Phantom

Profil użytkownika: Phantom

Nie podano miasta Kobieta
Status Czytelniczka
Aktywność 7 lata temu
42
Przeczytanych
książek
117
Książek
w biblioteczce
2
Opinii
2
Polubień
opinii
Nie podano
miasta
Kobieta
Dodane| Nie dodano
Ta użytkowniczka nie posiada opisu konta.

Opinie


Na półkach: ,

Fizyka jest fajna – trudna, ale fajna. Einstein również był fajny – ekstrawagancki, ale fajny. Jednak co byście zrobili, gdybym Wam powiedziała, że następne odkrycie Einsteina, które dało porządnego kopa kolejnym pracom nad nowymi radioaktywnymi pierwiastkami i – w efekcie – skonstruowaniem bomby atomowej, znów mogłoby postawić nasz świat pod znakiem zapytania? Zresztą, nie ja Wam o tym opowiem: dużo lepiej zrobi to powieść Marka Alperta o wdzięcznym tytule „Teoria Ostateczna”.
Już od pierwszej strony dostajemy potężną dawkę okrucieństwa – Hans Kleinmann, wybitny fizyk i asystent Alberta Einsteina, którego tylko rok dzieli od osiemdziesiątych urodzin, zachłystuje się wodą w wannie. Nie z przyczyn naturalnych: ktoś go ewidentnie topi. Ktoś o wielkiej, szerokiej piersi, łysej głowie i wschodnim akcencie w angielszczyźnie. Kleinmann ledwo z tego wychodzi, toteż nie tracąc czasu w szpitalu, posyła policję po swojego ucznia, Davida Swifta. Kiedy jego młody przyjaciel zjawia się, zostaje mu przedstawiony okrutny scenariusz – ktoś ewidentnie chce złożyć w całość Einhetliche Feldtheorie, Teorię Ostateczną. Kleinmann podaje Swiftowi czternaście cyfr, które nic mu nie mówią i umiera. A dla Swifta rozpoczyna się śmiercionośny wyścig, gdzie stawką nie tylko jest życie jego i jego rodziny, ale i całej ludzkości. Bowiem Teoria Ostateczna mogłaby… mogłaby wiele, jednak o tym dowiedźcie się sami.
Mark Alpert z wykształcenia jest astrofizykiem z Uniwersytetu Princeton, który jednak nie związał swojego życia z fizyką tak, jak oczekiwali jego promotorzy. Został redaktorem „Scientific American”, na którego łamach upraszczał ideę wielu teorii, aby prosty człowiek mógł chociaż liznąć powagę tego, nad czym pracują ci wszyscy „jajogłowi”. Jego zawód idealnie wprasował się w tematykę „Teorii Ostatecznej”, czyniąc tę książkę nie tylko zwykłym thrillerem, ale i mini-podręcznikiem fizyki, który nie nudził tak jak te, które znamy ze szkół. Sama będąc już po profilu biol-chemicznym w liceum, miałam nieco ułatwione zadanie, kiedy Alpert wszedł w dywagacje na temat teorii strun i problematyki elektronów i ich zachowania. Jednak jeśli wy nie macie za sobą skróconego kursu fizyki kwantowej – nic straconego, wystarczy się trochę skupić. Pod tym względem temat tej książki nie stanowi problemu, a wręcz staje się atutem nie do podważenia.
Dla mnie „Teoria Ostateczna” ma inny problem. Gdybyśmy spróbowali obedrzeć tę powieść ze wszystkich naukowych smaczków i postawili za głównego bohatera kogoś, kto totalnie nie ma nic wspólnego z fizyką, dostaniemy zwykły amerykański thriller z mnóstwem pościgów, pocisków oraz hollywoodzko wykreowanym suspensem. I FBI, które u Alperta jest na poziomie policjanta z „Rodziny zastępczej”. Jedynym pracownikiem, który tak naprawdę dźwigał opinię federalnych w całej tej historii była Lucille „prawie-na-emeryturze” Parker – szefowa FBI. Usilnie starała się stawiać pół kroku przed Swiftem, ale niekompetencja jej współpracowników doprowadzała ją do szaleństwa. Mark Alpert naprawdę nie zostawił suchej nitki na tej instytucji, co moim zdaniem jest przesadzone. Przecież wiadomo, że w każdych służbach znajdziemy kogoś, kto naprawdę się do tej pracy nie nadaje, ale z „Teorii Ostatecznej” można wysnuć przypuszczenie, że naborem do FBI zajmuje się nasza Straż Miejska, i to z przymrużeniem oka na „pewne niedociągnięcia personalne”. Słowem – poszedł za bardzo po bandzie.
Bohaterowie w pewnym momencie zaczynają Alpertowi wymykać się spod kontroli. Dostajemy Davida Swifta – historyka, który napisał wielokrotnie przytaczaną książkę „Na ramionach gigantów”, o której wiemy tyle, ze była o Einsteinie i traktowała o jego życiu i osiągnięciach. Co najlepsze: główny antagonista, Simon, sam ją czytał i dzięki temu natrafił na ślad Davida. Była żona Davida, Karen, to kobieta sukcesu, cholernie kochająca swojego syna i pragnąca czegoś, czego były mąż jej nie dawał – stabilizacji i pewnego rodzaju prestiżu. Monique, niespełniona miłość Davida z czasów studiów, zaczęła zlewać mi się z Karen – obie silne emocjonalnie, mądre, dążące do spełnienia swoich planów. Na szczęście nie trwało to zbyt długo, gdyż czas antenowy „ex” Davida był naprawdę skromny. Postać, która naprawdę mnie zaintrygowała to wnuk kolejnego z asystentów Einsteina – profesora Gupty. Chory na autyzm Michael okazał się postacią, w której Alpert ulokował swoje nadzieje i dzięki niemu cała historia nabiera jeszcze większego rozpędu.
Komu mogłabym tę książkę polecić? Na pewno wszystkim spragnionym dobrych wrażeń. I tym, którzy oczekują, że literatura rozrywkowa nie będzie ich tylko zabawiać, ale i otworzy przed nimi coś nowego, z czym wcześniej nie mieli okazji się spotkać. Nie oczekujcie jednak od „Teorii Ostatecznej” bardzo głębokiego przesłania czy wielostronicowych rozwodów na temat fizyki kwantowej. To pozycja, która bawi i uczy, ale mieści się między skrajnościami na wykresie Gaussa. I ma jedno ważne zadanie – uświadomienie nam, że wiele rewolucyjnych odkryć naukowych zniknie wraz ze swoimi wynalazcami tylko dlatego, że mają oni świadomość, jak destrukcyjna jest natura ludzka.

Polecam mojego bloga, na którym dość regularnie pojawiają się jeszcze inne recenzje: https://sermonem-meum.blogspot.com/

Fizyka jest fajna – trudna, ale fajna. Einstein również był fajny – ekstrawagancki, ale fajny. Jednak co byście zrobili, gdybym Wam powiedziała, że następne odkrycie Einsteina, które dało porządnego kopa kolejnym pracom nad nowymi radioaktywnymi pierwiastkami i – w efekcie – skonstruowaniem bomby atomowej, znów mogłoby postawić nasz świat pod znakiem zapytania? Zresztą, nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Żyjąc w dwudziestym pierwszym wieku, w którym człowiek powoli przestaje zastanawiać się nad sprawami religijnymi, książki o takim zabarwieniu są przyjmowane niezwykle entuzjastycznie. Jednak największą popularnością cieszą się te otwarcie pokazujące nam całą niegodziwość Kościoła i jego wysłanników, czego przykładem są bestsellerowe powieści Dana Browna, nad którymi głowę pochylił nawet episkopat polski. Co więcej – tego typu historie mnożą się na potęgę, co czasem naprawdę utrudnia nam znalezienie czegoś, co faktycznie zaspokoi nasz czytelniczy głód. W taki oto sposób trafiłam na powieść Donny Woolfolk Cross pod prostym tytułem „Papieżyca Joanna”.
W zimną i niebezpieczną styczniową noc 812 urodziło się dziecko, które miało dość osobliwych rodziców – saską matkę-pogankę o imieniu Gudrun oraz ojca-kanonika. W bólu i męczarniach przyszło na świat, dostając na imię Joanna. Dziewczyna nie była urodziwa; odziedziczyła tylko piękne złote włosy i szarozielone oczy po matce, które błyskotliwie patrzyły na świat, jednak „cała reszta” była prosta, niemal chłopięca. Joanna grzeszyła za to nieprzeciętną inteligencją i uporem, który zaimponował Mateuszowi – jej bratu. W skrytości nauczyła się czytać i pisać, wciąż i wciąż chłonąc wiedzę. Niestety Mateusz zmarł, toteż dziewczynie został tylko jeden brat, Jan, który był o wiele głupszy od swojego rodzeństwa, i o wiele bardziej zawistny. Szczęściem w nieszczęściu do domu kanonika zapukał uczony – Eskulap – a ten, widząc wielki potencjał u dziewczyny, za namową jej ojca uczył oboje z jego dzieci. Joanna piła wiedzę z rąk starego mędrca, nauczyła się łaciny i greki, studiowała klasyczne utwory starożytnych filozofów. Później – po ogromnym wyrzeczeniu – udało jej się trafić do szkoły, w której była jedyną dziewczyną, co niepomiernie denerwowało chłopców i z tego względu wyżywali się na niej. Miała jednak ona oparcie w dorosłym, wtedy dwudziestopięcioletnim generale, Geroldzie, dzięki czemu stał się dla Joanny kimś znacznie, znacznie ważniejszym. Jej życie potoczyło się w taki sposób, że sama o tym nie wiedząc, stała się najważniejszą osobistością w całym chrześcijańskim świecie – papieżem.
Joanna to kobieta nadzwyczaj silna psychicznie, inteligentna i pełna sprzeczności – pogańskie wychowanie matki, która za wszelką cenę chciała przekazać dziedzictwo swoich przodków, wywarło na nią ogromne wrażenie. Jednak to chrześcijanie gromadzili księgi, które chciała zgłębiać, toteż doskonale orientowała się w Biblii i świętych pismach, żonglowała wiedzą medyczną, zgłębioną podczas pobytu w benedyktyńskim zakonie. Jej życie miało na zawsze zostać związane z losem chrześcijan i Rzymem, zostając jego namiestnikiem i papieżem. U jej boku, przez większą część powieści, kroczył Gerold – rudowłosy generał, równie mądry i światły jak Joanna. Jako jedyny wiedział o jej sekrecie skrywanym między rzymskimi murami. Wiele postaci przewinęło się przez karty tej powieści, jednak każda z nich miała swój odrębny charakter, co bardzo chwalę i uznaję jako jeden z atutów.
Całość historii rozgrywa się w czasach, kiedy pewne zachowania kleru dla nas stają się rzeczą „niezwykłą” i „niepojętą”. Śluby, kochanki, dzieci – to było na początku dziennym. Powieść jest świetnie osadzona w historycznych realiach, jednak autorka nie zarzuca nas przydługawymi opisami wczesnośredniowiecznej codzienności. Co więcej – wiadomości są dozowane z taką lekkością, że w pewnym momencie uznawałam je za coś niesamowicie oczywistego, dlatego też całkowicie podążałam za prężnie rozwijającą się akcją. Jednak nie byłoby to możliwe, gdyby pisarka zarzucałaby mnie idiotycznymi schematami, toteż głęboko się kłaniam za to, że spędziła siedem lat na dogłębnym studiowaniu średniowiecznych dziejów.
Jednak jest coś, co jest perełką „Joanny Papieżycy”: dialogi. Rozmowy pełne ideologicznych przemówień. Mnogość łacińskich sentencji. Autorka porusza ogrom teologicznych sprzeczności, wkłada w usta bohaterów wielkie dysputy na temat wiary, filozofii i moralności, co sprawia, że z zaciekawieniem zgłębiamy los nie tylko Joanny, ale dzięki temu sami patrzymy na dwie strony konfliktu – kobiety o światłym umyśle, która jak szpadą odbija ataki konserwatystów Kościoła. Z przyjemnością wręcz śledziłam myśli Joanny – w naszych czasach dość powszechne, ale kiedy weźmiemy kontekst całej historii, to dopiero wtedy zauważamy, jak rewolucyjne były. Zdecydowanie wiele wyniosłam nauki z powieści Donny W. Cross.
Pochwalić muszę jeszcze jedno – skrupulatne poszukiwanie prawy o papieżycy Joannie. Kościół, któremu wybitnie nie na rękę była jej osoba, zamazała świadomość o niej na tyle, na ile tylko mogli. Donna W. Cross miała wręcz heroiczne zadanie zebrania takiej ilości informacji, aby móc swobodnie wykreować postać głównej bohaterki. Dodatkowo same rozeznanie w prawie papieskim i świeckim, przełożenie niekiedy trudnych filozoficznych myśli na język odrobinę prostszy, czy chociażby ogromna ilość cytatów z Biblii wraz z ich tłumaczeniem wywarło na mnie bardzo duże wrażenie. Autorka w posłowie wyjaśniła nam, krok po kroku, które postaci były prawdziwe, a które fikcyjne. Opatrzyła najważniejsze wydarzenia w daty i wytłumaczyła, dlaczego niektóre z nich minęły się z prawą, aby zachować przejrzystość i ciekawą formę powieści. Niewątpliwie te siedem lat było dla niej czasem pełnym wyrzeczeń i trosk, co na sam koniec sama potwierdziła. Ugruntowanie „Papieżycy Joanny” w bibliografii to naprawdę duża zaleta, mając na rynku wydawniczym takie książki, które szeroko pojętego researchu nawet nie musnęły (uśmiechnę się tutaj w stronę Katarzyny Michalak).
„Papieżyca Joanna”, jak każda inna książka, nie uchroniła się jednak od błędów. Pierwszym, i to chyba najbardziej rażącym, jest fakt, że życie Joanny to jedno wielkie pasmo przypadków. Niemal każda sytuacja, która miała zaważyć o jej papieskim losie, została – zręcznie, muszę przyznać – szybko unieszkodliwiona. W taki sposób nie wstąpiła w niechciany związek małżeński, uniknęła rozpoznania w klasztorze oraz w Rzymie, będąc już wysoko postawioną personą. Drugim, nieco bardziej śliskim przykładem, to czarno-białe podejście do Joanny innych bohaterów. Jedni ją kochają – drudzy wręcz nienawidzą. Bardzo mało postaci ma do niej podejście na zasadzie „ani mnie mierzi, ani grzeje”. W pewnym momencie może nam to zgrzytać jak piasek między zębami, kiedy jemy na świeżym powietrzu bardzo dobrą drożdżówkę. Ale, tak jak i niedociągnięcia w tej książce, przełkniemy tę odrobinę piasku, dalej rozkoszując się wyśmienitym nadzieniem.
Książka Donny Woolfolk Cross jest niezwykła, co potwierdza moje całkowite oddanie się jej przez czas, w którym mogłam robić całkiem inne rzeczy. Jednak gdybym kilka dni temu nie stanęła przed biblioteczną półką i nie zastanowiła się nad jej wypożyczeniem, straciłabym jedną z najlepszych powieści, jakie dotychczas czytałam. Ja więcej niż polecam. Ja wręcz zmuszam Was, abyście ją przeczytali.

Żyjąc w dwudziestym pierwszym wieku, w którym człowiek powoli przestaje zastanawiać się nad sprawami religijnymi, książki o takim zabarwieniu są przyjmowane niezwykle entuzjastycznie. Jednak największą popularnością cieszą się te otwarcie pokazujące nam całą niegodziwość Kościoła i jego wysłanników, czego przykładem są bestsellerowe powieści Dana Browna, nad którymi głowę...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Aktywność użytkownika Phantom

z ostatnich 3 m-cy

Tu pojawią się powiadomienia związane z aktywnością użytkownika w serwisie


statystyki

W sumie
przeczytano
42
książki
Średnio w roku
przeczytane
3
książki
Opinie były
pomocne
2
razy
W sumie
wystawione
40
ocen ze średnią 9,1

Spędzone
na czytaniu
263
godziny
Dziennie poświęcane
na czytanie
3
minuty
W sumie
dodane
0
cytatów
W sumie
dodane
0
książek [+ Dodaj]