłożyć książkę. Oczywiście autor nie uniknął momentów, które mnie trochę znudziły, ale to nie powinno nikogo zrażać do tej książki.
Czekam na drugą część "Wojen alchemicznych" i polecam.

Recenzja pochodzi z mojego bloga: ogryzki.blox.pl

Powieść Iana Tregillisa była na tyle wciągająca i ciekawa, że kiedy tylko miałam trochę czasu to otwierałam ją i uciekałam w opisany świat. Kiedy musiałam wrócić do rzeczywistości to czułam wprost mały żal i myślałam o tym co przeczytałam przed chwilą.

Stwierdzenie "czyta się lekko i przyjemnie" nie do końca opisuje pisarski styl pisarza. Autor potrafi skupić się na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zabawne, że Rondę Rousey, której biografię czytałam kojarzyłam bardziej z filmów ("Niezniszczalni" i "Ekipa") niż z jej sportowych osiągnięć. Przeczytałam wstęp i krótki, pierwszy rozdział i już wiedziałam. Podniosłam głowę i powiedziałam do męża - "To będzie dobra książka".

Ronda Rousey jest twarda. Waleczna. Fajna. Ma śliczny uśmiech. Ciekawe podejście do świata. Mamę, której sposób wychowywania dał mi do myślenia. I życie (oby jak najdłuższe), które naprawdę było warte opisania. Ma w swoim życiorysie traumatyczne przeżycia, ciężkie treningi, kontuzje, bolesne porażki i wspaniałe zwycięstwa. Z każdej życiowej lekcji wyciąga wnioski.
Mam wrażenie, że tak jest właśnie skonstruowana cała biografia judoczki, a potem zawodniczki MMA. Najpierw temat lekcji, potem krótka definicja i wreszcie wyjaśnienie. Sprawia to, że bardzo fajnie się czyta. Jeśli chcesz odpocząć, zrobić przerwę nie stracisz kontekstu. Jeśli masz ochotę pochłonąć książkę w jeden wieczór to proszę bardzo - nic Ci się nie pomiesza.

Język nie jest trudny, Ronda wypowiada się w pierwszej osobie "waląc prosto z mostu", a czasem nawet sobie przeklnie. Na pewno dodaje to wiarygodności całej historii.
Czy jest to sama prawda? Nie wiem. Nie od dzisiaj wiadomo, że biografie często są podkoloryzowane lub po prostu pisane od początku. Nie znam osobiście Rondy Rousey, a prawdopodobieństwo naszego spotkania jest równe temu, że zdobędę Nobla z fizyki. I wierzcie mi, że bardzo tego żałuję. Pierwszy raz w życiu, naprawdę mam ochotę poznać "papierową postać".

Bo widzicie - ja nie przepadam za biografiami. Zwłaszcza teraz, kiedy wydawane są masowo - ktoś się pojawił w telewizji na 5 minut i, pyk, już możemy przeczytać jego książkę. Przysięgam, że jeżeli ktoś wypuści na rynek biografię takiej, np Natalii Siwiec to nigdy więcej nie kupię nic tego wydawnictwa (a może już jest? Brrrr...). Rozumiem legendy muzyki, wielkich aktorów lub innych artystów, wybitnych sportowców, ale gwiazdka muzyki, która miała jeden hit? O tworach typu Kardishianowie nie wspomnę. Ciężko znaleźć w tym zalewie wszystkiego coś naprawdę dobrego.

Ja znalazłam. Biografia Rondy Rousey sprawia, że masz ochotę wstać z kanapy. Ruszyć tyłek. Walczyć. Przede wszystkim uwierzyć w siebie.

Czy książka spodoba się mężczyznom? Myślę, że tak. Świat Rousey to mimo wszystko bardziej "ich" świat - bitew, walk, krwi.

Młodym sportowcom powinno się przed treningami czytać fragmenty (i pokazywać zdjęcie Justyny Kowalczyk ciągnącej oponę), żeby zrozumieli czym jest poświęcenie się swojej dyscyplinie.

A kobiety? Uważam, że powinna ją przeczytać każda babka. Licealistki powinny mieć ją w lekturach obowiązkowych. Są aktywistki, które walczą o prawa kobiet, są gwiazdy, które krzyczą "girl power". Ronda nie musi walczyć i krzyczeć. Ronda cała jest "girl power"

Polecam, polecam, polecam!

Zapraszam też na bloga:
http://ogryzki.blox.pl/2016/08/Wiem-co-wszyscy-ostatnio-mysla-ze-recenzenci.html

Zabawne, że Rondę Rousey, której biografię czytałam kojarzyłam bardziej z filmów ("Niezniszczalni" i "Ekipa") niż z jej sportowych osiągnięć. Przeczytałam wstęp i krótki, pierwszy rozdział i już wiedziałam. Podniosłam głowę i powiedziałam do męża - "To będzie dobra książka".

Ronda Rousey jest twarda. Waleczna. Fajna. Ma śliczny uśmiech. Ciekawe podejście do świata. Mamę,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu" okazała się niezwykłą mieszkanką książek obyczajowych, historycznych, kryminalnych i fantastycznych. Pierwsze rozdziały skupiają się na pokazaniu głównych bohaterów, ich otoczenia i relacji jakie je łączą.

Jest rok 1873. Clovis LaFay wraca do Londynu, gdzie podejmuje współpracę z Podwydziałem Spraw Magicznych. Jego rodzina nie patrzy na to przychylnym okiem, ale oni nigdy nie patrzą na niego przychylnym okiem (z wzajemnością). W przeciwieństwie do Johna Dobsona, który jest bardzo zadowolony z faktu, że to właśnie dawny znajomy ma z nimi pracować. Młody nekromanta powoli uczy się śledczego fachu, przełamując niechęć reszty policjantów, dla których jego nazwisko kojarzy się z niezbyt chlubnymi sprawami.

Lektura "Clovisa" nie jest łatwym czytaniem. Nie oznacza też, że jestem czytaniem trudnym. Po prostu jest to powieść wymagająca od czytelnika skupienia i zatracenia w słowach. Autorka jest mistrzynią drobiazgu - o dziwo, nie męczącego. Po przeczytaniu książki nie wyobrażam sobie, że mogłoby zabraknąć jakiegokolwiek opisu czy historii. Początkowo bardzo skupia się na przedstawieniu nam bohaterów, przerywa akcję retrospekcjami, które mają przybliżyć czytelnikowi powiązania między postaciami. A z każdym rozdziałem jest ich coraz więcej, przy czym każda barwna, ciekawa i niekoniecznie pozytywna.

Minusem jest, według mnie, język jakim pisane są dialogi. O ile narrator pomaga nam wczuć się w klimat powieści pokazując naszym oczom dorożki, ubrania bohaterów czy wygląd mieszkań, o tyle bohaterowie mówią w sposób bardzo współczesny i trochę mi to przeszkadzało w poczuciu klimatu epoki.

Powieść Anny Lange polecam raczej dorosłym czytelnikom, którzy oczekują od powieści czegoś więcej niż prostego czytadła.

Pełna wersja recenzji na blogu:
http://ogryzki.blox.pl/2016/08/Wreszcie-sie-doczekalam-Czesc-z-was-wie-jak.html

"Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu" okazała się niezwykłą mieszkanką książek obyczajowych, historycznych, kryminalnych i fantastycznych. Pierwsze rozdziały skupiają się na pokazaniu głównych bohaterów, ich otoczenia i relacji jakie je łączą.

Jest rok 1873. Clovis LaFay wraca do Londynu, gdzie podejmuje współpracę z Podwydziałem Spraw Magicznych. Jego rodzina nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Teraz kiedy szlak pokazał mi jak okropnie mogę się czuć, czułam się lepiej niż kiedykolwiek"
Cheryl ruszyła na szlak PCT. Swoje przeżycia opisywała bardzo szczegółowo, dlatego czytelnik bardzo łatwo może poczuć, że jest na szlaku razem z nią. Bardzo podobało mi się, że potrafi zmienić swój ton wypowiedzi, tak, żeby pasował do opisywanej sytuacji. Czasem jej wypowiedzi były poetycko -filozoficzne, innym razem poważne i pełne zadumy, a parę stron dalej brzmiała jak nastolatka. Nie będę się jednak rozpisywać o jej przeżyciach na szlaku, bo tę część najlepiej jest przeżyć z Cheryl, a nie z recenzentem.
Polecam książkę.
Zapraszam do przeczytania całej opinii:
http://ogryzki.blox.pl/2016/06/Z-Monstrum-na-szlaku.html

"Teraz kiedy szlak pokazał mi jak okropnie mogę się czuć, czułam się lepiej niż kiedykolwiek"
Cheryl ruszyła na szlak PCT. Swoje przeżycia opisywała bardzo szczegółowo, dlatego czytelnik bardzo łatwo może poczuć, że jest na szlaku razem z nią. Bardzo podobało mi się, że potrafi zmienić swój ton wypowiedzi, tak, żeby pasował do opisywanej sytuacji. Czasem jej wypowiedzi były...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie znoszę Matta Hidalfa! Nigdy jeszcze nie czytałam książki, której główny bohater tak bardzo mnie odrzucał. Rozpieszczony, wredny potwór przekonany o własnej wyjątkowości. Może i jest super-inteligenty, ale to sprawiło, że pycha i buta aż wylewa się z całej tej egoistycznej postaci. I pomimo tego, że - paradoksalnie - książkę czytało mi się dobrze i szybko to już wiem, że po kolejne części na pewno nie sięgnę. Chyba, że mały cham dostanie porządną nauczkę. Poza tym zgadzam się z tym co ktoś napisał wcześniej - treść to "fabularny bigos" i cały czas mam wrażenie, że powinna być jakaś wcześniejsza książka. Dużo wątków, poplątanych ze sobą, a brak jest rozwinięcia informacji, o których powinno się więcej napisać, np. czego dokładnie uczą w tej szkole? No i Hidalf - postać tak daleka od sympatycznych, książkowych psotników, że naprawdę dziwię się, że ktoś chce mu pomóc. Chłopak się tak wywyższa i widać, że czuje się lepszy od innych... A oni go podziwiają i pomagają mu. Dostał zadanie do wykonania z dwoma innymi uczniami, a on ma to gdzieś, bo ma swój własny, egoistyczny cel. Reakcja tamtych? To przecież Matt, wybaczmy mu... Nie, nie, nie - porównywanie Hidalfa do Pottera to wstrętna zagrywka marketingowa. "Matt Hidalf" to dla mnie wydrukowany fanfik, w którym zmieniono tyle fabuły, żeby nie było plagiatu, ale zabito ducha orginału i podarowano nam ten koszmarek. Im dlużej o tym piszę tym bardziej mi się nie podoba. Kończę więc i na zawsze zapominam o tym "dziele".

Nie znoszę Matta Hidalfa! Nigdy jeszcze nie czytałam książki, której główny bohater tak bardzo mnie odrzucał. Rozpieszczony, wredny potwór przekonany o własnej wyjątkowości. Może i jest super-inteligenty, ale to sprawiło, że pycha i buta aż wylewa się z całej tej egoistycznej postaci. I pomimo tego, że - paradoksalnie - książkę czytało mi się dobrze i szybko to już wiem, że...

więcej Pokaż mimo to