Piołunowy las. Historia Czarnobyla

Okładka książki Piołunowy las. Historia Czarnobyla
Mary Mycio Wydawnictwo: RK historia
243 str. 4 godz. 3 min.
Kategoria:
historia
Tytuł oryginału:
Wormwood Forest: a Natural History of Chernobyl
Wydawnictwo:
RK
Data wydania:
2005-01-01
Data 1. wyd. pol.:
2005-01-01
Liczba stron:
243
Czas czytania
4 godz. 3 min.
Język:
polski
ISBN:
798-83-920255-1-1
Tagi:
Czarnobyl 1986
Średnia ocen

                5,0 5,0 / 10

Oceń książkę
i
Dodaj do biblioteczki

Porównaj ceny

i
Porównywarka z zawsze aktualnymi cenami
W naszej porównywarce znajdziesz książki, audiobooki i e-booki, ze wszystkich najpopularniejszych księgarni internetowych i stacjonarnych, zawsze w najlepszej cenie. Wszystkie pozycje zawierają aktualne ceny sprzedaży. Nasze księgarnie partnerskie oferują wygodne formy dostawy takie jak: dostawę do paczkomatu, przesyłkę kurierską lub odebranie przesyłki w wybranym punkcie odbioru. Darmowa dostawa jest możliwa po przekroczeniu odpowiedniej kwoty za zamówienie lub dla stałych klientów i beneficjentów usług premium zgodnie z regulaminem wybranej księgarni.
Za zamówienie u naszych partnerów zapłacisz w najwygodniejszej dla Ciebie formie:
• online
• przelewem
• kartą płatniczą
• Blikiem
• podczas odbioru
W zależności od wybranej księgarni możliwa jest także wysyłka za granicę. Ceny widoczne na liście uwzględniają rabaty i promocje dotyczące danego tytułu, dzięki czemu zawsze możesz szybko porównać najkorzystniejszą ofertę.
Ładowanie Szukamy ofert...

Patronaty LC

Mogą Cię zainteresować

Oceny

Średnia ocen
5,0 / 10
29 ocen
Twoja ocena
0 / 10

Opinia

avatar
2479
698

Na półkach:

Na okładce mamy podane, że Mary Mycio jest dziennikarką, która dzięki odbytym studiom (nie wiadomo, czy ukończonym) w dziedzinie biologii i prawa „jest w szczególny sposób przygotowana do napisania historii Czarnobyla.” Stwierdzenie górnolotne, niestety mocno przesadzone. Na razie przebrnąłem przez połowę tego knota, ale o historii Czarnobyla praktycznie nie ma nic, poza bezsensownymi wzmiankami, jakie to ludy zamieszkiwały okolicę tysiąc lub wiele tysięcy lat temu. Nie ma praktycznie też nic a nic o tym, jak doszło do katastrofy, jak ją starano się zataić i co konkretnie robiono w kwestii usuwania skutków katastrofy. O tym ostatnim można co najwyżej znaleźć kilka rozproszonych zdań. Autorka skupia się zasadniczo na opisywaniu, co i czym zostało skażone i ile rentgenów sama załapała podczas zbierania materiałów. Nie wiem, jakie przygotowanie do pisania o Czarnobylu dają studia prawnicze, ale po prawniku oczekiwałbym książki zwartej, konkretnej i uporządkowanej. Tymczasem mamy chaos i prowizorkę i po prostu potworna nudę. Osobiście wołałbym przeczytać suchy kilkustronicowy raport z badań wypełniony tabelami i wykresami. Krótki i treściwy a nie bełkot na ponad 250 stronach. Fakt, że autorka zebrała jakoby ogromne ilości materiału o konsekwencjach awarii dla środowiska naturalnego nie gwarantuje jeszcze sukcesu. Bo ów materiał należy rozsądnie zredagować, odsiać rzeczy być może ciekawe, ale mało istotne w narracji itd. Tymczasem odniosłem wrażenie, że autorka nie ma pojęcia, o czym chce pisać. Czy ma być to przede wszystkim osobisty reportaż, rodzaj emocjonalnego śledztwa dziennikarskiego, czy też książka popularnonaukowa. Powiem krótko: narracja leży i kwiczy. W różnych momentach autorka wrzuca dygresje niewiele lub zupełnie nic nie wnoszące do tematu.

W rozdziale pierwszym postanawia poduczyć czytelnika z zakresu fizyki i niezbyt sprawnie jej to wychodzi, szafuje jednostkami, w których mierzy się promieniowanie i dawkę pochłoniętą, ale zamiast zebrać to wszystko w jednym miejscu i podać proste, łopatologiczne definicje oraz przeliczniki, dozuje je po trochu rozrzucając bez ładu i składu po tekście. I tak możemy przez kilka stron dowiadywać się ile to mikrorentgenów na godzinę można załapać z gruntu, po którym autorka stąpa, możemy dowiedzieć się, że przedrostek „mikro” to jedna milionowa całości (z ułamkami autorka nie ma problemu), ale co to ten rentgen to zbyt szybko się nie dowiemy. A tak po prawdzie to nic się nie dowiemy, poza stwierdzeniami że to dużo albo mało. Podobnie jest z innymi jednostkami promieniowania. Nie obywa się i bez żałosnych błędów, których już nie da się zwalić tylko na tłumacza, choć korekta powinna to wychwycić! No, chyba że korekta uznała, że redakcja tekstu i poprawianie błędów rzeczowych to nie jej sprawa. W takim razie większość moich gromów powinno spaść na wydawcę i anonimowego pseudotłumacza, bo wygląda na to, że tłumacz wystąpił też w roli redaktora!

Na str. 19 autorka raczy nas informacją, jak się ma bekerel (Bq) do kiura (Ci) i dowiadujemy się, że jeśli 1 bekerel to rozpad promieniotwórczy jednego atomu na sekundę to 1 kiur odpowiada 37…TRYLIONOM rozpadów. Ten fragment dobitnie świadczy o lukach w wykształceniu autorki ale i tłumacza. Wystarczyłoby wziąć jakąkolwiek encyklopedię, niekoniecznie fizyki, żeby sprawdzić, że to kosmiczna bzdura. Tłumacz powinien wiedzieć - i jest to wiedza podstawowa - że w krajach anglosaskich (ale też w Rosji i państwach byłego ZSRR) w nazewnictwie wielokrotności tysiąca obowiązują ciut inne zasady, niż w Europie. I tak polski bilion to zupełnie co innego niż angielski, podobnie trylion. W Polsce trylion to jedynka z osiemnastoma zerami (10 do potęgi 18) zaś w USA tych zer jest aż o 6 mniej (10 do potęgi 12)! Czyli różnica milionkrotna! Taki drobiazg :/ Ale to nie tylko tłumacz i korektorki zaspały, ale i autorka popłynęła ostro. Jeden kiur to inaczej 3,7 × 10 do potęgi 10 bekereli. Czyli po polsku 37 miliardów bekereli. W ten sposób autorka sama machnęła się tysiąckrotnie! Tłumacz zaś tłumacząc trylion (trillion) na polski dokonał dodatkowo zwiększenia milionkrotnego. I tym sposobem machnęliśmy się miliard razy! Można się pomylić o jedno zero, ale o dziewięć? Na ile więc wiarygodne są inne przeliczenia? Na str. 2 jest podane, że naturalny poziom promieniowania w środowisku to 15-25 a miernik autorki wskazywał 80 µR/h. „ten poziom kilkakrotnie przewyższał normę”, jak pisze autorka. Trudno nie przyznać racji. Ale już kilka stron dalej (str. 14) mamy taki passus: „Poziom promieniowania, który występuje na terenach wokół Czarnobyla po 15 latach, wynosząc w 2004 roku 43 µR/h, przekraczał normę dziesiątki razy w stosunku do radioaktywności w innych miejscach na świecie.” Kto ze mnie robi idiotę, autorka czy polski wydawca z zespołem? W stosunku do tego, co napisano na stronie drugiej to ów poziom przekracza raptem 2-3 krotnie a nie dziesiątki razy. To kwiatki tylko z pierwszego rozdziału!

Jedną z podstawowych wad książki jest dość swobodne szafowanie wartościami promieniowania bez podania czego one dokładnie dotyczą. Ilości bekereli i kiurów można porównywać, kiedy odnoszą się do tego samego. Tymczasem raz autorka podaje wysokość skażenia ma metr kwadratowy, innym razem na kilometr. A bardzo często w ogóle nie pisze, o jaką powierzchnię (lub masę) chodzi. Łatwo więc zagubić się w lekturze. To samo dotyczy dawki promieniowania pochłoniętego, która ściśle jest uzależniona nie tylko od czasu ekspozycji w skażonym terenie, ale i od rodzaju ubrania czy zachowania. Ta sama ilość radionuklidów na skórze to zupełnie co innego niż taka sama ilość wchłonięta do organizmu z powietrzem czy pożywieniem. Zaskakujące jest, że autorka pisze książkę o wpływie awarii czarnobylskiej na środowisko naturalne, a jako biolog z wykształcenia (mam wątpliwości do jego poziomu) ani razu nie zająknęła się (przynajmniej w pierwszej połowie książki) o faktycznym, długookresowym wpływie promieniowania na organizm żywy. Owszem, mamy informację, że tzw. „likwidatorzy” cierpieli na chorobę popromienną spowodowaną wysokoenergetycznymi cząstkami α i β, którym byli bombardowanie w gigantycznej ilości zaraz po awarii, ale praktycznie nie wyjaśnia znaczenia promieniowania jonizującego dla DNA i mutagenezy. Promieniowanie γ praktycznie w książce nie jest w ogóle rozpatrywane a przecież jest ono najgroźniejsze dla DNA.

W innym miejscu autorka deliberuje nad tym, jaki gatunek piołunu mogli mieć na myśli biblijni prorocy, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Linneuszowska systematyka nie była znana 2 tysiące lat temu. Mamy jednak kilka łacińskich nazw gatunkowych. Ale żeby laikom pokazać choćby rysunek rośliny, to już przerosło jej pomyślunek. Tak na marginesie to w ogóle książka jest wyjątkowo uboga w zdjęcia i rysunki. Nie przyszło też autorce przez myśl, że „piołun” w Apokalipsie może być li tylko metaforą, bo piołun, poza tym, że jest gorzki i trujący, jest po prostu dość agresywną rośliną ruderalną szybko porastającą nieużytki. Dość trudną również do wyplenienia. Teren, który zostaje przez ludzi opuszczony w taki czy inny sposób, po prostu zarasta szybko chwastami, m.in. piołunem.

A co nam Mary Micio pisze o ptakach? Ja rozumiem, że bielik powszechnie, ale błędnie nazywany jest orłem (tak, tak, każdy ornitolog to potwierdzi!), bo to przyzwyczajenie. Ale cóż nam autorka pisze na przykład o… sikorkach? Tu zasadniczo przytyk do partactwa polskiego zespołu opracowującego książkę. Na 82 stronie mamy wzmiankę o białych i niebieskich sikorkach, które jakoby są rzadkie w Europie… Podobnie jak z bielikiem – w języku potocznym stosuje się słowo „sikorka”, ale nie w nazewnictwie naukowym. Tam mamy SIKORĘ! Sikora biała nie istnieje, przynajmniej w nazewnictwie polskim. Również błękitna. Jest za to modra i lazurowa. O jaką więc chodzi? Nie wiadomo. Raczej nie o modrą, bo o niej trudno by mówić, że jest rzadka.
„Jedynymi mutantami wśród ptaków są dymówki z częściowo albinoskimi główkami […]” – bardzo naiwny skrót myślowy. Jedynymi mutantami pod względem wyglądu, bo bez problemu zauważalnymi, ale nikt do końca nie wie, w jakim stopniu promieniowanie wpłynęło na metabolizm czy behawior poszczególnych populacji.
Na str. 10: „Na poziomie jeszcze niższym kwarkowym - jak dziwacznie zostały nazwane te ładunki elektryczne […].” Na miejscu kwarków bym się obraził ;-). Ale tak na poważnie – kwarki nie są ładunkami elektrycznymi a cząstkami subatomowymi, które co najwyżej posiadają cząstkowy ładunek elektryczny. Drobiazg? Dla mnie nie!

Zostawmy jednak już rentgeny i kiury, zajmijmy się stylem. Faktycznie autorka zebrała masę materiału i koniecznie chciała się nim pochwalić. Żeby udramatyzować (jakby i tak nie było strasznie) tytuł książki, ale i tekst w wielu miejscach, nawiązuje do Apokalipsy Św. Jana. W niej to gwiazda niosąca śmierć zowie się piołun. Dla udziwnienia i spotęgowania grozy mamy też wstawki etnograficzno-historyczne. Oto okazuje się, że ziele porastające popromienne nieużytki zwane jest potocznie… czarnobylnikiem, w skrócie czarnobylem. Oto proroctwo się spełnia. Twierdzi, że Czarnobyl to nazwa rosyjska z wymową zbliżoną do „czernobyla”. Ukraińcy zaś wymawiają jako Czornobyl. Nie podano jednak, czy też tak zapisują. Z tego powodu kiedy będzie pisać Czarnobyl, będzie miała na myśli katastrofę a Czornobyl, kiedy będzie miała na myśli konkretne miasteczko. No i czytelnik co chwila musi sobie tłumaczyć, co autorka w danej chwili miała na myśli. Bez sensu!
W rozdziale drugim mamy za to krótką prahistorię zaludnienia przyszłej Ukrainy. Autorka podaje, że najstarsze ślady ludzkie datuje się na 25-30 tysięcy lat. I oto okazuje się, że czas połowicznego rozpadu plutonu-239, który skaził najbliższe okolice reaktora i miasto Prypeć wynosi 24 110 lat – „prawie tyle, ile minęło od czasu, kiedy […] pierwsi współcześni ludzie zamieszkali Polesie.” Cóż za niesamowita zbieżność! Kolejny proroczy znak! Autorka opowiada (tylko po co??) o Herodocie i pierwotnych plemionach i o tym, że symbol trójzębu, który stał się godłem Ukrainy jest podobny do…uwaga, wieje grozą proroczą – trójdzielnego znaku promieniotwórczości oraz greckiej litery psi (ψ) oznaczającej funkcję falową związaną z pomiarem cząstek alfa. No to mamy już i piołun, i promieniotwórczość i trójząb skojarzony z promieniowaniem alfa. Proroctwo się dopełnia.

Stylistycznych i językowych lapsusów jest co niemiara. Choćby taki: Str. 35 „ […] jałowa tundra smagana przez oślepiające burze sypiące mulistym lessem z lodowca.” Malownicze toto i poetyckie, ale geolog może się zdziwić. Jak widać laik też. Pomijając logikę (mulista gleba nie może być sypka, chyba że się ją wysuszy) to autorka jednoznacznie sugeruje, że ów less pokrywał lodowiec. Hm… fascynujące.

A jak tam z wiedzą chemiczną? Na str.50: „Mogą [rośliny] wchłonąć jedynie jony, dodatnie lub ujemne „wolne” atomy, bądź proste cząsteczki takie jak chlorek sodu lub sól kuchenna.”
Za takie twierdzenie w liceum dostałbym pałę albo i dwie. Pozwolę sobie nie komentować.
I jeszcze trochę o wiedzy, która autorka nabyła podczas studiów przyrodniczych (nie sadzę, żeby polski tłumacz walną takie gafy, co najwyżej bezmyślnie je skopiował):
Str. 98: „Elegancka sarna rogata z małymi różkami rzeczywiście jest rozmiarów kozy.” W Polsce to po prostu sarna lub sarna europejska a nie rogata. U tego gatunku tylko samce (kozły) mają rogi a osobniki dorosłe wielkością przewyższają zdecydowanie wszelkie znane mi kozy domowe. No, chyba że autorka miała do czynienia z jakimiś mutantami ;-).
Str.99: „Zwierzyna pastewna nie spożywa radionuklidów[…]". A cóż to jest zwierzyna pastewna? Pastewne mogą być rośliny przeznaczane na opas zwierząt, ale zwierzyna? Ciekawe, jakim to wykształceniem może się poszczycić polski zespół redakcyjny? Raczej kiepskim.
Nieco niżej „[…] a także transgenicznych pierwiastków, takich jak pluton i ameryk […]”
Transgenicznych??? Chyba mózg autorki został zbyt silnie napromieniowany. Polski zespół redakcyjny też łaził pod reaktorem?
Str. 100: „Ponieważ związki chemiczne dostają się do korzeni tylko pod postacią jonów, kationów lub anionów – a nie molekuł […].” No, trochę sensowniej, choć 50 stron wcześniej autorka dopuszczała wchłanianie cząstek.
Str. 103: - Jeleń – rzekł Jurij. […] Jedyna sarna, którą zobaczyłam, przebiegła wraz z całym stadem przed samochodem.” No to albo jedna sarna, albo całe stado, należało by się zdecydować. No i co właściwie autorka widziała też nie wiadomo, bo jeleń to zupełnie inne zwierzę niż sarna. Podobne pomieszanie sarny z jeleniem znajdziemy kilkakrotnie w dalszym tekście. Stronę wcześniej mamy dialog: „- Łoś – powiedział. Ślad był naprawdę wielki. […] Porównywalne ślady mogło mieć jedynie udomowione bydło, a w tej strefie ono nie występowało. Były to europejskie żubry.” Nazywanie jelenia sarną i odwrotnie jest dość powszechne u laików, ale mylenie łosia z żubrem to już przesada.

Na razie doczytałem do połowy, wystawiam recenzję już, bo i tak zrobiło się tasiemcowo. Doczytam do końca, ale nie z ciekawości, co autorka chce mi jeszcze przekazać, ale dla satysfakcji wyłapywania głupot, które puściła pospołu z polskim tłumaczem.

P.S.
Niestety nie potrafię się powstrzymać przed komentowaniem totalnego idiotyzmów duetu autorka-tłumacz. Nie potrafię stwierdzić, kto tu ma bardziej wykazuje się zdurnieniem.
Str. 131 – tu jest mowa o koniach Przewalskiego, które mogą krzyżować się z koniem domowym dając płodne potomstwo. Cytat: „-Czy w ramach tych programów wstępnych nie powinniście jednak unikać hybrydyzacji? [krzyżowania międzygatunkowego] […] W rzeczywistości we wszystkich żyjących obecnie koniach Przewalskiego płynie krew klaczy domowej, która była zastępczą matką dla źrebaków przywiezionych z Mongolii.”
Cóż, chyba biologii, a zwłaszcza genetyki, to autorka uczyła się od pana Łysenki albo ideologów spod czarno-czerwonych sztandarów, bo tak monstrualnej bredni powstydziłby się najgłupszy student biologii. Być może populacja koni Przewalskiego w Mongolii ma domieszkę genów konia domowego, ale co to ma wspólnego z ukraińską klaczą – matką zastępczą?
Że nie jest to żaden językowy lapsus świadczy zdanie kilka stron dalej (s.144): „Olbrzymie tempo chowu wsobnego wywołało spadek sprawności fizycznej koni oraz ich płodności i długości życia. Dzięki podaniu koniom Przewalskiego krwi Orlicy III [imię klaczy] udało się wzmocnić populację chowaną w niewoli, także pod względem płodności.” Ja rozumiem pewien skrót myślowy, mówi się w takich przypadkach o „nowej krwi” czy „świeżej krwi”, ale powyższe zdanie praktycznie sugeruje transfuzję.

Na 135 stronie mamy fascynujące zjawisko fizyczne:
„Nieskażone liście dryfują [z wiatrem] w kierunku skażonych terenów, co pozwala zmniejszyć zanieczyszczenie, a skażone na nieskażone obszary, co z kolei je zwiększa”.
Poziom logiki tego stwierdzenia jest porażający. O ile z drugą częścią należy się zgodzić, to pierwsza część jest totalna bzdurą. Owszem, stężenie skażenia samych liści w badanym rejonie maleje, ale kogo obchodzi stężenie radionuklidów w liściach leżących na ziemi? Przecież mowa jest o skażeniu terenu jako takiego a nie samych liści. Możemy nawieźć setki ton czystych liści, ale to nie zmniejszy poziomu skażenia obszaru nawet o jednego bekerela!

Strona 138: „-To dziki! Wełniaste świnie zaczęły wynurzać się z zarośli […].” Wygląda na to, że ani autorka ani tłumacz nie widzieli dzika z bliska, nawet w zoo, bo o sierści dzików można wiele powiedzieć, ale nie to, że jest wełniasta. Może gdyby utkał z tej sierści włosienicę dla autorki i tłumacza, przywróciłoby im to nieco rozumu.

Mniej oczywistych, ale rażących błędów stylistycznych czy logicznych jest cała masa. Na 164 stronie zaraz po pierwiastkach „transuranicznych” (sic!) mamy stwierdzenie: „Pozostałyby tylko niewielkie radioaktywne sadzawki wypełnione niemal 16 kilometrami kwadratowymi promieniotwórczego osadu.” Mierzenie objętości w kilometrach kwadratowych jest dość specyficzną metodą, ale niezależnie, o co chodzi, powierzchnię 16km kw. trudno nazwać niewielką, jeśli natomiast chodziło o 16 km sześciennych, to podobnie, trochę trudno nazwać to małą objętością. O co faktycznie chodzi, nie wiadomo.
Stronę dalej mamy pozbawione sensu stwierdzenie, że racicznica (gatunek małży) swoją nazwę zawdzięcza… pręgom na muszli. Hm… Jeśli książka była pisana po angielsku to jedną ze stosowanych nazw owego mięczaka jest „Zebra mussel”. Tępy tłumacz (i redaktor) nie dostrzegł tu braku logiki w tekscie polskim, nie pierwszy raz zresztą.

Powiem szczerze – mam dość. Ostatnie 2 rozdziały sobie odpuściłem.

Na okładce mamy podane, że Mary Mycio jest dziennikarką, która dzięki odbytym studiom (nie wiadomo, czy ukończonym) w dziedzinie biologii i prawa „jest w szczególny sposób przygotowana do napisania historii Czarnobyla.” Stwierdzenie górnolotne, niestety mocno przesadzone. Na razie przebrnąłem przez połowę tego knota, ale o historii Czarnobyla praktycznie nie ma nic, poza...

więcej Pokaż mimo to

Książka na półkach

  • Chcę przeczytać
    71
  • Przeczytane
    41
  • Posiadam
    21
  • Czarnobyl
    6
  • Teraz czytam
    2
  • Chcę w prezencie
    2
  • Chmura radioaktywna
    1
  • Literatura Faktu
    1
  • Ujarzmione w domowy regał
    1
  • 2020
    1

Cytaty

Bądź pierwszy

Dodaj cytat z książki Piołunowy las. Historia Czarnobyla


Podobne książki

Przeczytaj także

Ciekawostki historyczne