-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać438
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant13
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2022-04-12
"Daleko od Rueil", czyli ontalgia marzyciela – Queneau z językową brawurą opisuje losy człowieka nienasyconego, człowieka w ciągłym stawaniu się. Jacques, zanim wreszcie przebije srebrny ekran i przejdzie na jego drugą stronę, wciela się w różne role. Jest naukowcem, kryminalistą, wanna-be ascetą. Jednak przede wszystkim jest cieniem dziecka-marzyciela, sumą postaci, których nie zdołał zmaterializować. Podróżuje od wcielenia do wcielenia poprzez iście kinowe ujęcia (nawiązania do kinematografii znaleźć można zresztą zarówno w warstwie językowej książki, jak i w samej jej narracji, a autor często tłumaczył dialogi filmowych klasyków).
Język powieści to typowy Quenueau – rynsztok miesza się tu z poezją, codzienność z gnozą. Inteligentny humor i poczucie absurdu zostawia posmak goryczy w ustach. Postaci albo wiodą życie bezrefleksyjnych średnioklasowców, albo cierpią na nieuleczalne poczucie braku satysfakcji, ciągle poszukując. Wszystkim im ciągle towarzyszą wszy. Czym są wszy w świecie Queneau? Wytartymi komunikacyjnymi kalkami, banałem materialnej rzeczywistości, a przy okazji obsesją głównego bohatera. Chce wyhodować wszy gigantyczne, zupełnie jak z poślednich marzeń nastolatka chciał kiedyś uczynić swoją tożsamość.
Kiedy główny bohater wreszcie dociera do Hollywood, miejsca spełniania marzeń, nie dowiadujemy się o tym od niego. Jedynie wycinek prasowy odczytany podczas rodzinnego popołudnia pozwala nam to wywnioskować. Ten Jacques, którego poznaliśmy, rezyduje już po drugiej stronie ekranu, a wspomniana rodzinka dawno okrzyknęła go przegrywem i łajdakiem, choć żadnych wiadomości o nim nie miała, jego syn zaś wlepia się w kinowe kreacje swojego ojca bez świadomości, na kogo patrzy. Jacques, jak się wydaje, odnosi ostateczną porażkę w pogodzeniu ze sobą trywialnego świata materii z tym doniosłym i duchowym.
"Daleko…" jest świetnie wyreżyserowaną powieścią, wstępem do, nieco późniejszych, działań QuLiPo, którą to grupę założył właśnie Queneau. W posłowiu przeczytać możemy, że nikt do końca nie rozszyfrował żadnej z jego powieści i rzeczywiście, może ona nastręczać kłopotów logicznemu rozumowi. Jednak nie o rozszyfrowanie tu chodzi, bo "Daleko…" stanowi coś dalece więcej niż szyfr, a jej złożoność daje mnóstwo satysfakcji czytelnikowi.
"Daleko od Rueil", czyli ontalgia marzyciela – Queneau z językową brawurą opisuje losy człowieka nienasyconego, człowieka w ciągłym stawaniu się. Jacques, zanim wreszcie przebije srebrny ekran i przejdzie na jego drugą stronę, wciela się w różne role. Jest naukowcem, kryminalistą, wanna-be ascetą. Jednak przede wszystkim jest cieniem dziecka-marzyciela, sumą postaci,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-05-05
Zacznę może od tego, że pisanie Anomalii musiało stanowić ogromną frajdę. Analizowanie filmów z żółtymi napisami, obmyślanie sprytnych nawiązań do popkulturowych osobowości, trochę Netflixa i pana w blond peruce na FOX-ie. A to dopiero samo czoło tej wielgachnej burzy odniesień. Mamy tu coś z fizyki, politologii, religioznawstwa, filozofii – słowem targowisko mądrości.
Anomalię jednak czyta się najlepiej jako książkę nieco obyczajową i bardzo metaliteracką. Nie znajdziemy tu pościgów w statkach kosmicznych, Chińczycy nie doprowadzą do kolejnej wojny (choć ukrywając jeszcze jeden samolot chyba są tego bliscy), próżno doszukiwać się spełnienia obietnicy thrillera z początku narracji. Zdaje się, że to meandrowanie pomiędzy gatunkami zniechęciło wielu czytelników. Co dostajemy w zamian? Całkiem pokaźną garść postaci, o których jedna z nich, która przypadkiem jest też autorem Anomalii, ale nie tej, którą czytamy, choć tę drugą właściwie też czytamy, ale tylko w cytatach otwierających działy i w opisie fabuły na kartach tej pierwszej Anomalii, którym to opisem dzieli się sam autor, który właściwie umarł, a jednak żyje i ma się lepiej niż kiedykolwiek… otóż jedna z postaci powiedziała, że jest ich zdecydowanie zbyt wiele, jak na mającą zdobyć popularność powieść. Wspaniałe nawiązanie do "Jeśli zimową nocą podróżny" Calvino – bodaj najbardziej popapranej formalnie pozycji, jaką można sobie wymarzyć. Ten tytuł zresztą parafrazuje autor-bohater (tej drugiej Anomalii). Stąd właśnie meta przed literacką. Śmierć autora, autor-sobowtór – mnóstwo z wątków pojawiających się powieści można przenieść na rozważania o literaturze w ogóle. Zresztą bohaterowie, zarówno ci marcowi, jak i czerwcowi, byli wszyscy równie "prawdziwi", będąc też być może symulowani, a nawet symulowani podwójnie, jeśli obnażyć autora jako osobę za nimi stojącą. Jako dodatek dostajemy też swoistą bibliografię, literaturę przedmiotu – całe mnóstwo nazwisk powtykanych w narrację, że wymienię choćby Gary'ego.
Co się zaś tyczy obyczajowości, postacie (których jest zbyt wiele) muszą zmierzyć się z horrorem sobowtórstwa, podjąć decyzje, które zaważą na co najmniej dwóch życiach. Dziecku nagle podwaja się matka, żonie podwójnie umiera ukochany mąż, wykorzystywana przez ojca dziewczynka okazuje się podwójnie wiarygodna dla sądu. Wszystkie te historie dalekie są od filozofowania, noszą znajomy zapach potoczności. No może oprócz historii płatnego zabójcy. Ich problemy z łatwością trafiają do naszych pokładów empatii, może nawet przerażają – bo co, jeśli gdzieś po świecie pełza druga ja. Co więcej, Le Tellier maluje nam ładny obraz narodowościowy. Francuzów z ich nonszalancją, Amerykanów z ich białymi zębami. I Chin z ukrytym samolotem, ale tylko pobieżnie, bo więcej pewnie nie mógł się dowiedzieć.
Poleciłabym tę pozycję każdemu, bo każdy wyniesie z niej coś. Być może coś nie do końca, bo żaden z gatunków pojawiających się w powieści nie rozkwita w pełni. Coś z drobnym ale, bo momentami robiło się zbyt pokrętnie albo nudno. Jednak coś, co śmiało można nazwać wysoką (jak kurs samolotu) literaturą.
Zacznę może od tego, że pisanie Anomalii musiało stanowić ogromną frajdę. Analizowanie filmów z żółtymi napisami, obmyślanie sprytnych nawiązań do popkulturowych osobowości, trochę Netflixa i pana w blond peruce na FOX-ie. A to dopiero samo czoło tej wielgachnej burzy odniesień. Mamy tu coś z fizyki, politologii, religioznawstwa, filozofii – słowem targowisko mądrości....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Co znika w „Zniknięciach”? Przede wszystkim litera „e”. Pierzcha zresztą wielopłaszczyznowo – powieść Pereca to nie byle jaki lipogram, bo lipogram detektywistyczny. Ulatniają się z niego nie tylko wszystkie słowa zawierające „e”, nie tylko siódmy rozdział (odpowiadający miejscu, jakie samogłoska ta zajmuje w naszym alfabecie), ale i główny bohater, zmyślnie nazywany Antonem Voylem (fr. atone - bezdźwięczny, voyelle - samogłoska), a zaraz potem cała rzesza jego przyjaciół.
Perec używa podstawowego budulca języka, jakim jest litera, by odzwierciedlić ból wynikający z pustki i niemożność wysłowienia go. Jednocześnie nie stroni od humoru, często niewybrednego (choćby fragment o Dupinie rozprawiającym o palnięciu bąka), przetyka też narrację bezlikiem cytatów, odniesień literackich i nie tylko (Dupinowi towarzyszą komisarz Didot i jego zastępca Garamond, których nazwiska są nazwami francuskich czcionek – a to jedynie namiastka!), co czyni odszyfrowywanie „Zniknięć” szalenie satysfakcjonującym.
Wydaje mi się jednak, że formalny rygor pozostawił samą narrację nieco… wybrakowaną. Nie zrozumcie mnie źle, perecowska historia jest kapitalna, mimo to można doszukać się w niej kilku nieścisłości i pominięć, które zostawiły mnie z, o ironio, poczuciem częściowej pustki. A może Perec specjalnie „zniknął” niektóre fragmenciki? Kto go tam wie.
Ogromny podziw należy się też tłumaczom tej książki, za ogrom ich pracy, inwencję, zachowanie ducha oulipowskiego eksperymentu. Przede wszystkim jednak za znalezienie przeuroczego synonimu słowa „ale”!
Co znika w „Zniknięciach”? Przede wszystkim litera „e”. Pierzcha zresztą wielopłaszczyznowo – powieść Pereca to nie byle jaki lipogram, bo lipogram detektywistyczny. Ulatniają się z niego nie tylko wszystkie słowa zawierające „e”, nie tylko siódmy rozdział (odpowiadający miejscu, jakie samogłoska ta zajmuje w naszym alfabecie), ale i główny bohater, zmyślnie nazywany...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to