Teoria ostateczna Mark Alpert 6,5
ocenił(a) na 77 lata temu Fizyka jest fajna – trudna, ale fajna. Einstein również był fajny – ekstrawagancki, ale fajny. Jednak co byście zrobili, gdybym Wam powiedziała, że następne odkrycie Einsteina, które dało porządnego kopa kolejnym pracom nad nowymi radioaktywnymi pierwiastkami i – w efekcie – skonstruowaniem bomby atomowej, znów mogłoby postawić nasz świat pod znakiem zapytania? Zresztą, nie ja Wam o tym opowiem: dużo lepiej zrobi to powieść Marka Alperta o wdzięcznym tytule „Teoria Ostateczna”.
Już od pierwszej strony dostajemy potężną dawkę okrucieństwa – Hans Kleinmann, wybitny fizyk i asystent Alberta Einsteina, którego tylko rok dzieli od osiemdziesiątych urodzin, zachłystuje się wodą w wannie. Nie z przyczyn naturalnych: ktoś go ewidentnie topi. Ktoś o wielkiej, szerokiej piersi, łysej głowie i wschodnim akcencie w angielszczyźnie. Kleinmann ledwo z tego wychodzi, toteż nie tracąc czasu w szpitalu, posyła policję po swojego ucznia, Davida Swifta. Kiedy jego młody przyjaciel zjawia się, zostaje mu przedstawiony okrutny scenariusz – ktoś ewidentnie chce złożyć w całość Einhetliche Feldtheorie, Teorię Ostateczną. Kleinmann podaje Swiftowi czternaście cyfr, które nic mu nie mówią i umiera. A dla Swifta rozpoczyna się śmiercionośny wyścig, gdzie stawką nie tylko jest życie jego i jego rodziny, ale i całej ludzkości. Bowiem Teoria Ostateczna mogłaby… mogłaby wiele, jednak o tym dowiedźcie się sami.
Mark Alpert z wykształcenia jest astrofizykiem z Uniwersytetu Princeton, który jednak nie związał swojego życia z fizyką tak, jak oczekiwali jego promotorzy. Został redaktorem „Scientific American”, na którego łamach upraszczał ideę wielu teorii, aby prosty człowiek mógł chociaż liznąć powagę tego, nad czym pracują ci wszyscy „jajogłowi”. Jego zawód idealnie wprasował się w tematykę „Teorii Ostatecznej”, czyniąc tę książkę nie tylko zwykłym thrillerem, ale i mini-podręcznikiem fizyki, który nie nudził tak jak te, które znamy ze szkół. Sama będąc już po profilu biol-chemicznym w liceum, miałam nieco ułatwione zadanie, kiedy Alpert wszedł w dywagacje na temat teorii strun i problematyki elektronów i ich zachowania. Jednak jeśli wy nie macie za sobą skróconego kursu fizyki kwantowej – nic straconego, wystarczy się trochę skupić. Pod tym względem temat tej książki nie stanowi problemu, a wręcz staje się atutem nie do podważenia.
Dla mnie „Teoria Ostateczna” ma inny problem. Gdybyśmy spróbowali obedrzeć tę powieść ze wszystkich naukowych smaczków i postawili za głównego bohatera kogoś, kto totalnie nie ma nic wspólnego z fizyką, dostaniemy zwykły amerykański thriller z mnóstwem pościgów, pocisków oraz hollywoodzko wykreowanym suspensem. I FBI, które u Alperta jest na poziomie policjanta z „Rodziny zastępczej”. Jedynym pracownikiem, który tak naprawdę dźwigał opinię federalnych w całej tej historii była Lucille „prawie-na-emeryturze” Parker – szefowa FBI. Usilnie starała się stawiać pół kroku przed Swiftem, ale niekompetencja jej współpracowników doprowadzała ją do szaleństwa. Mark Alpert naprawdę nie zostawił suchej nitki na tej instytucji, co moim zdaniem jest przesadzone. Przecież wiadomo, że w każdych służbach znajdziemy kogoś, kto naprawdę się do tej pracy nie nadaje, ale z „Teorii Ostatecznej” można wysnuć przypuszczenie, że naborem do FBI zajmuje się nasza Straż Miejska, i to z przymrużeniem oka na „pewne niedociągnięcia personalne”. Słowem – poszedł za bardzo po bandzie.
Bohaterowie w pewnym momencie zaczynają Alpertowi wymykać się spod kontroli. Dostajemy Davida Swifta – historyka, który napisał wielokrotnie przytaczaną książkę „Na ramionach gigantów”, o której wiemy tyle, ze była o Einsteinie i traktowała o jego życiu i osiągnięciach. Co najlepsze: główny antagonista, Simon, sam ją czytał i dzięki temu natrafił na ślad Davida. Była żona Davida, Karen, to kobieta sukcesu, cholernie kochająca swojego syna i pragnąca czegoś, czego były mąż jej nie dawał – stabilizacji i pewnego rodzaju prestiżu. Monique, niespełniona miłość Davida z czasów studiów, zaczęła zlewać mi się z Karen – obie silne emocjonalnie, mądre, dążące do spełnienia swoich planów. Na szczęście nie trwało to zbyt długo, gdyż czas antenowy „ex” Davida był naprawdę skromny. Postać, która naprawdę mnie zaintrygowała to wnuk kolejnego z asystentów Einsteina – profesora Gupty. Chory na autyzm Michael okazał się postacią, w której Alpert ulokował swoje nadzieje i dzięki niemu cała historia nabiera jeszcze większego rozpędu.
Komu mogłabym tę książkę polecić? Na pewno wszystkim spragnionym dobrych wrażeń. I tym, którzy oczekują, że literatura rozrywkowa nie będzie ich tylko zabawiać, ale i otworzy przed nimi coś nowego, z czym wcześniej nie mieli okazji się spotkać. Nie oczekujcie jednak od „Teorii Ostatecznej” bardzo głębokiego przesłania czy wielostronicowych rozwodów na temat fizyki kwantowej. To pozycja, która bawi i uczy, ale mieści się między skrajnościami na wykresie Gaussa. I ma jedno ważne zadanie – uświadomienie nam, że wiele rewolucyjnych odkryć naukowych zniknie wraz ze swoimi wynalazcami tylko dlatego, że mają oni świadomość, jak destrukcyjna jest natura ludzka.
Polecam mojego bloga, na którym dość regularnie pojawiają się jeszcze inne recenzje: https://sermonem-meum.blogspot.com/