-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński7
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać455
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
Klasyka angielska, szczególnie ta dziewiętnastowieczna, to klimat, w którym czuję się najlepiej. Żaden ze mnie wielki znawca, ja po prostu z każdą książką zakochuję się coraz bardziej w tej literaturze. Gdy w blogosferze zaczęły się pojawiać recenzje "Lokatorki Wildfell Hall" (jak głosi okładka: "Nigdy dotąd niewydawana w Polsce powieść Anne Bronte!"), to po prostu wiedziałam, że muszę tę książkę przeczytać. A ponieważ recenzje były przeważnie pozytywne, a oceny wysokie, to miałam ogromne oczekiwania. Już na wstępie mogę szczerze przyznać, że książka Anne Bronte przeszła wszelkie moje oczekiwania! I chyba póki co będzie to moja ulubiona siostra-pisarka z klanu Bronte (co prawda narazie przeczytałam tylko "Wichrowe wzgórza" Emily Bronte i "Dziwne losy Jane Eyre" Charlotte Bronte), a w moim osobistym rankingu stać będzie nawet wyżej niż Jane Austen.
"Lokatorka Wildfell Hall" to historia niezwykłej kobiety, która postanowiła zawalczyć o siebie i przeciwstawić się narzuconym odgórnie zwyczajom i normom, co w ówczesnym jej świecie było próbą niemal samobójczą. Czytelnik początkowo poznaje całą historię z perspektywy Gilberta Markhama - młodego, trochę zbuntownego mężczyzny, który zostaje zauroczony przez nową, tajemniczą lokatorkę starego dworu. Helen Graham budzi w miasteczku wiele negatywnych emocji, gdyż nie zależy jej na integracji czy uznaniu mieszkańców. Broni własnej prywatności. Staje się w końcu ofiarą pomówień i niesprawiedliwych oskarżeń. A stający w jej obronie Gilbert sam doznaje chwili zwątpienia w kobietę. Mimo wszystko postanawia ona zaufać mężczyźnie i pozwala poznać swoją przeszłość - daje mu do przeczytania własny dziennik, którego dokładne przytoczenie stanowi mniej więcej połowę książki.
Dziennik Helen przenosi czytelnika o kilka lat wcześniej, gdy kobieta była jeszcze panną na wydaniu. Opisuje ona starania konkurentów o jej rękę, miłość do pana Huntingdona oraz wszystkie konsekwencje wynikające z przyjęcia oświadczyn. Początkowe zakochanie i zaślepienie staje się w obliczu rzeczywistości prawdziwym dramatem tej wcześniej silnej i pewnej siebie damy. Ostatecznie podejmuje ona najtrudniejszą decyzję - walkę. Walkę o lepsze jutro dla siebie i swojego syna.
Temat poruszony w "Lokatorce Wildfell Hall" wydaje mi się szalenie aktualny mimo swej dziewiętnastowiecznej oprawy. Wszak współcześnie również wiele kobiet przeżywa wielkie cierpienia w zaciszu domu, gdy "ten jedyny i ukochany" okazuje się zupełnie innym człowiekiem niż na początku. A życie z obiecywanej bajki przypomina ponurą tragedię. Strach przed postawieniem się, przed walką i niepewność jutra sprawiają, że kobiety tkwią nieraz w takich nieszczęśliwych związkach latami. Finansowe uzależnienie od męża, źle rozumiane dobro dzieci, a do tego wciąż istniejąca presja społeczeństwa - to wszystko nie służy podjęciu próby uwolnienia się. Ale to temat rzeka, więc zostawmy go.
Pięknie wymyśliła tę książką Anne Bronte. Piękną formę jej nadała: wpierw listy Gilberta do przyjaciela, potem dziennik Helen, który urywa się w momencie poznania tych dwojga, a następnie dalsze losy owej pary opisane znów przez Gilberta. Czyta się wyśmienicie, wręcz nie można oderwać się od tej historii (w moim przypadku było to o tyle kłopotliwe, że w tym samym czasie miałam do napisania część pracy magisterskiej...) i nawet nie odczuwa się tych ponad 500 stron! Jestem oczarowana tą historią i oczarowana stylem Anne Bronte. Już nie mogę doczekać się kolejnej jej książki, która leży na mojej półce...
Klasyka angielska, szczególnie ta dziewiętnastowieczna, to klimat, w którym czuję się najlepiej. Żaden ze mnie wielki znawca, ja po prostu z każdą książką zakochuję się coraz bardziej w tej literaturze. Gdy w blogosferze zaczęły się pojawiać recenzje "Lokatorki Wildfell Hall" (jak głosi okładka: "Nigdy dotąd niewydawana w Polsce powieść Anne Bronte!"), to po prostu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
W tym roku moje wakacje nie należą do najbardziej udanych, ponieważ wymarzony wyjazd w Tatry musiałam odwołać. Na szczęście istnieją książki, a dzięki nim można wybrać się w najdalszą podróż. W ostatnich dniach udało mi się odwiedzić Mansfield Park i poznać tamtejszych mieszkańców. Przy okazji cofnęłam się do początku XIX wieku i po raz trzeci w swym życiu poddałam czarowi pióra Jane Austen. Ta autorka działa na mnie niezwykle kojąco i pozwala odciąć się od przyziemnych problemów. Już mam w planach kolejną jej powieść... Ale najpierw parę słów o "Mansfield Park".
Główną bohaterką historii jest Fanny Price - dziewczynka z ubogiej rodziny, która w wieku dziesięciu lat opuszcza swój dom, aby zamieszkać z bogatym wujostwem. Początki nie są łatwe, gdyż dziecko wyrwane z własnego środowiska, tak przecież innego od arystokratycznego Mansfield Park, czuje się opuszczone, osamotnione. Po prostu nieszczęśliwe. Szorstkość wuja, obojętność jednej ciotki, pogardliwe uwagi drugiej, a do tego wywyższające się kuzynki i starsi kuzyni - to zbyt wiele dla małej Fanny. Na szczęście znajduje przyjaciela w Edmundzie, jednym z kuzynów, który staje się dla niej nauczycielem, oparciem, przewodnikiem. Stopniowo można zaobserwować, jak na łamach książki Fanny zmienia się w kobietę, wciąż co prawda delikatną, nieśmiałą i cichą, ale z coraz wyraźniej wyrobionymi poglądami i niezłomnymi zasadami. Ta niezłomność czyni ją silną i wyjątkową, jednak też wyobcowaną, gdyż trudno jej dopasować się do towarzystwa o bardziej wyzwolonym usposobieniu.
W "Mansfield Park" poznajemy wielu bohaterów, a dzięki Jane Austen wydają się nam dobrymi znajomymi. Znajomymi z XIX wieku, ale momentami bardzo współczesnymi - z wadami i przywarami, których nie powstydziłby się XXI wiek. Autorka stworzyła swego rodzaju mikrokosmos, dla którego reszta kraju czy toczące się wojny - jakby nie istnieją. A jeśli tak, to jedynie w tle. Liczy się tylko Mansfield Park i problemy jego mieszkańców. A są to problemy - trzeba zaznaczyć - związane oczywiście z uczuciami, z kwestią małżeństwa, także z pieniędzmi. Austen znakomicie oddaje charakter angielskiej klasy wyższej XIX wieku. Z obserwatorską dokładnością i mistrzowskim wyczuciem buduje klimat, którego nie da się z czymkolwiek innym porównać.
Przyznaję, że momentami Fanny mnie denerwowała swą biernością, uległością, pokornością. Panna Crawford była przy niej żywiołem, ale i kobietą na miarę współczesności. Ciotka Norris została przez autorkę chyba najlepiej przedstawiona - obłudna, ciekawska i niesamowicie irytująca kobieta. Po prostu ciotka z koszmarów. Tak groteskowa, że aż zabawna. Ona i rodzeństwo Crawfordów to chyba moje ulubione postaci, właśnie dlatego, że negatywne, ale i wyraziste, charakterne.
Powieści Jane Austen mają swój własny rytm. Nie znajdziemy tu wartkiej akcji, a raczej spokojny upływ czasu, oddany w stylu, dzięki któremu - nie wiedzieć kiedy - przenosimy się dwa stulecia w tył, a wszystko w sposób dziwnie naturalny. Wydarzenia następują powoli, autorka nie spieszy się, daje szansę na wsiąknięcie w poszczególne sytuacje. A także w uczucia i myśli Fanny, której czytelnik towarzyszy przez całą historię. Naprawdę lubię ten rytm i lubię ten styl. Dlatego trochę zawodzi zakończenie "Mansfield Park". Zbyt skrótowe, zbyt pospieszne, zbyt podsumowujące. Liczyłam na coś więcej, ale może następnym razem? Niemniej to jedyna rzecz, do której mogę się ewentualnie przyczepić, bo generalnie jestem książką zachwycona, a Jane Austen utwierdziła się na pozycji jednej z moich ulubionych pisarek.
W tym roku moje wakacje nie należą do najbardziej udanych, ponieważ wymarzony wyjazd w Tatry musiałam odwołać. Na szczęście istnieją książki, a dzięki nim można wybrać się w najdalszą podróż. W ostatnich dniach udało mi się odwiedzić Mansfield Park i poznać tamtejszych mieszkańców. Przy okazji cofnęłam się do początku XIX wieku i po raz trzeci w swym życiu poddałam czarowi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Uwielbiam jesień. I wcale nie mam tu na myśli złotej, pięknej jesieni, gdzie drzewa zachwycają kolorami, a nieśmiałe słońce całuje policzki. Nie, ja najbardziej lubię taką jesień, gdy za oknem hula wiatr, deszcz rytmicznie stuka o szyby, a świat wygląda nieco ponuro. Bo właśnie wtedy czyta mi się najlepiej. Ciepłe skarpety, wielki koc, kubek gorącej herbaty, klimatyczne światło (nie znoszę czytać przy mocnym świetle, bo kojarzy mi się z nocną nauką do sesji egzaminacyjnej) oraz koniecznie jakaś magiczna historia. Wtedy zapominam o wszystkim co złe i przykre, i przenoszę się w inny wymiar.
Bo właściwie wcale nie planowałam czytać tej książki już teraz. Kupiłam ją okazyjnie na promocji w pewnym supermarkecie (za 6,99zł!) i odłożyłam "na później", wszak miałam zacząć przygotowania do egzaminu z literatury angielskiej i przeczytać "Władcę much" Goldinga. Jednak tego sobotniego popołudnia było tak ponuro, tak szaro, tak deszczowo i tak przez to pięknie, że czułam w środku potrzebę cudownej historii miłosnej. Czasem nachodzą mnie podobne nastroje i jeśli nie goni mnie czas, to chętnie się im poddaję. I nigdy tego nie żałuję. Dzięki "Zaklętym w czasie" przeżyłam cudowny weekend, który pozwolił mi na chwilę odetchnąć od przyziemnych spraw. Czytałam tę książką tylko z przerwami na spanie, jedzenie itp. Zupełnie zatraciłam się w tej historii, czyli dokładnie tak, jak lubię najbardziej w te jesienne, deszczowe wieczory.
"Zaklęci w czasie" to debiut literacki Audrey Niffenegger. Książka funkcjonuje w Polsce pod kilkoma tytułami, zaś tytuł oryginalny to The Time Traveler's Wife. Autorka na tych kilkuset stronach utkała niezwykłą opowieść o miłości, o czekaniu, o przeznaczeniu. Głównymi bohaterami są Clare i Henry. Poznali się, gdy ona miała 6 lat, a on 36. Ich pierwsza randka natomiast odbyła się, gdy ona miała 20 lat, a on 28. Jak to możliwe? Henry podróżuje w czasie. Jest to rzadkie, nie odkryte jeszcze zaburzenie genetyczne, które sprawia, że w jednej chwili mężczyzna znika, zostawiając po sobie jedynie kupkę ubrań, a następnie pojawia się w swej przeszłości lub przyszłości. Zawsze nagi, dlatego musi szybko zorganizować sobie strój, co często zmusza go do łamania prawa. Podczas jednej takiej podróży ląduje na Łące - ulubionym miejscu zabaw i kryjówek małej Clare. Tym samym trafia do swej przyszłości. Gdy spotka dwudziestoletnią Clare to ona go pozna, bo ich znajomość będzie ważną częścią jej przeszłości. A więc przeszłość i przyszłość spotkają się w teraźniejszości, gdzie dwójka zakochanych ludzi, będzie próbowała żyć normalnie mimo niestandardowej sytuacji.
Książka została podzielona na rozdziały, każdy opatrzono stosownym tytułem. Do tego owe rozdziały podzielono na "sceny", a dzięki dopiskom autorki czytelnik zostaje zawsze dokładnie poinformowany o dacie i wieku bohaterów. Początkowo nie mogłam tego wszystkiego ogarnąć. Czułam się trochę przytłoczona tymi datami, tym mieszaniem czasów i wieków postaci. Ale stopniowo zaczęło mi się wszystko układać i czułam już tylko ogromny podziw dla pani Niffenegger za tak jednocześnie pokręcone, i uporządkowane przedstawienie akcji. Najciekawsze według mnie momenty to te, gdy Henry-dorosły wraca do przeszłości i rozmawia ze swoją drugą, młodszą wersją. Równie intrygujące były chwile, gdy do Henry'ego w teraźniejszości odzywa się przyszłość i pojawia się starsza wersja bohatera, a więc ta, w której zakochała się Clare. Ach, doprawdy niezwykła jest to historia i po prostu nie da się jej ująć w kilku zdaniach. Czyta się błyskawicznie. Podczas lektury doświadczyłam różnych uczuć - i się pośmiałam, i się pozłościłam, i sobie popłakałam. Jedyny mały zawód to zakończenie, które według mnie mogło być lepsze, ciekawsze, z bardziej podkręconym napięciem. Książka doczekała się realizacji filmowej, ale nie zdążyłam jeszcze jej obejrzeć. Na pewno jednak zrobię to niedługo, bo jestem bardzo ciekawa zderzenia własnych wyobrażeń z wyobrażeniami reżysera. Gorąco polecam wszystkim tę książkę!
Uwielbiam jesień. I wcale nie mam tu na myśli złotej, pięknej jesieni, gdzie drzewa zachwycają kolorami, a nieśmiałe słońce całuje policzki. Nie, ja najbardziej lubię taką jesień, gdy za oknem hula wiatr, deszcz rytmicznie stuka o szyby, a świat wygląda nieco ponuro. Bo właśnie wtedy czyta mi się najlepiej. Ciepłe skarpety, wielki koc, kubek gorącej herbaty, klimatyczne...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to