cytaty z książek autora "Małgorzata Borkowska OSB"
Każdy mieć inny chcieć, ale wszystkie chciecie dobre.
Pytano mnie czasem: Co czuje człowiek wierzący? Nic nie czuje. Po prostu służy.
- Nie może mu siostra odmówić wielkiej wiary!
- A właśnie... Czy to jest wiara? Bo mnie się zdaje, że on zamiast wiary chciałby mieć od razu widzenie. Czuć, oglądać zmysłami... a przecież my nie mamy takich zmysłów, które by chwytały działanie Boga. [...]
- Czy to takie dziwne, że ktoś chce przeżyć Boga?
- Nie dziwne. Tylko błąd. Boga nie trzeba przeżyć, ale uwielbić.
I patrz waszmość, moja ciotusieńko, jak dziwne sądy Boże. Dwadzieścia i pięć lat tułali my się, aż teraz przydzie wrócić na stare śmieci i tam zakonkludować. Z dziewiąci, com wtedy wyjechali, pięć nas już tylko ostało; a z tych dziesiąci, com lat temu już pod czterdzieści jachali na orszańską fundacją, już tylko ja jedna. Nie wiedzieć już, gdzie naszych grobów nie masz. Proszę i powtóre proszę, citusieńko moja i dobrodziejko, racz nas waszmość modlitwą swoją wspomagać i ichmość panny siostry dobrodziejki o modlitwę takoż proś, żeby nas Pan Bóg, jeśli taka wola Jego święta, porządnie osadził i wkorzenił, nie jako perekotypole [wędrowne krzaki na stepie]. A tak zostaję waszmości, moja umiłowana dobrodziejko, wierną siostrzyczką.
Magdalena [Matka Magdalena Mortęska] tego wszystkiego nie rozumiała. Dla niej zakonnica była zakonnicą i niczym więcej, bez względu na pochodzenie, posag czy miejsce wstąpienia. A celem zakonnicy była chwała Boża, a środkiem do tego było posłuszeństwo. Oczekiwała więc tego posłuszeństwa od innych - skoro tak się stało, że to ona była przełożoną - podobnie jak sama świadczyła je gorliwie wszelkim zwierzchnikom kościelnym. Świat był prosty i życie było proste. Niestety ludzie okazali się skomplikowani.
Zginąć śmiercią nielotnej, kiedy jest się lotnym, to już ostatnie dno.
Otóż służebnica na starościńskim dworze była czymś pośrednim między damą dworu i pokojówką, a często i jednym i drugim. Mogła korzystnie wyjść za mąż, a gdyby to się nie powiodło, miała przynajmniej zapewniony na starość względnie dostatni byt. Była to więc pewna kariera dla ubogiej szlachcianki. A ponieważ bogate rody chętnie otaczały się dla splendoru mniej lub więcej potrzebną służbą, wiele takich "panien służebnych" kręciło się po dworach z mniej lub więcej określonymi funkcjami. Jeśli któraś awansowała do roli nieodzownej powiernicy, mogło się zdarzyć, że towarzyszyła potem swojej pani, gdy ta szła za mąż albo i do klasztoru.
Jeżeli katecheta jest świetnym organizatorem wycieczek, ale teologiem żadnym, to naprawdę powinien był raczej skończyć AWF i zająć się tym, co rzeczywiście lubi robić. Jeżeli kaznodzieja najchętniej mówi w kółko o "demonach", to choćby mniemał, że w ten sposób z nimi walczy, raczej właśnie robi im reklamę i budzi w słuchaczach niezdrowe zainteresowanie nimi. Wszyscy ci idą za prywatnymi zainteresowaniami raczej niż za treścią, którą Bóg nam chciał o sobie przekazać...
Najgorszą herezją wszech czasów jest traktowanie Boga jako tematu; mówienie i myślenie o Nim, zamiast mówić i myśleć do Niego.
Nie myśl o przeszłości, bo ona się już nie zmieni, po prostu wrzuć ją w otchłań Bożej litości; i nie myśl bez koniecznej potrzeby o przyszłości, bo ona jest w ręku Boga; trwaj w teraźniejszości, w pokoju, przed Bogiem.
- SŁUCHAM, tu klasztor.
- Czy mówię z zakonnicą?
- Tak, słucham.
- Czy wy, siostry, przyjmujecie zamówienia na modlitwę?
- Owszem, ludzie dzwonią do nas czasem z taką prośbą. Ale nie gwarantujemy rezultatu...
Kiedy któraś z mniszek, najprawdopodobniej Mechtylda kantorka, prosi Go [Chrystusa] o jakieś słowo do przekazania Gertrudzie [Wielkiej] i to najwyraźniej (chociaż nie powiedziano tego expressis verbis) o upomnienie - On każe powiedzieć jej, że jest piękna i urocza. Musi to powtórzyć kilka razy, zanim przekona proszącą, że naprawdę to właśnie powiedział. I Mechtylda te słowa przekazała, skoro zostały zapisane. Chociaż można wątpić, czy od pierwszej chwili doceniła komizm sytuacji. Miała przecież nadzieję, że zaniesie denerwującej świętej naganę, a musiała doręczyć coś w rodzaju listu miłosnego. Gdzie w całej historii Kościoła znajdzie się druga relacja o tym, jak Chrystus robi kawały swoim mistyczkom?
Ówcześni dziejopisarze nie mieli świadomości rozwoju, i to ani rozwoju prawa kościelnego, ani mentalności. Wpadali więc nieraz w najdziwniejsze anachronizmy po prostu z przekonania, że jeśli gdzieś działo się dobrze, musiało to wyglądać dokładnie tak, jak oni sobie w swoich czasach wyobrażają dobry porządek. Trudno im mieć to za złe, skoro i dzisiaj nieraz pisze się historię Kościoła tak, jakby kodeks prawa kanonicznego w jego znanej w XX wieku postaci ogłoszono jeśli nie na Synaju, to w każdym razie najpóźniej na Górze Błogosławieństw.