-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel10
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant10
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
Cytaty z tagiem "dżungla" [20]
[ + Dodaj cytat]
Wreszcie uznaliśmy, że utrwaliliśmy cały potrzebny nam materiał filmowy, zaczęliśmy więc pakować sprzęt.
- Koniec? - zapytał jeden z Dajaków.
Skinęliśmy głowami. Niemal natychmiast za moimi plecami rozległ się ogłuszający huk; odwróciłem się i ujrzałem jednego z mężczyzn z kolbą dymiącego jeszcze karabinu przy barku. Małpa nie odniosła ciężkiej rany, bo słyszeliśmy, jak z trzaskiem zmyka w bezpieczne miejsce, ale byłem tak wściekły, że przez chwilę nie mogłem wydobyć z siebie głosu.
- Dlaczego? Dlaczego?- powtarzałem z furią, bo strzelanie do stworzenia tak podobnego do ludzi wydawało mi się nieomal równoznaczne z morderstwem.
Dajak zareagował osłupieniem.
-Ale on niedobry! On jeść moje banany i kraść mój ryż. Ja strzelać.
NA to nie miałem już nic do powiedzenia. To Dajakowie musieli walczyć z lasem, żeby przeżyć, nie ja.
Komary się w nim taplają i jak to w ich zwyczaju, gryzą żarłocznie, powodują swoimi nieustannymi atakami rodzaj wariackiej wścieklizny, która może doprowadzić człowieka do nieobliczalnej w skutkach ostateczności, te małe, głupie, podłe zwierzaki są czym najbardziej wszawym, najohydniejszym, najzjadliwszym, krótko mówiąc, czymś najbardziej cholernym ze wszystkiego, co istnieje na świecie, nękają, kłują, włażą gdzie się da, a zwłaszcza w nos, oczy, usta, uszy, oślepiają, ogłuszają, wywołują opętańcze kichanie, wpadają w usta, gdy je tylko człowiek otworzy na sekundę, chcąc zaczerpnąć świeżego powietrza, drażnią wtedy przełyk, aż się zbiera na wymioty, no i kłują wszędzie, w gołe ciało i przez koszulę, włażą w skarpetki i w buty, wszędzie się gnieżdżą, taż, że na całej skórze wyskakują bąble i czerwone pryszcze, które bezzwłocznie, w mgnieniu oka paskudzą się, swędzą, pieką...
Mój smutek miał w sobie dziwne, przesadne wzruszenie; właśnie takie samo jak to, które zauważyłem w wyjącym smutku dzikich w dżungli. Nie mógłbym odczuwać bardziej rozpaczliwej samotności, gdyby mi wydarto jakąś wiarę albo gdybym się minął ze swoim przeznaczeniem… Kto to tam wzdycha w taki nieznośny sposób? Idiotyzm? Więc tak, to był idiotyzm. Miłosierny Boże! czy człowiek ma zawsze… No, ale dajcież mi trochę tytoniu.
Nastała chwila głębokiej ciszy, potem błysnęła zapałka i szczupła twarz Marlowa wystąpiła z mroku zniszczona, zapadnięta, z fałdami zbiegającymi ku dołowi, ze spuszczonymi powiekami, jakby uważna i skupiona; a gdy raz po raz zaciągał się dymem z fajki, twarz jego zdawała się cofać w noc i znów występować, w miarę jak drobny płomyk pełgał w regularnych odstępach. Zapałka zgasła.
— Idiotyzm! — zawołał. — To najprzykrzejsze, że nie możecie mnie zrozumieć.
Dzicz popieściła go — i oto zwiądł; zagarnęła go, pokochała, otoczyła ramionami, przeniknęła mu do żył, pożarła ciało i przykuła jego duszę do swojej przez niepojęty rytuał jakiegoś szatańskiego wtajemniczenia. Stał się jej rozpieszczonym i zepsutym ulubieńcem.
Trzeba go było słyszeć, jak mówił: „moja kość słoniowa”. O tak, słyszałem go. „Moja narzeczona, moja kość słoniowa, moja stacja, moja rzeka, moje…”, wszystko należało do niego. Powstrzymywałem oddech, spodziewając się, że puszcza wybuchnie szalonym śmiechem, od którego gwiazdy zadrżą w posadach. Wszystko należało do niego — ale to drobnostka. Trzeba było przede wszystkim ustalić, do kogo on należał, ile ciemnych potęg uważało go za swoją własność. Skóra cierpła na człowieku, kiedy się o tym myślało. Nie można sobie było tego wystawić — i nawet było lepiej nie zastanawiać się nad tym. Kurtz zajął wysokie miejsce wśród szatanów tego kraju — mówię to dosłownie.
Była dzika i przepyszna, płomiennooka i wspaniała; jej powolne posuwanie się naprzód miało w sobie coś złowieszczego. A wśród ciszy, która spadła nagle na całą tę smutną krainę, olbrzymi obszar puszczy, cały ogrom płodnego i tajemniczego życia zdawał się patrzeć w nią, zadumany, jakby patrzył na wizerunek swej własnej mrocznej i namiętnej duszy.
Znalazłszy się naprzeciwko parowca, kobieta zatrzymała się i zwróciła w naszą stronę. Długi jej cień sięgał wody. Jej twarz o tragicznym i dzikim wyglądzie wyrażała obłędny smutek i niemy ból, a zarazem niepokój jakiegoś nurtującego ją, na wpół dojrzałego postanowienia. Stała, patrząc na nas bez ruchu; zdawało się, że — jak sama puszcza — rozważa ponuro jakiś nieprzenikniony zamiar.
- Pociągał ludzi ku sobie tym, co w nich było najlepsze. — Patrzyła we mnie usilnie. — To właściwość ludzi wielkich — mówiła, a jej niskiemu głosowi zdawały się towarzyszyć wszystkie dźwięki, które tam daleko słyszałem, dźwięki pełne tajemnicy, rozpaczy i smutku — szmer rzeki, szum drzew miotanych wiatrem, pomruk tłumów, słaby dźwięk niezrozumiałych słów krzykniętych z oddali, szept głosu odzywającego się zza progu wieczystej ciemności.
Żyjemy w dżungli. Nikomu nie wolno ufać. Do nikogo nie wolno się odwracać plecami, a już szczególnie do przyjaciół.
W każdej chwili musimy walczyć z wrogami dużo bardziej nieżyczliwymi niż niewidzialni Papuasi. (...) Jestem wściekły na pułki obrzydliwych lepiących się much, które rzucają się na nas nawet w deszcz i uniemożliwiają nam jedzenie. Wściekłość mnie ogarnia na komary, gzy, olbrzymie mrówki, gryzące trzy razy boleśniej niż osy, skorki wślizgujące się pod moskitierę, najrozmaitsze wielobarwne pająki, pijawki, które można oderwać dopiero po sparzeniu papierosem (...). Są chwile, kiedy nasza ekspedycja posiada, zda się, jeden cel: uciec przed robactwem.
Na boesi ingi sabe ala sani.
W swojej dżungli Indianie wiedzą najlepiej.