rozwiń zwiń

„Żywioły“ – rozmawiamy z Przemysławem Semczukiem

LubimyCzytać LubimyCzytać
31.07.2023

W jednym z esbeckich raportów znalazłem statystykę, z której wynikało, że do 1972 roku w kopalniach zginęło siedem tysięcy górników! Co ciekawe, ta liczba nie padła wprost. Ilość wypadków śmiertelnych podano w przeliczeniu na tony wydobycia. Aby ustalić ilu górników zginęło, musiałem sprawdzić wydobycie i przeliczyć. Parę razy sprawdzałem wynik.

„Żywioły“ – rozmawiamy z Przemysławem Semczukiem Materiały – 30. Plenum Spółdzielni Zenum

[Opis Wydawcy] W PRLu gazety rozpisywały się głównie o sukcesach. O nowych szkołach, nowoczesnych osiedlach mieszkaniowych i rosnącej produkcji. Partyjni propagandziści wmawiali ludziom, że życie w socjalistycznej ojczyźnie jest pełne dobrobytu i dostatku, a do tego bezpieczne.

Jednak bezpiecznie nie było. O wypadkach prasa starała się pisać jak najmniej albo wcale. Do lat 60. oficjalnie doszło do jednej katastrofy lotniczej. Archiwalne dokumenty ujawniają jednak, że od 1945 do 1960 LOT stracił kilkanaście samolotów.

Tragiczne żniwo zbierała również śmierć na wodzie. Piętnaście osób straciło życie w czerwcu 1954 roku podczas nocy świętojańskiej w Warszawie. Osiemnaścioro uczniów z krakowskich szkół utonęło w 1960 roku w czasie spływu Dunajcem. Rok później trzynaścioro dzieci Wisła zabrała w Kazimierzu Dolnym podczas wycieczki.

W morzu ognia zginęło dwudziestu dwóch stoczniowców wykańczających w Stoczni Gdańskiej drobnicowiec m/s „Konopnicka”. Ta historia doczekała się nawet ekranizacji i szybko obrosła legendami. Bliźniaczy dziesięciotysięcznik m/s „Reymont” spłonął w czasie rejsu, zabijając dwóch marynarzy. Po kilku miesiącach, w drugim akcie dramatu, zabrał jeszcze jedno życie.

W 1966 roku wadliwy projekt i pośpiech doprowadziły do zawalenia wznoszonego we Wrocławiu gmachu Akademii Rolniczej. Szczęście w nieszczęściu, bo gdyby budynek został ukończony, zdaniem biegłych i tak musiałby się zawalić. A wtedy pod gruzami zginęłyby setki ludzi.

Pierwszą część tetralogii Żywiołów rozpoczyna wybuch w warszawskiej tzw. Rotundzie, czyli banku PKO. Esbeckie akta zachowane w Instytucie Pamięci Narodowej ujawniają wiele dotąd nieznanych szczegółów. Pokazują, jak krążące plotki i doniesienia Radia Wolna Europa kierowały uwagę Służby Bezpieczeństwa na niewinnych ludzi. A przy okazji ujawniają inne podobne katastrofy.

Wywiad z Przemysławem Semczukiem, autorem książki „Żywioły”

Magdalena Dehiles-Lytek: Zajmujesz się głównie historiami kryminalnymi z czasów PRL-u. Skąd pomysł na katastrofy?

Przemysław Semczuk: Katastrofy były pierwsze. W 2010 roku w tygodniku „Newsweek” opublikowałem cykl reportaży opisujących katastrofy: lotnicze, kolejowe, przemysłowe, morskie, wielkie pożary i wybuchy. Rok później zbiór kilkunastu tekstów ukazał się jako książka Zatajone katastrofy PRL. Temat jednak nie został wyczerpany. Przez wiele lat przeszukiwałem archiwa odnajdując kolejne tropy. Przez ten czas udało mi się skatalogować ponad trzysta różnych katastrof, w których łącznie zginęło niemal trzy tysiące osób. I wiem, że ten bilans jest nadal niepełny.

W książce opisujesz wypadki, o których czytaliśmy wielokrotnie. Da się w nich odkryć coś nowego?

Wiele razy słyszałem to pytanie, gdy pojawiła się książka o Marchwickim (Wampir z Zagłębia), o Karolu Kocie (M jak morderca) czy Knychale (Kryptonim Frankenstein). Te sprawy są znane, ale pozornie. Artykuły w prasie i w internecie mają zaledwie kilka stron. Można je przeczytać w dziesięć minut. Książkę w dziesięć godzin. W tych historiach jest sporo do opowiedzenia.

Książkę zaczynasz wybuchem w warszawskiej Rotundzie PKO. Tu zdaje się wszystko jest jasne?

Wszyscy wiemy, że był to wybuch gazu. Ale nie wiemy, że śledztwo zakładało wiele scenariuszy. Podejrzewano, że mógł być to zamach arabskich terrorystów. Albo ekstremistów z Solidarności. Jednym z podejrzanych był Antoni Macierewicz.

Czyli on się jednak zna na wybuchach?

Był w grupie, która planowała podpalenie muzeum Lenina w Poroninie. Ale to tylko jeden z wątków. Okazuje się, że żaden z dziennikarzy nie zajrzał do esbeckich akt zgromadzonych w Instytucie Pamięci Narodowej. A w aktach jest sporo takich sensacji. Choćby to, że przed Rotundą były dwa inne podobne wybuchy. Za każdym razem w budynku nie było gazu, a do wybuchów dochodziło zimą. Odnalezienie tych dokumentów, to bez wątpienia sensacja. Bo nikt dzisiaj nie pamięta o wybuchu gazu w budynku poczty w Rzeszowie. Ani o wybuchu 1976 roku w Gdańsku przy ulicy Struga, gdzie zawaliła się cała kamienica, grzebiąc pod gruzami siedemnaście osób.

Są jeszcze jakieś katastrofy z czasów PRL-u, o których nie słyszeliśmy?

Mnóstwo. Choćby katastrofa w Hucie Głogów. W Głogowie wszyscy o tym słyszeli, ale szczegółów nie znają. A sprawa jest bardzo złożona. Przede wszystkim dlatego, że głównymi winowajcami nie byli partyjni decydenci, a sami robotnicy.

Dodajmy, że zawaliła się ogromna hala fabryczna nad piecami.

Ta „awaria”, bo tak o niej pisano w oficjalnych dokumentach, w Głogowie nie budzi większego zainteresowania. Bo wśród dziesięciu ofiar było tylko dwóch głogowian. Pozostali, to bardzo młodzi chłopcy, ledwie dwudziestoparoletni robotnicy z Montometu w Piekarach Śląskich, którzy przyjechali budować piece. W Piekarach do dzisiaj nikt nie wie, jak zginęli i dlaczego. I tu również natrafiłem na listę kilkudziesięciu katastrof budowlanych w całej Polsce. Podobna lista była w aktach Rotundy. O wielu nigdy nie słyszałem. W jednym z esbeckich raportów znalazłem statystykę, z której wynikało, że do 1972 roku w kopalniach zginęło siedem tysięcy górników!

Aż tyle? Akurat o wypadkach w kopalniach pisano i mówiono dużo.

Bo był to element propagandy. Co ciekawe, ta liczba nie padła wprost. Ilość wypadków śmiertelnych podano w przeliczeniu na tony wydobycia. Aby ustalić ilu górników zginęło, musiałem sprawdzić wydobycie i przeliczyć. Parę razy sprawdzałem wynik. Przy okazji trafiłem na opracowania mówiące o tym, że górnictwo do lat 60. było deficytowe. Ale konieczne, bo transport i energetyka opierały się wyłącznie na węglu.

Pisano też o katastrofach lotniczych. Czy dlatego, że nie dało się ich ukryć?

I tu zaczynamy odrywać tajemnice epoki PRL. Owszem pisano. Ale tylko niekiedy i tylko to, co było wygodne.

Chcesz powiedzieć, że nie o wszystkich katastrofach lotniczych wiemy? Przecież katastrofy lotniczej nie dało się ukryć.

Okazuje się, że się dało. Oficjalnie pierwszy samolot LOT-u rozbił się w listopadzie 1951 roku. W rzeczywistości był to jeden z wielu wypadków. Do lat 60. Lot stracił kilkanaście maszyn. Na szczęście przy niewielkich stratach w ludziach. Czasem pasażerowie wychodzili z potłuczeniami, czasem ginęła jedna lub dwie osoby. Prasa milczała. Nie mogła pisać o katastrofie na lotnisku w Stalinogrodzie, czyli w Katowicach, albo o katastrofie samolotu produkcji radzieckiej.

I to wszystko można znaleźć w IPN?

Powinniśmy podziękować esbekom, że tak wiele spraw zbadali. Niestety nie wszystkie. A Główna Komisja Badania Wypadków Lotniczych nie posiada żadnych akt sprzed 1989 roku. W Archiwum Państwowym też nic nie ma, bo w czasach PRL-u komisja przechodziła przez kilka ministerstw i akta zniszczono. W książce opisałem poszukiwania i to, jak byłem zwodzony przez pracowników LOT-u. Oni mają dokumenty, ale nie chcą ich udostępnić, bo jak mi powiedziano nieoficjalnie – wypadki nie są reklamą dla linii lotniczych. Na szczęście nawet w czasach komunistycznych, każde zdarzenie musiało być zgłaszane do międzynarodowych rejestrów. Biuro Archiwów Wypadków Lotniczych jest w Genewie. Informacje często są lakoniczne, ale są.

Sprawie katastrofy z 1951 roku poświęciłeś cały rozdział. Za wypadek obwiniono kapitana Mariana Buczkowskiego, ojca znanego aktora.

Bo zawsze ktoś musiał być winny. Zarzucono mu błąd w pilotażu. Faktycznie popełnił błąd. Ale gdy zaczynamy wchodzić głębiej, okazuje się, że żaden z pilotów nie przestrzegał instrukcji, bo urządzenia nawigacyjne na to nie pozwalały. Zatem nie był winny.

Podobnie było z grzejnikami na statkach, co doprowadziło do pożaru.

Instrukcja zabraniała używania grzejników w kajutach marynarzy. Jednocześnie armator wydawał grzejniki, bo podczas postoju w porcie, w kajutach było zimno. Ale to zaledwie wierzchołek, nomen omen góry lodowej. Statek spłonął doszczętnie. Życie straciło dwóch ludzi.

A potem jeszcze jeden.

Dlatego ta historia nosi tytuł „Dramat w dwóch aktach”.

Skoro wspomniałeś o ogniu. Żywioły kojarzą się wprost: z ogniem, wodą, ziemią i powietrzem. Skąd pomysł by katastrofy opisać żywiołami?

Chciałem uniknąć przypadkowej zbieraniny wypadków. W 2011 roku po wydaniu Zatajonych katastrof zwróciło się do mnie Wydawnictwo Literackie. Ale wtedy brakowało pomysłu. Temat leżał ponad dziesięć lat. Aż w końcu wpadłem na to, że katastrofy łączą się z żywiołami i czasem te skojarzenia są nieoczywiste. Statek to woda, ale zniszczył go ogień. W kolejnej części będzie kopalnia zalana przez wodę. Wróciłem z tym pomysłem, ale jakoś nie wzbudził entuzjazmu, podobnie jak pomysł na wydanie wielotomowe. Podobnie było u innego wydawcy. Tych historii było tak dużo, że nie dało się ich zmieścić w jednej książce. Redaktorki przekonywały, że to trzeba skrócić, że nie ma sensu opisywać tak obrazowo.

Ale jak wspomniałeś, skróty mamy już w internecie i w gazetach.

I to by było nieuczciwe wobec czytelnika, który ma pod dostatkiem streszczeń. Z drugiej strony, przez lata przeszukiwać archiwa, by na koniec napisać to, co już wiemy?

A dlaczego zdecydowałeś się na podcast i książkę?

Wiesz, że to pytanie, właściwie moja odpowiedź, wywoła ponownie burzę? Już to przerabialiśmy na moim autorskim profilu na Facebooku.

Wiem, ale chcę usłyszeć jeszcze raz.

Podcast to bardzo fajna forma. Tyle, że ja latami siedzę w archiwach i szukam nowych informacji, zestawiam i porównuję różne źródła, szukam tropów, a potem ktoś traktuje moją książkę jako darmowy research i mówi, że nie mam wyłączności na fakty. Robi streszczenie, co w praktyce czyni książkę niepotrzebną. Dlatego sam zrobiłem podcast, który jest dostępny na YouTube i Spotify na kanale Dział Archeo.

Ale jak ktoś posłucha, to nie kupi książki, którą zresztą wydałeś sam.

A może posłucha i pomyśli – tę książkę warto mieć na półce. Tym bardziej, że w książce są zdjęcia. Niektóre dotąd niepublikowane. Są kopie dokumentów. Czytelnik nie będzie miał okazji zajrzeć do archiwum Izby Morskiej i przejrzeć akt. A tam są choćby plany statku, z których dowiemy się, którędy marynarze uciekali przed ogniem.

Te rysunki mają znaczenie również w historii pożaru statku MS Konopnicka.

Tak się złożyło, że MS Reymont, który spłonął w 1979 roku, był statkiem z tej samej serii co MS Konopnicka, która spaliła się w 1961 roku, jeszcze zanim opuściła stocznię. To kolejna historia pozornie znana. Ale nie chodzi o sam pożar i ofiary. Ta sprawa pokazuje tło, codzienność PRL-u. Pogoń za realizacją planu, ale też pogoń robotników za pieniędzmi. Bo plan równał się premii. A to zemściło się śmiercią dwudziestu dwóch ludzi.

Przy okazji obalasz legendy, które są związane z niektórymi katastrofami.

Chciałem sprawdzić czy wersja o stoczniowcach uwięzionych w maszynowni, którzy bili w burtę statku wołając o pomoc, jest prawdziwa. Tę legendę utrwalił Jacek Kaczmarski w jednej ze swoich pieśni. Oczywiście czytelnicy poznając fakty nie będą mieli wątpliwości, że to kompletna bzdura. Ale wątpię, by dało się obalić legendę wyśpiewaną przez Kaczmarskiego, którą nadal utrwala Wikipedia.

Chyba nie lubisz Wikipedii?

Inaczej, nie uważam jej za wiarygodne źródło informacji. Wikipedia podaje, że po wielu latach MS Maria Konopnicka pływając już pod chińską banderą spłonęła w Szanghaju. Kolejna bzdura. Celowo użyłem nazwy MS Maria Konopnicka, bo takie jest hasło w Wikipedii. Taki statek nigdy nie istniał. Dziesięciotysięcznik nosił nazwę MS Konopnicka. Ktoś powie, że się czepiam, ale we flocie pływał MS Batory i MS Stefan Batory. To dwa różne statki. W rejestrach Lloyds’a nie ma Marii. Za to jest informacja, że statek dwukrotnie zmienił nazwę i został pocięty na złom w Bangladeszu. Zresztą to tylko jeden przykład. W moim haśle w Wikipedii nie znajdziesz informacji o nowym wydaniu MALUCHA ani o tym, że zrobiłem dla TVP HISTORIA serial POLSCY. SERYJNI… Można go obejrzeć na platformie VOD, ale jakiś „redaktor” Wikipedii usunął tę informację.

Teraz realizujesz kolejny serial, tym razem o sprawach kryminalnych.

Wspólnie z reżyserem Piotrem Litką wybraliśmy kilka historii z mojej książki Czarna wołga. I to będzie naprawdę mocna rzecz, bo archiwa telewizyjne kryją niesamowite perełki. Podobnie było przy Seryjnych. Pierwszy raz mogliśmy zobaczyć na ekranie Karola Kota. Napisałem o nim książkę, ale dotąd widziałem tylko zdjęcia. Tym razem zobaczymy niepublikowane materiały z procesu zabójców Jana Gerharda. Zobaczymy morderców z Żyrardowa.

Skoro mówimy o filmach, to ja jeszcze wrócę do „Żywiołów”. W kilku historiach katastrof sięgasz również do filmów.

To ja wrócę do Konopnickiej. To jest dobry przykład, jak kino pokazywało prawdziwe wydarzenia. Filmowa wersja mocno różni się od prawdziwej. Film jest słaby, zresztą miał bardzo złe recenzje. Coś mnie jednak tknęło i prowadząc dziennikarskie śledztwo, poszedłem tropem filmu. Dotarłem do oryginalnego scenariusza i scenopisu. Okazało się, że film byłby bardzo dobry, gdyby nie cenzura. Gotowy film został przemontowany, a niektóre sceny usunięto. Przy okazji trafiłem na bardzo ciekawy wątek związany z Jerzym Kryszakiem, który grał główna rolę. Ale nie będę zdradzał wszystkiego.

Z jednej strony jest film, z drugiej relacje prasowe, z trzeciej dokumenty. Tak opisałeś również historię wspomnianej katastrofy lotniczej z 1951 roku.

Chodzi o film Leonarda Buczkowskiego „Sprawa pilota Maresza”. Zwróć uwagę na nazwisko reżysera. Filmowy Maresz w prawdziwym życiu to Marian Buczkowski. To oczywiście zbieg okoliczności. Film jest jednak bardzo ważny, bo niemal każda scena odnosi się do prawdziwych wydarzeń, o czym w 1956 roku widzowie nie mieli pojęcia. Dzięki dokumentom udaje się scena po scenie ustalić, jakie wydarzenia pokazano.

Przyznam, że obejrzałam film po przeczytaniu książki i było to dla mnie ogromne zaskoczenie. Jest jeszcze wątek związany z filmem Sylwestra Chęcińskiego Katastrofa.

Przed laty opowiedział mi to sam Chęciński. Po ulicach Wrocławia jeździł tramwaj z napisem KATASTROFA. Miał reklamować jego nowy film. Tramwaj przejechał przez plac Grunwaldzki, a kilka minut później zawalił się budowany tam gmach Wydziału Melioracji Akademii Rolniczej. Oczywiście napis szybko zdjęto z tramwaju, a sam film wycofano z wrocławskich kin. Tego oczywiście nie dało się odnaleźć w aktach. Było za to mnóstwo bardzo cennych, dotąd nieznanych okoliczności samego wypadku i akcji ratowniczej.

Takich historii jest w Żywiołach więcej.

Starałem się ożywić te opowieści. Sięgnąć do różnych źródeł i pokazać nie tylko same wypadki i ofiary, ale też to, co działo się wokół. Dzisiejszego czytelnika czy słuchacza podcastu, wiele rzeczy może dziwić. Przykład pierwszy z brzegu – wspomniana katastrofa we Wrocławiu. Dlaczego milicja zareagowała tak wolno? Milicjanci nie mieli radiowozów, a nawet krótkofalówek. Meldowali się u dyżurnego dzwoniąc z budek telefonicznych albo z telefonów w sklepach czy portierniach zakładów. Inny przykład. Podczas pożaru w stoczni strażacy nie mieli aparatów tlenowych czy kombinezonów żaroodpornych. Używali zwykłych wojskowych mundurów moro i pewnie dlatego do dzisiaj uważa się, że było tam wojsko.

Czyli kolejna legenda. Na koniec zapytam o samą książkę. Self-publishing kojarzy się raczej z marną jakością. Postawiłeś na jakość. Okładka wygląda pięknie.

Oszczędzanie się nie sprawdza. Zdjęcia kosztowały fortunę, ale było warto. Podobnie profesjonalny skład i redakcja. Nie miałem tylko pomysłu na okładkę. Ale wiedziałem, jak nie chcę by wyglądała. Poprosiłem o pomoc Konrada Siudę (Doktor Projekt), który na co dzień tworzy okładki do Plusa Minusa w „Rzeczpospolitej”. Literatura faktu kojarzy się ze zdjęciem. Konrad to narysował. Efekt jest piorunujący, okładka wyróżnia tę książkę. Tego niestety nie widać na zdjęciu, ale szczegóły podkreśla lakier. Gdyby ta książka leżała na stole w księgarni, każdy by ją wziął do ręki.

Ale nie trafi do księgarń. Podobnie jak „Maluch”, który również jest wydany bardzo efektownie.

I również nie ma go w księgarniach. Jako samowydawca nie mam szans, by podołać żądaniom sieci księgarskich. Dlatego nakład ŻYWIOŁÓW jest niewielki, zaledwie pięćset egzemplarzy. To również czyni książkę wyjątkową. Właściwie jest to wydanie kolekcjonerskie. Każdy egzemplarz jest numerowany.

Kiedy kolejne części?

Konrad już narysował okładkę drugiego tomu. Ale przede mną sporo pracy. Chciałbym zdążyć jeszcze w tym roku. To jednak wiąże się również ze sporą inwestycją, a projekt Żywioły jest na razie deficytowy. Na wrzesień obiecałem drugi sezon podcastu. I będę się starał dotrzymać obietnicy. Choć zaczynając pracę nad podcastem i książką, nie spodziewałem się, że to będzie tyle pracy. Poprzednie książki, z wyjątkiem nowego wydania MALUCHA, wydawałem w dużych wydawnictwach. Na okładce jest autor, ale nad wydaniem pracuje kilkanaście osób. Teraz poza okładką i redakcją wszystko robię sam. Sam wybieram zdjęcia i papier, sam jeżdżę do drukarni.

A jednocześnie robisz kolejny serial dla telewizji.

I felietony o małym fiacie, których do końca wakacji w każdy poniedziałek o 8.20 można posłuchać w RMF Classic.

To ja z niecierpliwością czekam na kolejną część „Żywiołów”.

Przemysław Semczuk - dziennikarz, publicysta, autor książek z gatunku literatura faktu. Specjalizuje się w tematyce kryminalnej i historii Polski okresu PRL. Jego teksty można przeczytać w tygodnikach Newsweek, Wprost, Gość Niedzielny; miesięcznikach Focus Historia, Wysokie Obcasy Extra czy Playboyu.

O autorze

Autor reportaży historycznych „Czarna Wołga, kryminalna historia PRL”, „Wampir z Zagłębia” (nagrodzona Kryształową Kartą Polskiego Reportażu podczas Festiwalu Reportażu w Lublinie 2017), „Kryptonim Frankenstein” (Nagroda Publiczności Festiwalu Reportażu w Lublinie 2018) oraz „M jak morderca”. Napisał także biografię małego fiata. Wydał opartą na faktach powieść „Cyklon” (nominowana w konkursie Książka roku 2020 Lubimy Czytać), powieść kryminalną „Tak będzie prościej” („Srebrny kluczyk”, nagroda w plebiscycie Tygodnika Nowiny Jeleniogórskie i Prezydenta Miasta Jeleniej Góry 2018) i jako kontynuację „To nie przypadek”. Stypendysta Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w roku 2016 oraz 2020.

Magdalena Dehiles-Lytek – felietonistka, pisarka, copywriterka, tłumaczka. W Radio Islanders prowadzi audycję Z książką na Fali czyli Biblioteka Emigranta. Autorka powieści „Po każdej burzy świeci słońce”. Prowadzi bloga.

Książka „Żywioły” jest już w sprzedaży online.

---
Artykuł sponsorowany, który powstał przy współpracy z wydawnictwem.


komentarze [1]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
LubimyCzytać 31.07.2023 13:30
Administrator

Zapraszamy do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post