rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Książkę kupiłem na Kaliskiej w Warszawie, w wiadomym sklepie. Potem przeszedłem Pireneje od Aragonii przez Nawarrę i Baskonię do Atlantyku (starając się trzymać strony hiszpańskiej, ale zdarzało się spać i we Francji). Oto czego nie znalazłem w tej książce, a o czym wiem teraz:

Nie pij wody z kamiennych lub drewnianych zbiorników, znajdujących się na stokach (są dla krów, jeszcze złapiesz jakąś krowią chorobę, nawet jak masz tabletki uzdatniające).

Nie próbuj przedzierać się przez pola paproci w krótkich spodniach (bo będziesz miał potem mielonkę zamiast nóg).

Nie zabieraj mniej niż pół litra wody na każdą planowaną godzinę wędrówki (bo przy odwodnieniu można spotkać się osobiście z Matką Boską).

Nie ufaj francuskim mapom (hiszpańskie są lepsze).

Nie bierz dolnych miejsc w pustym refugio (czasem przychodzą w nocy zwierzęta).

Nie zamykaj na noc refugio od wewnątrz (czasem przychodzą w nocy zapóźnieni turyści).

Poza wczesnym rankiem i późnym wieczorem nie chodź z odkrytą głową (wiadomo).

Nie próbuj płacić za podwiezienie autostopem (obrażą się).

Nie rozmawiaj z miejscowymi o polityce (jest tak zagmatwana, że łatwo o faux pas, no chyba że potrafisz swobodnie rozprawiać nt. tożsamości Tomasa Zumalacarregui oraz czym różni się fuerismo od foralismo, a trentaynuevistas od quarantayochistas).

Nie zniechęcaj się jak ścieżka zaprowadzi do ogrodzenia i furtki, otwórz ją i potem starannie zamknij za sobą (ogrodzenia są dla bydlątek, turyści mogą przechodzić).

Nie ufaj baskijskim drogowskazom (bo i tak nic z nich nie zrozumiesz).

Nie podrywaj amerykańskich turystek na Camino de Santiago (bo są bardzo brzydkie).

Nie zmuszaj się, żeby iść na wieczorną mszę nocując w schronisku dla pielgrzymów (nie sprawdzają, a przyjemniej jest pomodlić się na szczycie).

Nie kupuj wina w kartonie na miły wieczór (miałeś kiedyś zalany winem plecak? poza tym tego wina nie da się wypić więcej niż szklankę).

Nie chodź poboczem szosy (niebezpieczne, i może przyczepić się Guardia Civil).

Nie oczekuj tej jakości znakowania, którą znasz z Beskidów (bo stracisz nerwy, a może i kończyny).

Nie zakładaj, że w Hiszpanii zawsze świeci słońce (bo powyżej lasu mróz potrafi chwycić nocą już w końcu sierpnia).

Nie zakładaj, że każde źródło i strumyk zaznaczone na mapie istnieją (przyjmij założenie, że istnieje co drugi).

Nie wchodź w stada owiec (jeśli są owce, to są też psy, a one rozumieją tylko po baskijsku).

Jeśli miejscowy poczęstuje cię orujo to powiedz, że cię boli brzuch (no chyba że naprawdę chcesz się przekonać, co się wtedy stanie, zresztą może potem napiszesz lepszą książkę o Pirenejach, niż ta pani)

Książkę kupiłem na Kaliskiej w Warszawie, w wiadomym sklepie. Potem przeszedłem Pireneje od Aragonii przez Nawarrę i Baskonię do Atlantyku (starając się trzymać strony hiszpańskiej, ale zdarzało się spać i we Francji). Oto czego nie znalazłem w tej książce, a o czym wiem teraz:

Nie pij wody z kamiennych lub drewnianych zbiorników, znajdujących się na stokach (są dla krów,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pięć części: 1) szersze tło, czyli stosunki polsko-hiszpańskie w okresie WW2; 2) węższe tło, czyli uchodźcy polscy w Hiszpanii; 3) obóz w Mirandzie; 4) obóz w polskiej narracji i pamięci; 5) komparatystyka, czyli polscy uchodźcy w innych krajach.

Nie mam większych zastrzeżeń. Profesjonalnie, na podstawie wielu różnych źródeł, dobrze wydane.

Właściwie tylko jeden zarzut: tytuł. Od razu ustawia książkę jako polemikę z obrazem Mirandy jako czegoś w rodzaju frankistowskiego obozu koncentracyjnego. O wiele lepszy byłby tytuł neutralny, typu "Polacy w obozie Miranda de Ebro" albo "Miranda de Ebro. Polscy uchodźcy".

Książka udowadnia jasno, że Miranda nie była żadnym obozem zagłady i ogóle wrzucanie jej do jednego worka z niemieckimi obozami koncentracyjnymi (co zdarza się także obecnie, na szczęście w literaturze popularnej i publicystyce raczej niż w historiografii, zob. Wikipedia: "Już powstały w 1937 obóz w Miranda de Ebro, został oparty na modelu zastosowanym w III Rzeszy") to piramidalna bzdura. Auschwitz przeżyło ok. 20% wieźniów; obóz powstał po to, żeby zabijać. Mirandę przeżyło ok 95%; obóz powstał po to, żeby ukarać i zastraszyć.

Ale wybijanie tego w tytule? Raz, że naiwne (każdy ambitny młody historyk chce "obalać mity" i "demaskować legendy", a Ciechanowski młody dawno już przestał być i powinien wyrosnąć z takich narowów). A dwa, że sugeruje od razu partyzancką postawę autora. Niesłusznie, bo (niezależnie od faktycznie nieco prawicowych sympatii politycznych Ciechanowskiego) praca całkowicie spełnia kryteria bezstronnej akademickiej analizy. Ten głupi tytuł szkodzi wiarygodności książki.

Pięć części: 1) szersze tło, czyli stosunki polsko-hiszpańskie w okresie WW2; 2) węższe tło, czyli uchodźcy polscy w Hiszpanii; 3) obóz w Mirandzie; 4) obóz w polskiej narracji i pamięci; 5) komparatystyka, czyli polscy uchodźcy w innych krajach.

Nie mam większych zastrzeżeń. Profesjonalnie, na podstawie wielu różnych źródeł, dobrze wydane.

Właściwie tylko jeden zarzut:...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

staroć, po monografii Ciechanowskiego na temat Mirandy raczej nie warta czytania.

Autor urodził się w 1912 w Chrzanowie. Niestety nie udało mi się znaleźć nic o jego rodzinie, Chrzanów był wtedy miastem w ponad połowie żydowskim, ale onże raczej chyba nie z Żydów, może jakaś cienka warstwa miejscowej zachodniogalicyjskiej inteligencji. Po kampanii wrześniowej i potem francuskiej w czerwcu 1940 przeszedł przez zieloną granicę Pireneje, żeby dostać się do Wielkiej Brytanii. Złapali go i posłali do obozu w Miranda de Ebro, gdzie siedział prawie 3 lata. Zwolniony wiosną 1943 przez Portugalię dotarł do Anglii. Wcielony do PSZ (nie walczył), studiował w Edynburgu a potem wyjechał do Stanów, gdzie został profesorem psychologii na Harvardzie.

Książka to drugowojenne wspomnienia, których trzonem jest jednak pobyt w Mirandzie. Zawarte głównie w rozdziale pt. „Hiszpanie biją i mordują polskich żołnierzy”.

Ciechanowski wydał niedawno grubą monografię naukową nt. obozu w Mirandzie, więc jeśli kogoś z Państwa interesuje ten temat, to polecam. I owszem, Wysocki jest tam wielokrotnie wspominany jako źródło, ale raczej jako źródło, do którego trzeba podchodzić z dużym krytycyzmem. Oczywiście bardzo negatywną opinię ks. Liedkego (obozowego kapelana) o pracy Wysockiego trzeba traktować ostrożnie, bo nemo iudex in causa sua. Ale Ciechanowskiemu w jego naukowej analizie wyszło, że przeprowadzona przez Wysockiego miażdżąca krytyka warunków obozowych (czyli frankistowskiego systemu penitencjarnego), polskiej dyplomacji w Hiszpanii, polskiego i hiszpańskiego kleru – jest jednostronna, wyolbrzymiona, czasami oparta na pomyłkach, a na ogół nieuzasadniona i generalnie złośliwa.

Oczywiście w PRLu wydano książkę z radością (1979), bo autor chociaż emigrant, to jednak przywalił i w sanację, i w Sikorskiego, i w Andersa, i we Franco, i w rzymskokatolicki kler, czego chcieć więcej.

Czytając te wspomnienia raczej nie podejrzewałem autora o zmyślenia czy kłamstwa, a ponieważ pisał na podstawie prowadzonego wtedy na bieżąco dziennika, więc chyba raczej pamięć go nie zawiodła. Stąd akapity o bezwzględności hiszpańskich strażników, bardzo ciężkich warunkach życia w obozie, mało pomocnej żeby nie powiedzieć dwulicowej postawie kleru traktuję jako mające wartość dokumentalną. Pytanie, na ile osobiste doświadczenia Wysockiego były reprezentatywne. Inna sprawa to oceny, które wystawia. Te traktuję pobieżnie, bo przecież człowiek nie znał np. warunków funkcjonowania półlegalnego polskiego poselstwa w Hiszpanii, które lada chwila mogło zostać zlikwidowane przez Franco; a do oceny efektywności działań poselstwa wobec internowanych Polaków trzeba znać całokształt.

No i naturalnie czytając trzeba odfiltrować uwagi tak autora jak peerelowskiej edycji o wielkiej niesprawiedliwości, która spotkała polskich bojowników w walce z faszyzmem. Hiszpania jako kraj neutralny miała obowiązek internować żołnierzy państw walczących, więc sam fakt osadzenia w obozie nie był żadną niesprawiedliwością, tylko wypełnieniem zobowiązań międzynarodowych (Szwajcarzy byli pod tym względem gorsi, bo złapanych nie pakowali do obozów, tylko odstawiali na granicę szwajcarsko-niemiecką, prosto w łapy Gestapo). Oczywiście warunki panujące w obozie to inna sprawa, zgodnie z tymiż zobowiązaniami Hiszpanie powinni byli zapewnić internowanym przyzwoite warunki. Niemniej trzeba pamiętać, że lata czterdzieste to był w Hiszpanii okres skrajnej biedy, głodował i marzł prawie cały naród, więc możliwości mieli raczej ograniczone.

Polecam książkę tym, którzy uważają, że Miranda była frankistowską wersją niemieckich obozów koncentracyjnych. Rzecz napisana przez więźnia, pełna gorzkich uwag i oskarżeń, z całą pewnością bez zamiaru wybielania Hiszpanów, raczej żeby przedstawić ich w jak najgorszym świetle. I teraz proszę sobie wyobrazić, że więzień np. w Stutthof, Auschwitz czy innym Mauthausen zgłasza się do strażnika z pretensją, że porcje nie spełniają standardów Międzynarodowego Czerwonego Krzyża.

staroć, po monografii Ciechanowskiego na temat Mirandy raczej nie warta czytania.

Autor urodził się w 1912 w Chrzanowie. Niestety nie udało mi się znaleźć nic o jego rodzinie, Chrzanów był wtedy miastem w ponad połowie żydowskim, ale onże raczej chyba nie z Żydów, może jakaś cienka warstwa miejscowej zachodniogalicyjskiej inteligencji. Po kampanii wrześniowej i potem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tytuł mylący, bo rzecz nie jest o stosunkach Hiszpania-Europa, tylko o polskiej wizji Hiszpanii. Może profesor Sawicki chciał załapać jakiś europejski grancik dla swojego wrocławskiego ogródka, i tak podrasował publikację.

Niepotrzebnie. Właśnie jako książka o polskiej recepcji Hiszpanii jest ciekawa. Oczywiście, można kwękać że kilku postaci brakuje, ale przecież to praca zbiorowa, która jest zawsze wypadkową indywidualnych zainteresowań. Niektóre postacie – jak Makowiecka – zasługują IMHO na więcej niż artykuł, potrzebna jakaś porządna monografia.

Mnie zainteresował szczególnie tekst o Ehrenpreisie. Nigdy wcześniej o nim nie słuszałem, myślałem że Amster i Rawicz to byli pierwsi lwowscy Żydzi, którzy potknęli się o Hiszpanię. Artykuł jest w gruncie rzeczy omówieniem książki, wydanej we Lwowie w 19 30 (postaram się ją dorwać w BN-ce na Polach Mokotowskich). Może to i dobrze, bo autorka nie traktuje książki jako pretekstu do popisywania się swoją erudycją, chociaż może przydałoby się więcej kontekstu. Tekst pani August-Zarębskiej traktuję jako tło dla późniejszych książek Sznejdermana i Steina o wojnie domowej, pozwalający zrozumieć nieco żydowsko-polskie wyobrażenia o Hiszpanii. Oczywiście, niereprezentatywne, bo to tekst syjonisty i intelektualisty, nie oddaje nijak nastroju chałaciarskiej ulicy we Lwowie czy Warszawie. Ale jednak jako wstęp do Sznejdermana i Steina, w końcu też ogarniętych ludzi z chałaciarskich rodzin, jest ciekawy i… trochę dezorientujący. Po jego przeczytaniu nie wiem, czy syjonizm Steina i socjalizm Sznejdermana są bardziej, czy raczej mniej oczywiste. Może jak przeczytam książkę Ehrenpreisa, to coś się wyjaśni.

Tytuł mylący, bo rzecz nie jest o stosunkach Hiszpania-Europa, tylko o polskiej wizji Hiszpanii. Może profesor Sawicki chciał załapać jakiś europejski grancik dla swojego wrocławskiego ogródka, i tak podrasował publikację.

Niepotrzebnie. Właśnie jako książka o polskiej recepcji Hiszpanii jest ciekawa. Oczywiście, można kwękać że kilku postaci brakuje, ale przecież to praca...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

córka giganta polskiego teatru napisała sztukę, umieszczoną w hiszpańskich, nazwijmy to metaforycznie, realiach.

Na teatrze się nie znam i nie lubię, nie byłem od wielu lat, może nawet od kilkunastu, ostatni raz chyba na "Napisie" Sibleyrasa we Współczesnym. Więc co do kwestii dramatyczno-scenicznych, to w sumie nie mam prawa zawracać nikomu głowy swoimi, za przeproszeniem, przemyśleniami.

Natomiast co do Hiszpanii to i owszem, poczuwam się, ten tego... No i dlatego dramat przeczytałem (zdaje się doczekał się kilku inscenizacji scenicznych w zawodowych teatrach).

Ogólne wrażenie kociokwiku. Nie jestem pewien, zamierzonego przez autorkę, czy tak wyszło. Jeśli zamierzonego, to całkiem nieźle zakotwiczonego w życiowych przygodach Ibarruri, chociaż możnaby jeszcze mocniej docisnąć pedał. Na przykład, jak ze wzorowej stalinistki zrobiła się drapieżnym krytykiem dogmatyzmu (chyba że jej dialog z Santiago Carillo ma zawierać takie akcenty, ale je ich nie usłyszałem). Albo, że jakoby na starość nawróciła ją Maria Rosa Urraca Pastor (możliwe, obie znały się z Bilbao lat przedwojennych i były w podobnym wieku, ale osobiście wątpię).

Zdaje się że polskie lewactwo miało pewien problem z tym dramatem (przejrzałem sobie recenzje internetowe, np. Dobrowolskiego i Dołotki). Ale co tam, jak zwykle dali radę.

córka giganta polskiego teatru napisała sztukę, umieszczoną w hiszpańskich, nazwijmy to metaforycznie, realiach.

Na teatrze się nie znam i nie lubię, nie byłem od wielu lat, może nawet od kilkunastu, ostatni raz chyba na "Napisie" Sibleyrasa we Współczesnym. Więc co do kwestii dramatyczno-scenicznych, to w sumie nie mam prawa zawracać nikomu głowy swoimi, za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Autorka zna się nie tylko na kwestiach katalońskich, ale generalnie na problematyce dywersyfikacji ustrojowej Hiszpanii, popełniła na ten temat kilka prac, w zasadzie politologicznych, ale zatrącających o analizę prawną. Zna kontekst, ma tło porównawcze, warsztat, aparat, no i dystans.

Największy mój zarzut, to że rzecz jest niestety już nieco przeterminowana. Bardzo wiele uwagi poświęcono UDC oraz CiU, i na tej ostatniej w zasadzie analiza się kończy. Tymczasem po dezintegracji CiU od ponad dekady na katalońskiej scenie politycznej rządzą JxCat i ERC, i to jest już zupełnie nowy etap, wyraźnie separatystyczny.

Drugi mój zarzut dotyczy marginalnego potraktowania cichej administracyjnej katalanizacji Katalonii. W sumie to poświęcono jej jeden podrozdział, dotyczący legislacji językowej. Tymczasem administracyjna praktyka katalanizacyjna – odbywająca się zresztą w znacznej części pod rządami CiU – w ciągu ćwierćwiecza zupełnie przeobraziła krajobraz językowy regionu. O ile w latach 90-tych kataloński funkcjonował równorzędnie z hiszpańskim, teraz hiszpański jest językiem ledwo tolerowanym, wyrosło wręcz pokolenie, która ma trudności z posługiwaniem się językiem hiszpańskim. Wykorzystując narzędzia współczesnego, rozbudowanego państwa – szkolnictwo, dotacje, politykę kulturalną, granty naukowe itede – nacjonalizm kataloński wychował sobie całą generację fanatycznych katalanistów. O tej praktyce w książce prawie nic nie ma, bo autorka koncentruje się na kwestiach prawnych.

We współczesnej Katalonii coraz trudniej porozumieć się po hiszpańsku. Wielkrotnie zdarzyło mi się – czy to w Barcelonie czy nawet w zapadłych pirenejskich dziurach – że pani w sklepie czy na poczcie udawała, że nie rozumie, chociaż przecież wiedziała doskonale, że jestem obcokrajowcem. Na kontrakty z samorządami nie mają szans firmy – na przykład te od wywozu śmieci – które korespondencję przetargową z urzędem prowadzą (do czego mają pełne prawo) po hiszpańsku. Ilość studentów, przyjeżdżających na Erasmusa do Barcelony od lat systematycznie spada; większość chętnych chce doskonalić swój hiszpański, a tu słyszą coraz częściej, że w dziekanacie nie da się porozumieć po hiszpańsku, a wykłady czy zajęcia – teoretycznie w grafiku podane jako hiszpańskojęzyczne – de facto okazują się katalanojęzyczne. To wszystko nie są kwestie ustrojowo-prawne, którymi (słusznie) zajmuje się autorka, ale kwestie pragmatyki i tzw. prawa powielaczowego, które (niesłusznie) traktuje marginalnie.

Autorka zna się nie tylko na kwestiach katalońskich, ale generalnie na problematyce dywersyfikacji ustrojowej Hiszpanii, popełniła na ten temat kilka prac, w zasadzie politologicznych, ale zatrącających o analizę prawną. Zna kontekst, ma tło porównawcze, warsztat, aparat, no i dystans.

Największy mój zarzut, to że rzecz jest niestety już nieco przeterminowana. Bardzo wiele...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Historia Katalonii Manuel Acosta, Juan Alonso, Javier Barraycoa
Ocena 6,3
Historia Katal... Manuel Acosta, Juan...

Na półkach:

oczywiście na akademicki wykład nie ma tu co liczyć. Raz, ze względu na popularną, komiksową formułę, dwa, ze względu na autorów oraz ich oczywiste, partyzanckie intencje. Acosta to polityk Voxu, Barraycoa to karlista. Obaj Katalończycy od pokoleń.

Historia Katalonii jako kraju, którego sens istnienia polega na członkostwie w kulturze Hispanidad. Tożsamość Katalonii przedstawiona jest jako obrona tradycyjnych wartości przeciw rewolucyjnym nowinkom, wykształcona w cyklu kontr-rewolucyjnych wojen ( Guerra Gran, Wojna o Niepodległość, Guerra Realista, Guerra de los Agraviados, Pierwsza Wojna Karlistowska, Guerra dels Matiners i Trzecia Wojna Karlistowska). Katalanizm w wesji nacjonalistycznej przedstawiony jest jako próba zaimportowania północnych europejskich nacjonalizmów, sprzeczna z sensem katalońskiej tożsamości.

Szanowny recenzent "Emjot", który twierdzi, że książka przedstawia historię Katalonii "z perspektywy Madrytu i tylko Madrytu" chyba nie miał jej w ręku. Książka jest wielkim hymnem na część katalońskich fueros, tradycyjnych odrębności ustrojowych Katalonii, bo tak obaj autorzy (a zwłaszcza Barraycoa) rozumieją wielkość Hiszpanii (w liczbie mnogiej: tych Hiszpanii, nie tej Hiszpanii): jedność w wielości. Natomiast zgadzam się z opinią, że polski wstęp ze względu na swój zelotyzm kładzie temat.

Katoloński separatyzm to temat dla Polaków trudny. Z jednej strony, w Polsce przyjęło się czcić "prawo narodów do samostanowienia", a zresztą Katalończycy to przecież Polacy. Z drugiej, katalanizm ubrany jest w skrajne lewactwo (jak większość nacjonalizmów peryferyjnych, od Sinn Feinn w Irlandii po Ruch Autonomii Śląska w Polsce), a poza tym w Polsce lubi się Hiszpanię. Wydaje mi się, że obecnie w Polsce przeważa narracja anty-separatystyczna, zwłaszcza gnieźnieńskie centrum zrobiło sporo, dekonstruując katalnizm i odzierając go z szatek spontanicznego ludowego zrywu. Na książkę kogoś zaczadzonego katalanizmem (jak pani docent Mirgos w przypadku Basków) nie trafiłem.

oczywiście na akademicki wykład nie ma tu co liczyć. Raz, ze względu na popularną, komiksową formułę, dwa, ze względu na autorów oraz ich oczywiste, partyzanckie intencje. Acosta to polityk Voxu, Barraycoa to karlista. Obaj Katalończycy od pokoleń.

Historia Katalonii jako kraju, którego sens istnienia polega na członkostwie w kulturze Hispanidad. Tożsamość Katalonii...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Preston nie doczekał się dotąd polskiego tłumaczenia, niemniej czytałem kilka – chyba najważniejszych – jego książek, a mianowicie biografię Franco (1993), The Spanish Holocaust (2012) i The Last Days of the Republic (2016), a we fragmentach też The Spanish Civil War (2006) i We Saw Spain Die (2009). Na tej podstawie mam o nim jak najgorsze zdanie. Obsesjonat, który za cel swojego życia uznał pośmiertne pokonanie swojego ukochanego upiora, czyli ducha Francisco Franco. Stąd biorąc tą książkę do ręki (metafora, wisi za darmo w pdf w internecie) spodziewałem się z grubsza tego samego. I byłem dość przyjemnie zaskoczony.

W dziewięciu esejach biograficznych (bo trudno to nazwać biografiami, wszystkie koncentrują się na latach wojny domowej) tylko w jednym – tym poświęconym Azanii – mamy zwykłe u niego stężenie bezczelności, arogancji, przekłamań, przemilczeń i wykręcania kota ogonem. W pozostałych zachowuje jeszcze jaką taką przyzwoitość, nawet kiedy pisze o Franco, Millanie Astray czy rodzeństwie Primo de Rivera. Do tego stopnia, że zacząłem się zastanawiać, czy to nie są jakieś juwenilia Prestona, które popełnił zbierając materiały do biografii Franco i które odłożył na potem, żeby po wyszlifowaniu wydać. Bo w jego przypadku poziom arogancji, rozzuchwalenia i tupeciarstwa rósł w miarę upływu lat. Jeszcze biografia Franco, choć skrajnie wroga i nawet nie udająca jakiejś bezstronności, była jakoś strawna. Ale w miarę jak jego kolejne książki przyjmowane były z nieustającym zachwytem upewnił się, że nic mu nie grozi, i poszedł na rympał. Stąd ta książka wygląda mi na pisaną jeszcze w początkach jego kariery.

Żebym nie był gosłowny. W rozdziale o Azanii mamy już typowe dla Prestona bezczelne krętactwa. Na przykład ukrywanie antykatolickiej obsesji Azanii. Azaña był typowym dziewiętnastowiecznym śródziemnomorskim liberałem (był taki typ, włoski, hiszpański, portugalski), zapatrzonym we Francję, a Kościół uważał za wroga większego jeszcze niż monarchia i armia. Stąd po ogłoszeniu republiki robił wszystko, żeby wypchnąć Kościół z przestrzeni publicznej, do kruchty. Preston przedstawia to jako normalne kroki, które byłyby podjęte w każdym cywilizowanym kraju: obcięcie dotacji dla Kościoła, koniec z przywilejami fiskalnymi, obecnością hierarchów na każdej uroczystości państwowej, koniec z przykrajaniem edukacji (także uniwersyteckiej) pod doktrynę rzymskokatolicką itede itepe. Ale ani słowa o tym, że antykatolicka obsesja Azanii stała w sprzeczności z jego własnym liberalizmem. Zakaz prowadzenia szkół przez instytucje religijne czy zakaz dla obecności symboli religijnych w miejscach publicznych to ekstrawagancje, które nie przyszły nikomu do głowy od czasu jakobinów (no, za wyjątkiem ojczyzny proletariatu, oczywiście), ale historyk Preston o nich się nie zająknął, bo skalałoby to obraz świętego Don Manuela, patrona niepokalanej Republiki.

Kolejny przykład. Po przegranych przez lewicę wyborach z 1933 Azaña poszedł do prezydenta i ni mniej ni więcej tylko zaproponował mu, żeby ten nie zwoływał nowych Kortezów i rządził dekretami, a jak prawica zacznie wierzgać, żeby zrobił nowe wybory. Jednym słowem, ubrany w falandyzowane prawo zamach stanu. Czy przeczytamy o tym u Prestona? A skądże znowu, mamy natomiast brednie o próbie zamachu stanu Franco po wyborach z lutego 1936, przy czym ten zamach polegał na tym, że w momencie gdy we wszystkich miastach trwały ataki rewolucyjnego tłumu na ratusze, więzienia i siedziby prawicowych partii politycznych, Franco jako szef sztabu zaproponował premierowi wprowadzenie stanu wyjątkowego.

Kolejny przykład. Zaczął się zamach stanu, powstało Maroko, bunt w Sewilli i garnizonach południowych. I Preston twierdzi, że Azaña powołał na premiera Martineza Barrio po to, żeby ten dogadał się z buntownikami, żeby szukał kompromisu. Tymczasem nie ma na to żadnych dowodów. Maura się nie zgodził, Sanchez Roman też nie, godziny mijały, Barrio był pod ręką, owszem, miał wizerunek człowieka dość rozsądnego, ale prawdopodobnie chodziło raczej o to, żeby reprezentował umiarkowanie, co w konsekwencji miało powstrzymać ewentalnych dalszych kandydatów do buntu. Telefon do Moli był inicjatywą samego Barrio, który poza tym prawdopodobnie – bo sprawa jest bardzo niejasna – nie orientował się, że Mola też przystąpił do buntu, po prostu obdzwaniał generałów w ważniejszych garnizonach żeby zorientować się co i jak oraz oznajmić, że teraz to już koniec z lewactwem i będzier rozsądnie, no i w końcu trafił na Molę.

Kolejny przykład. Barrio upadł, Azaña szuka kolejnych kandydatów na premiera, no i jest Giral. W wersji Prestona wygląda to tak, że Giral objął urząd, po czym zorientował się, że bez wydania broni milicjom robotnicznym nie da rady powstrzymać rebelii. Tymczasem to bzdura. Barrio upadł, bo zawetował go Largo Caballero. A zawetował, bo Barrio nie chciał „uzbroić ludu”. Largo postawił warunek: PSOE poprze kandydata na premiera tylko, jeśli ten wcześniej zgodzi się wydać broń. I pod takim warunkiem Giral objał fotel. Znaczy, Azaña od początku wiedział, co jest grane, i mianował Girala nie tylko wiedząc, że ten wyda broń milicjom, ale wręcz wiedząc, że wydanie broni milicjom jest warunkiem do tego, by Giral objął urząd. Znaczy nie żaden gołąbek pokoju, co to drży na myśl o rozlewie krwi i którego Giral zrobił w druta, ale gościu który świadomie uczestniczy w manewrze politycznym, którego częścią jest uzbrojenie milicji, z wszystkimi tego późniejszymi tragicznymi konsekwencjami.

Dalej, że niby Azaña nie miał ambicji politycznych. A skąd Preston to wie? Z jego pamiętników! Bo Azaña sam tak o sobie pisał, jaki to on jest intelektualista, jak to on kocha książki, że do polityki poszedł z musu, jakie to było z jego strony poświęcenie, i tak dalej. I Preston powtarza te kokieteryjne fantazje bez najmniejszego krytycyzmu. A w praktyce? Oto na przykład kwestia złożenia z prezydentury Alcali-Zamory, do czego Azaña znacznie się przyłożył. I oto, jak już pan historyk wyłożył wszystkie powody, dla których trzeba było Alcalę uwalić, pisze: „i oto w tej sytuacji, przy wakacie na urzędzie, Azaña zrozumiał, że jest jedynym rozsądnym kandydatem na to stanowisko” (tłumaczenie moje). Znaczy, jak go uwalał, to nie myślał, co będzie dalej? Kto będzie kolejnym prezydentem? I nie przyszło mu na myśl, że może być on? No, jeśli wierzyć w tą wersję to może i bez ambicji, ale kompletny idiota, który nie zastanawia się nad konsekwencjami własnych ruchów politycznych.

Dalej, słynna „organiczna” metafora Azanii, dotycząca sojuszu republikańsko-socjalistycznego, a zdradzająca jego całkowitą niekompetencję, zakorzenienie w dziewiętnastowiecznych schematach i brak zrozumienia zasad polityki XX wieku. Że niby republikanie to jest mózg (do myślenia), a partie lewicy robotniczej to są te mocarne ręce (do roboty). Ta metafora zdradza mechanizm jego politycznej klęski, polegającej na tym, że to raczej mocarne ręce wzięły mózg w kleszcze. Zamiast Wielkim Kierownikiem, który z wyżyn swojego niezmierzonego intelektu steruje różnymi socjalrepublikanami, socjalistami, socjaldemokratami, komunistami, stał się ich zakładnikiem. W czasie gdy wyrzynano się nawzajem został sprowadzony do roli ustrojowego decorum i który zresztą koncentrował się głównie na urządzaniu swoich kolejnych pałaców (to chyba schemat w przypadku upadających władców; Hitler gdy Ruscy szturmowali Wisłę a Amerykanie Ren spędzał sporo czasu nad makietami Linzu i Wiednia, doskonaląc proporcje miejskich placów; normalny eskapistyczny mechanizm psychologiczny).

U Prestona nie ma pół zdania o dziwacznym i zdecydowanie antypatycznym charakterze Azanii, przepełnionym bezinteresowną złośliwością, brakiem empatii, lubowaniem się w szyderstwach, no i skrajnie pyszałkowatym. Co wynikało, moim skromnym zdaniem, z wczesnego osierocenia. Od średniego dzieciństwa wyrastał sam, w atmosferze chłodu emocjonalnego w domu ciotki, w otoczeniu książek i bez rówieśników; podstawowe emocje, jak współczucie, przyjaźń, uczynność – u niego rozwinęły się w formie szczątkowej. Stąd posiadł wyjątkowy talent do zrażania wobec siebie ludzi. Co oczywiście utrudniało mu działalność polityczną; on wbrew swoim oczywistym interesom zrażał ludzi, których nie musiał zrażać, ale którzy mogli mu zaszkodzić. Najlepszy przykład: reforma wojskowa. Potrzebna, rozsądna, wszechstronna, której był autorem. Ponieważ uderzała w kastę oficerską, trzeba było przeprowadzić ją z wyczuciem. Ale Azaña nie byłby sobą, gdyby nie szydził z generałów (to jak ten skorpion z anegdoty, który ukąsił żółwia, na którym płynał, i z którym teraz utonął; sorry, nic nie poradzę drogi żółwiu, w końcu jestem skorpionem). Słusznie uważał ich za w większości niekompetentnych i tępych, ze skłonnościami reakcyjnymi i antydemokratycznymi. Ale zamiast zachować to dla siebie, triumfalnie obnosił się ze swoją reformą jako nauczką, którą on, wielki premier, dał wojsku. Piszą o tym wszyscy, Santos Julia, Payne, Casanova, nawet Viñas i Reig Tapia, może za wyjątkiem Tusella, który wydał pamiętniki Azanii i stąd miał skrzywioną perspektywę.

No i ta perspektywa właśnie. Azanii zarzucano, że uważał Drugą Republikę za własność lewicy. Preston patrzy dokładnie tak samo, kiedy pisze, że Azaña musiał walczyć o „recuperación” (niestety nie wiem, jakiego słowa Preston użył w oryginale) Republiki po dwu latach rządów prawicy. Znaczy, jak rządziła prawica w latach 1933-1935, to nie było że legalna parta wygrała wybory i objęła rząd, tylko że to było wykrzywienie ideału Republiki, którą teraz trzeba było odzyskać. Tak pan Preston rozumie demokrację parlamentarną: jak wygrywamy my to jest legalne, jak wygrywają oni to jest degeneracja państwa. Jak to dobrze, że on jest tylko gryzipiórkiem, a nie ma prawdziwej władzy.

W tej sytuacji permanentne stygmatyzowanie CEDA terminem „partia autorytarna” to już mały pikuś. Dlaczego była autorytarna? No, tego pan historyk Preston nie wyjaśnia w tej książce, ale zrobił to w wielu innych. Bo JAP, młodzieżówka CEDA, krzyczała na wiecech „jefé, jefé”. Bo ta młodzieżówka miała mundury. Bo Gil-Robles ogłosił, że nie podoba mu się konstytucja republikańska i że będzie dążył do jej zmiany. Bo Gil-Robles uważał, że należy wzmocnić egzekutywę kosztem legislatywy. Bo Gil-Robles po zamachu poparł rebeliantów. Bo jego ojciec był Integrystą. Bo w czasie kampanii wyborczej wynajął samolot. No, co by tu jeszcze… aha, no bo wielu młodych JAP-owców wstąpiło po lipcu 1936 do Falangi, to chyba wystarczy, co nie? Tak, takim umysłom jak Paul Preston to całkowicie wystarczy.

Dla porządku: bohaterami są pozostałych esejów są Franco, Millan Astray, José Antonio Primo de Rivera, Pilar Primo de Rivera, Madariaga, Besteiro, Prieto i Ibárruri. W tych esejach też widać, że rzecz była pisana w początkach kariety Prestona. Taki Besteiro opisany jest w dość sympatycznych kategoriach, owszem, nieco naiwny, oderwany od rzeczywistości, ale szlachetny, uczciwy, skromny itede. A w takiej The Last Days of the Republic, wydanej 20 lat później (a napisanej, jak mi się zdaje, 25 lat później), Besteiro jest już niesionym własną arogancją i poczuciem wyższości starcem, zżeranym przez osobiste awersje personalne niekompetentnym głupcem, który sprzymierzając się z Casado wywrócił do góry nogami szlachetny plan ewakuacji, który miał jakoby w zanadrzu Negrin.

Jeśli Państwo czujecie intelektualne powinowacto w Prestonem, polecam. Nie ma nic lepszego na umocnienie się w przekonaniu, że racja jest po naszej stronie. Jeśli nie wiecie Państwo o tamtych sprawach wiele, ale chcecie się dowiedzieć, to serdecznie odradzam. Jeśli natomiast śledzicie Państwo zakręty wielonarodowej dyskusji historiograficznej o tych sprawach, to może być przydatna lektura.

Aha, i żeby nie było, że tylko się znęcam. I owszem, z książki dowiedziałem się kilku rzeczy, o których przedtem nie wiedziałem. Na przykład, że Madariaga był zwolennikiem tzw. demokracji organicznej i nie miał w wysokim poważaniu wyborów powszechnych, które uważał ze „triumf statystyki”. Albo że Besteiro był przeciwnikiem działań rewolucyjnych (o czym wiedziałem, oczywiście) bo jako ortodoksyjny marksista (o czym też wiedziałem) uważał, że najpierw musi następić rewolucja burżuazyjna (której jakoby jeszcze w Hiszpanii nie było), i że dopiero potem można zorganizować rewolucję proletariacką.

Preston nie doczekał się dotąd polskiego tłumaczenia, niemniej czytałem kilka – chyba najważniejszych – jego książek, a mianowicie biografię Franco (1993), The Spanish Holocaust (2012) i The Last Days of the Republic (2016), a we fragmentach też The Spanish Civil War (2006) i We Saw Spain Die (2009). Na tej podstawie mam o nim jak najgorsze zdanie. Obsesjonat, który za cel...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy piszę ten tekst, książka ma 16 opinii. W 5 z nich (Cranter, PaulinaS, Jarosław Wiśniewski, nulla, Kinga) mowa jest o bezsensie wojny, który zdaniem recenzentów obrazują te opowiadania. Przeczytałem i z grubsza się zgadzam, taki wniosek można wyciągnąć. Przypadkowość, chaos, niejasne motywacje, głupie gadki, głupie śmierci.

A teraz proszę zestawić to z Komu bije dzwon. Wielki hymn na cześć wierności ideałom, poświęcenia, zbiorowego wysiłku, wspólnych wartości których trzeba razem bronić. Na tym polega sens.

I wreszcie, bardzo proszę objaśnić mnie, jak Motyla i Dzwon mógł napisać jeden i ten sam człowiek.

Kiedy piszę ten tekst, książka ma 16 opinii. W 5 z nich (Cranter, PaulinaS, Jarosław Wiśniewski, nulla, Kinga) mowa jest o bezsensie wojny, który zdaniem recenzentów obrazują te opowiadania. Przeczytałem i z grubsza się zgadzam, taki wniosek można wyciągnąć. Przypadkowość, chaos, niejasne motywacje, głupie gadki, głupie śmierci.

A teraz proszę zestawić to z Komu bije...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

czytałem dość dawno temu, jako lekturę obowiązkową. Pamiętam, że wtedy zrobiła na mnie wrażenie socrealistycznego gniotu, którego głównym zadaniem jest zdemaskowanie wyzysku, wiejskiej nędzy, bezwzględnej kapitalistycznej eksploatacji itede itepe.

Dopiero po latach do mnie dotarło, że książkę wydano w roku 1960, w samym środku frankizmu. Autor twierdzi, że początkowo na te tematy chciał pisać (czy też pisywał) do miejscowej prasy, ale zainteresowała się tym cenzura i dostał bana. No i to wtedy Delgado uznał, że jak nie może w gazetach, to opisze rzecz w powieści, jako fikcję literacką. Napisał, no i rzecz mu wydali. Co więcej, w 1963 dostał za nią nagrodę literacką - przyczynek do rozmowy o skali represywności frankizmu. A teraz proszę sobie wyobrazić, że za Gomułki jakiś pisarz, powiedzmy Myśliwski, on lubił wiejskie klimaty - pisze powieść o nędzy i beznadziei na kieleckiej wsi i idzie z tym do wydawcy...

Wiadomo, że kwestia wiejskiej biedy i bezrolnego chłopstwa to była rzecz, która niemal wywróciła Drugą Republikę w latach 30-tych. Nigdzie nie znalazłem porządnego opracowania jak ten temat wyglądał za frankizmu, oprócz tego, że przyspieszony rozwój gospodarczy dopiero w latach 60-tych zaczął odsysać ze wsi ludzi zbędnych, czy to do przemysłu czy to do usług. Z książki wynika - oczywiście biorąc poprawkę na to, że to powieść, a nie analiza statystyczno-historiograficzna - że jeszcze w początkach lat 60. kwestia była fundamentalnym problemem strukturalnym kraju.

W sumie to nie polecam, trochę ciężkawa lektura, oprócz oczywiście tych z Państwa, którzy dostali fioła na punkcie Hiszpanii

czytałem dość dawno temu, jako lekturę obowiązkową. Pamiętam, że wtedy zrobiła na mnie wrażenie socrealistycznego gniotu, którego głównym zadaniem jest zdemaskowanie wyzysku, wiejskiej nędzy, bezwzględnej kapitalistycznej eksploatacji itede itepe.

Dopiero po latach do mnie dotarło, że książkę wydano w roku 1960, w samym środku frankizmu. Autor twierdzi, że początkowo na te...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

co tu będę zawracał Państwu głowę swoimi, za przeproszeniem, przemyśleniami, powieść jest z gatunku kultowych i zapisano o niej tony papieru, w internecie wiszą dziesiątki (setki?) recenzji, artykułów naukowych, nawet książki.

Więc żeby się nie powtarzać, tylko napisać coś w miarę nowego, dwa słowa o Świerczewskim. Bo zastanowiło mnie, że w Polsce przyjęło się za pewnik, że Golz to Świerczewski, a w literaturze zagranicznej niekoniecznie. No i dlaczego, skoro w powieści mamy wiele postaci historycznych (np. Andre Marty), to Świerczewski nie występuje jako Świerczewski?

Wyjaśnienie znalazłem w liście, który Hemingway napisał do jednego ze znajomych, który zadał mu właśnie powyższe pytanie. „He was such a splendid man and splendid soldier that I wouldn’t dare to present him in fictitious situations, and put in his mouth fictitious words”.

Czyli to jednak był Świerczewski. Swoją drogą szkoda, że Hemingway go przerobił na anonimowego Golza, Świerczewski zostałby chyba najbardziej znanym Polakiem w światowej literaturze pięknej. A tak tylko specjaliści wiedzą o księciu Segismondo (Calderon), Monsieur Valdemar (Poe), Królu Ubu (Jarry), Soulinake (ależ sobie wymyślił polskie nazwisko Valle-Inclán) czy Tadziu (Mann). Oczywiście za wyjątkiem galerii małych polaczków, zaludniających powieści Dostojewskiego. No i za wyjątkiem Kapitana Nemo, ale co do niego są wątpliwości, bo Verne napisał rzecz dwuznacznie.

Swoją drogą, fascynacja Hemingwaya postacią Świerczewskiego jakoś trudno daje się pogodzić z przekazami, jakie mamy z lat 1944-1945, w końcu tylko 7 lat później. Oprócz oczywiście tych hagiograficznych o kulach i kłanianiu się, wyłania się z nich obraz aroganckiego, niekompetentnego, niekiedy histerycznego dowódcy, nie mówiąc już o jego legendarnym alkoholiźmie. A Hemingway wspomina na przykład scenę – w której jakoby brał udział – kiedy po drugiej stronie rzeki, na której stał nienaruszony most, stały czołgi Nacjonalistów, a po tej stronie – w miejscu, do którego te czołgi mogły dotrzeć w ciągu 4 minut - Świerczewski, z niewzruszonym spokojem, wydawał rozkazy co jakiś czas rzucając luźne żarty.

Być może tą scenę Ernest sobie trochę podkoloryzował. No ale fascynacja musiała być. Może obaj panowie odkryli pokrewieństwo dusz przy dziesiątej wódce?

co tu będę zawracał Państwu głowę swoimi, za przeproszeniem, przemyśleniami, powieść jest z gatunku kultowych i zapisano o niej tony papieru, w internecie wiszą dziesiątki (setki?) recenzji, artykułów naukowych, nawet książki.

Więc żeby się nie powtarzać, tylko napisać coś w miarę nowego, dwa słowa o Świerczewskim. Bo zastanowiło mnie, że w Polsce przyjęło się za pewnik,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Temat w Polsce nieznany, w Hiszpanii wałkowany regularnie w prasie: wyludnianie się ogromnych przestrzeni kraju. Najczęściej przywoływany przykład (bo jest ich kilka) to tzw. Serranía Celtiberica, czyli górzysty rejon na pograniczu prowincji Soria, Zaragoza, Guadalajara, Cuenca i Teruel. To jest teren większy od Belgii, jakieś 40 tys. kilometów kwadratowych. W Belgii mieszka 12 milionów ludzi, a tutaj... pół miliona. Ponieważ gęstość zaludnienia jest podobna do tej w okolicach koła podbiegunowego, rejon ma ksywę „Hiszpańska Laponia”.

To jest reportaż (czy kilka reportaży), ale proponuję potraktować rzecz jako przewodnik turystyczny. Dla tych z Państwa, których nie interesuje Costa Blanca, Costa Brava, Costa del Sol, Costa Dorada i cały ten turystyczny barcelońsko-śródziemnomorski turystyczny młyn (będąc kilka lat temu w Barcelonie widziałem w środku miasta, na Ramblas, starszego normalnie wyglądającego pana, który stał z wypisanym transparentem „turyści precz”).

Z tą książką w ręku można odbyć niesamowitą, trochę porażającą a trochę przerażającą, podróż po Hiszpanii. Takiej, gdzie nikogo nie ma, a już na pewno nie ma turystów. Lecimy do Barcelony, wynajmujemy samochód na 10 dni (najlepiej mini-furgonetkę, żeby dało się złożyć tylną kanapę i spać na podłodze) i ruszamy w kierunku na południowy-zachód. Po jakieś półtorej godzinie jazdy skończą się przydrożne restauracje, stacje benzynowe, sklepy z pamiątkami, salony samochodowe, a zacznie... no właśnie, zacznie się España vacía.

Byłem w USA raz w życiu, w parkach na południowym-zachodzie. Raz jechaliśmy autem gdzieś, już nie pamiętam, chyba przez Arizonę a może to była Nevada, już wieczorem, na kolejny nocleg. Było już ciemno... Proszę Państwa, to jest doświadczenie, które stawia włos na głowie. Bo przez godziny jesteśmy w całkowitej pustce i ciemności, tylko światła naszego samochodu. W Polsce co chwila jest jakaś miejscowość, albo przynajmniej światła jakiś domów gdzieś w oddali. W Europie zresztą chyba generalnie też. Ale właśnie w Serranía Celtiberica nie... czułem sie tam jak wtedy w Arizonie, tylko jeszcze gorzej, bo w USA droga jest prosta przez dziesiątki kilometrów, a w takim Maestrazgo (taki odludny rejon między Aragonią, Katalonią a Lewantem) cały czas zakręty, bo to góry.

Ta książka opisuje wiele takich wyludnionych rejonów w całej Hiszpanii, też w Galicji czy Andaluzji. Ja byłem w kilku miejscowościach, opisanych tu w reportażach z południowej Aragonii. To są sceny, których się nie zapomina... górzysty, rudo-bury krajobraz (najczęściej jeżdżę jesienią), i jak okiem sięgnąć – a widać daleko, na kilometry – ani jednego domu, nic, tylko czasem wieża wysokiego napięcia. Spotkani Hiszpanie to zupełnie inni niż ci, których widzimy w Walencji czy Barcelonie, oni są niemal wzruszeni, że ktoś tu w ogóle przyjechał... tylko że w innym języku niż po hiszpańsku się nie dogadamy, tam zostali na ogół tylko starsi ludzie. No i z noclegami może być kiepsko, stąd polecam właśnia auta typu Citroen Berlingo; no i ciepły śpiwór, już we wrześniu w Maestrazgo nocą temperatura może spaść w okolice zera.

Jeszcze co do samej książki. Trzy części, pierwsza historyczna, druga literacko-kulturowa (chyba najlepsza), trzecia najbardziej reportażowa. Niestety całość ciut przegięta ze względu na obsesyjne nawiązania do frankizmu, który obwiniany jest za depopulację: że niby biurokracja ograniczała spontaniczny rozwój gospodarczy i koncentrowała przemysł w większych miastach, co miało doprowadzić do wyludnienia. Tak.... Czytałem, że w niektórych regionach Niemiec niedawno pojawiły się wilki, ostatni raz widziane tam w okresie wojny trzydziestoletniej, a przecież tam nie było 40 lat frankizmu. No fakt, był Hitler. I tak w koło Macieju.

Temat w Polsce nieznany, w Hiszpanii wałkowany regularnie w prasie: wyludnianie się ogromnych przestrzeni kraju. Najczęściej przywoływany przykład (bo jest ich kilka) to tzw. Serranía Celtiberica, czyli górzysty rejon na pograniczu prowincji Soria, Zaragoza, Guadalajara, Cuenca i Teruel. To jest teren większy od Belgii, jakieś 40 tys. kilometów kwadratowych. W Belgii...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

czytałem w Instytucie Cervantesa.

książka faktycznie o zapomnianych postaciach literatury, no prawie, Bernanos czy Foxá to jeszcze się czasem przemkną gdzieś przez szpalty, ale kto pamięta o takich ludziach jak Fernando Llorca, Jacinto Miquelarena, Ana Maria de Foronda, Arturo Serrano Plaja, Rivas Chérif albo Pedro Ruiz de Galvéz.

Rzecz wydana w 2022, czyli już w epoce całkowitego sfanatyzowania Hiszpanii, ale jest zaskakująco mało postępowa. To znaczy owszem, mamy to teksty-pomniczki dla takich ludzi jak Serrano Plaja czy Ruiz de Gálvez, ale są też całkiem normalne, rzeczowe artykuły o takich przeciwnikach republiki jak Foxá czy Miquelarena.

Niemniej trochę naciągania jest, na przykład pan Fernando Durán, autor artykułu o Miquelarana, na siłę opisuje jego samobójstwo w kontekście politycznym. Tak samo pan Juan Aguillera, pisząc o Bernanosie, robi z niego prawie sympatyka Republikanów, podczas gdy był tylko przeciwnikiem Narodowców. Najgorzej jest jednak z tekstem o Galvezie, bo tu pan Alvaro López w zasadzie prześlizguje się w pół zdania nad kwestią jego udziału w systemie republikańskiego terroru, łącznie z wizytami w jednej z madryckich checa, ale przede wszystkim w związku z jego domniemanym udziałem w kompilowaniu listy faszystów do rozwałki w Paracuellos de Jarama.

Spokojnie dałoby się tam umieścić jakieś polonicum, albo o samym Pruszyńskim (skoro jest o włoskich korespondentach) albo w ogóle o kilku polskich wysłannikach prasowych (było ich chyba siedmiu).

Polecam, zwłaszcza tym z Państwa, co to lubią zapomnianych.

czytałem w Instytucie Cervantesa.

książka faktycznie o zapomnianych postaciach literatury, no prawie, Bernanos czy Foxá to jeszcze się czasem przemkną gdzieś przez szpalty, ale kto pamięta o takich ludziach jak Fernando Llorca, Jacinto Miquelarena, Ana Maria de Foronda, Arturo Serrano Plaja, Rivas Chérif albo Pedro Ruiz de Galvéz.

Rzecz wydana w 2022, czyli już w epoce...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

czytałem (no, przejrzałem) w pdf, wiszącym w internecie.

urocza książeczka, pani major LWP Saturnina miała talent do bajkopisarstwa.

Dokładniej przekartkowałem tylko część poświęconą Hiszpanii, bo tą byłem w stanie jakoś zweryfikować. Weryfikacja nie wypadła dobrze, niestety, pani autorce mylą się nie tylko rózne hiszpańskie Sierry, ale także brygady z batalionami, już nie mówiąc o rozróżnianiu obrońców republiki od wrogów republiki (PCE - partia, której celem było zmiecenie burżuazyjnego państwa - występuje jako obrońcy).

Trochę miałem nadzieję, że dowiem się czegoś o szczegółach delegowania Świerczewskiego do Hiszpanii. Niestety, objawia się w Albacete trochę deus ex machina, po prostu został skierowany i już. Tymczasem w pierwszej połowie lat 30-tych jako współkierujący kominternowską szkołą sabotażu, szkolił hiszpańskich bojowników o sprawiedliwość społeczną (taktyka piechoty, materiały wybuchowe, łączność radiowa, i takie tam inne przyczynki do tego, jak wspierać Republikę). Już wtedy miał ksywę Walter, więc pani Seweryna ciut ściemnia gdy pisze, że to w Hiszpanii "przybrał pseudonim". Prawdopodobnie skierowano go do Madrytu, bo z tytułu tychże szkoleń znał różnych Listerów i innych, swoich byłych kursantów. Niestety w książce nia ma potwierdzenia tych moich spekulacji, już nie mówiąc o tym, że w ogóle ze szczegółami marnie (np. kiedy dokładnie pojawił się w Hiszpanii? Niby w grudniu 1936, ale są głosy, że już w listopadzie).

czytałem (no, przejrzałem) w pdf, wiszącym w internecie.

urocza książeczka, pani major LWP Saturnina miała talent do bajkopisarstwa.

Dokładniej przekartkowałem tylko część poświęconą Hiszpanii, bo tą byłem w stanie jakoś zweryfikować. Weryfikacja nie wypadła dobrze, niestety, pani autorce mylą się nie tylko rózne hiszpańskie Sierry, ale także brygady z batalionami, już...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

poluję na tą książkę od dłuższego czasu, na razie bezskutecznie. Katalog Biblioteki Narodowej w Warszawie twierdzi, że ją mają, ale zamówić się nie da, a jak byłem na Polu Mokotowskim pytać to miła pani w informacji, po wykonaniu trzech telefonów i przeklikaniu kilku ekranów powiedziała, że chyba jest w oprawie. Może jak będę w Krakowie to zamówię do Jagiellonki.

O autorze też niewiele wiadomo. Dziennikarz prasy warszawskiej, chyba specjalizował się w sporcie i turystyce, a jeszcze konkretniej w marynistyce. W 1938 dostał nagrodę literacką za powieść "Dannemora", zdaje się romansidło w morskich klimatach szwedzko-gdyńskich. W czasie wojny chyba w BIPie, potem na emigracji w Londynie.

Przypuszczam, że Bilbao to coś podobnego do tej Dannemory, tylko że opowiadania, nie powieść. Nie słyszałem, żeby Kawczyński jako korespondent był w Hiszpanii w czasie wojny domowej, więc chyba napisał rzecz z głowy. Ale może się mylę, i dlatego właśnie szukam tej książki, jeśli ktoś coś, to będę dźwięczny.

poluję na tą książkę od dłuższego czasu, na razie bezskutecznie. Katalog Biblioteki Narodowej w Warszawie twierdzi, że ją mają, ale zamówić się nie da, a jak byłem na Polu Mokotowskim pytać to miła pani w informacji, po wykonaniu trzech telefonów i przeklikaniu kilku ekranów powiedziała, że chyba jest w oprawie. Może jak będę w Krakowie to zamówię do Jagiellonki.

O autorze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

trudno, żeby po lekturze tej książki polski czytelnik nie skojarzył Serny z Lecem. Zresztą tłumacz też kieruje czytelnika w tym kierunku, bo przecież "Myślom rozbrykanym" do "Myśli nieuczesanych" niedaleko. No i najważniejsze, w obu przypadkach te same, raczej pogodne klimaty. Mi się wydawało, że u Leca jest nieco więcej ironii (nigdy nie popadającej w złośliwość), a u Serny nieco więcej wygłupu.

Trudno nie pokwitować też pracy Strasburgera. Nie żebym się wymądrzał, bo mój hiszpański jest na tyle słaby, że czytając oryginał wielu aforyzmów Serny nie rozumiałem, więc gdzie mi tam do oceny jakości tłumaczenia. Chciałem tylko napisać, że w wersji Strasburgera wszystko brzmi bardzo zgrabnie. Nie czytałem natomiast "Greguerii" w tłumaczeniu Beszczyńskiej, jestem ciekaw jak to u niej wygląda.

Zawsze miałem Sernę za raczej apolitycznego liberała (on sam przyznawał się do anarcho-surrealizmu). A tu niedawno przypadkowo trafiłem na artykuł, w którym autor opisuje, jak Serna z Buenos Aires mizdrzył się do reżimu Franco (swoje listy do Ridruejo opatrywał eksklamacjami ¡ArribaEspaña! i ¡Viva Franco!). Zdaje się, że z powodów zupełnie przyziemnych (klepał biedę w tej Argentynie), choć były też jakieś tam zbieżności, nazwijmy je, ideowe (jak antykomunizm). Aż sięgnąłem jeszcze raz po tą książkę, żeby wymierzyć, czy aforyzmy Serny są bardziej lewicowe czy bardziej prawicowe. Albo, jak to określił jeden krytyk, czy więcej jest w nich Serny awangardowego anarchizującego surrealisty, czy raczej Serny tęskniącego za porządkiem i zanurzonego w swoistej parafiańszczyźnie. Nie udało mi się, może Państwu się uda.

trudno, żeby po lekturze tej książki polski czytelnik nie skojarzył Serny z Lecem. Zresztą tłumacz też kieruje czytelnika w tym kierunku, bo przecież "Myślom rozbrykanym" do "Myśli nieuczesanych" niedaleko. No i najważniejsze, w obu przypadkach te same, raczej pogodne klimaty. Mi się wydawało, że u Leca jest nieco więcej ironii (nigdy nie popadającej w złośliwość), a u...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Historia Hiszpanii Julio Valdeon Baruque, Antonio Dominguez Ortiz, Manuel Tunon de Lara
Ocena 6,7
Historia Hiszp... Julio Valdeon Baruq...

Na półkach:

faktycznie, jak ktoś napisał obok, część trzecia to zwykły skandal. Dziwię się, że przyzwoite polskie wydawnictwo wybrało do tłumaczenia właśnie tą książkę. Dlaczego nie na przykład (też 700 stron, też trzech autorów) Valdeon (ten sam) / Perez / Julia?

To, że Sawicki we wstępie wystawia Tunonowi de Lara pomnik, niezbyt mnie dziwi. Przecież kluczowe prace Sawickiego (wojna domowa w prozie) pisane są tak, jakby był ministrem kultury w rządzie Negrina.

Stanowczo odradzam. Część poświęcona XIX i XX wiekowi jakby była pisana na zamówienie KC PZPR. Znacznie lepiej kupić polską syntezę Miłkowskiego i Machcewicza.

Aha, i zapomniałem napisać, że nie ma obrazków. A ja lubię, jak są obrazki. Natomiast wybór na okładkę (Goya) jest.... no... dziwny. Można było dać flagę albo mapę Hiszpanii, kolaż z wielkich królów, zdjęcie pejzażu kastylijskiego albo nawet Eskurial (jak u Miłkowskiego/Machcewicza). Jak koniecznie malarstwo, to czemu nie Velazquez, tam jest i gloria, i niepokój? "Lampa diabła" owszem, jak się patrzy to mogą i ciarki przejść po plecach, ale na okładkę syntezy historiograficznej? Może nie taka była intencja wydawcy, może chciał podkreślić tajemniczość, inność, zagadkowość Hiszpanii, ale coś mi to jednak zalatuje czarną legendą: klecha, demony, zabobony, szaleństwo.

faktycznie, jak ktoś napisał obok, część trzecia to zwykły skandal. Dziwię się, że przyzwoite polskie wydawnictwo wybrało do tłumaczenia właśnie tą książkę. Dlaczego nie na przykład (też 700 stron, też trzech autorów) Valdeon (ten sam) / Perez / Julia?

To, że Sawicki we wstępie wystawia Tunonowi de Lara pomnik, niezbyt mnie dziwi. Przecież kluczowe prace Sawickiego (wojna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

powieść musiałem przeczytać z powodów zawodowych, ze względu na jej status lektury obowiązkowej w hiszpańskich szkołach i tłumaczenia na chyba ze 30 języków. Czując w powietrzu feminizm, katalanizm i prawoczłowieczyzm, spodziewałem się najgorszego.

Niesłusznie, raczej niesłusznie. Przecztałem (po polsku, katalońskiego nie znam, a hiszpańskiego pdfa w internecie nie znalazłem) w ciągu jednego dnia i nie bolało. Oczywiście, wszystko jest po linii i na bazie, ale pani autorka ma dryg do pisania.

Stężenie postępactwa jest umiarkowane (jest nawet sympatyczny i rozsądny ksiądz katolicki, który - o zgrozo - ani nie sprzedaje porwanych niemowląt, ani nie donosi na policję). Wszechogarniający humanizm dominuje nad drapieżną krytyką faszystowskiej dyktatury, i powieść dobrze na tym wychodzi.

Serial telewizyjny, który zrobili na jej podstawie w latach 80-tych (jest w całości na YT, obejrzałem) był już gorszy, ale też niezły (zwłaszcza główna aktorka świetnie poprowadzona czy też świetnie gra). Natomiast ostatnie adaptacje teatralne (Carlota Subirós) to podobno - nie oglądałem, oczywiście, czytałem tylko recenzje - całkowita katastrofa, to czego się niesłusznie obawiałem przed lekturą, sfanatyzowany feminizm w pełnej krasie.

powieść musiałem przeczytać z powodów zawodowych, ze względu na jej status lektury obowiązkowej w hiszpańskich szkołach i tłumaczenia na chyba ze 30 języków. Czując w powietrzu feminizm, katalanizm i prawoczłowieczyzm, spodziewałem się najgorszego.

Niesłusznie, raczej niesłusznie. Przecztałem (po polsku, katalońskiego nie znam, a hiszpańskiego pdfa w internecie nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W republikańskiej Hiszpanii Sender anarchizował, co nie przeszkodziło mu (a może pomogło?) dostać Narodową Nagrodę Literacką w roku 1935. Ale nie był zwykłym republikańskim literackim krzykaczem, postepowo afektowanym intelektualistą czy cwanym oportunistą, o czym świadczą jego wybory w czasie wojny domowej. Jej wybuch zastał go w strefie, kontrolowanej przez rebeliantów. I wtedy... facet pocałował na do-widzenia żonę i dzieci, po czym przez linię frontu przedarł się do strefy lojalistów i wstąpił do walczącej na froncie milicji (anarchistycznej). Nie wiemy czy walczył czy raczej był za politruka. Po kilku miesiącach dostał urlop, który wykorzystał wyjeżdżając do Francji żeby spotkać się tam z żoną i z dziećmi. Po czym... wrócił do milicji, a w każdym razie chciał. Ale tu coś się zadziało, oskarżono go o wcześniejsze tchórzostwo, nie wiadomo o co chodziło, czy to były komunistyczno-anarchistyczne walki frakcyjne czy faktycznie dał ciała pod ogniem. Do końca wojny robił w propagandzie i kulturze, a potem przez dekady tułał się po emigracji (choć bywał we frankistowskiej Hiszpanii, tyle że jako obywatel USA). Tą powieść wydał w Meksyku w roku 1962, więc nie musiał prowadzić gierek z frankistowską cenzurą. Mimo to książkę wydano w Hiszpanii w końcu lat 60-tych, a potem przed upadkiem reżimu jeszcze kilkakrotnie wznawiano.

Oczywiście tytułowa „La tesis de Nancy” to nie jest żadna „teza Nancy”, tylko po prostu jej praca magisterska. Nancy na amerykańskim uniwersytecie studiuje antropologię i literaturę hiszpańska, a do Andaluzji pojechała zebrać materiały do tejże pracy. Sender powieść ustylizował na 10 listów, które Nancy napisała do swojej amerykańskiej kuzynki Betsy, rzekomo znajomej Sendera (jak twierdzi w niby-wstępie, który też jest częścią powieści). Listy są długie (książka ma 300 stron) i bardzo literackie (z dialogami, cytatami, piosenkami, wierszami).

Powieść jest ciekawa jako próba opisu ojczystego kraju oczami fikcyjnego obcokrajowca. U nas coś podobnego próbowała Tokarczuk: napisała opowiadanie o profesorze Andrews, którego los rzucił do Polski w chwili ogłoszenia stanu wojennego. Czyli doświadczenie z cyklu „wyjść z siebie i stanąć obok”, próba opisu tego co znajome i oczywiste z perspektywy kogoś całkowicie obcego. Tokarczuk chyba niezbyt się udało, bo jej Anglik to nie tyle Anglik, ile jak-Polak-wyobraża-sobie-Anglika, a właściwie jak-Polak-wyobraża-sobie-Polskę-widzianą-oczami-Anglika. Opowiadanie Tokarczuk to raczej kolekcja polskich stereotypów o Anglikach niż opowieść o absurdach życia w PRL. Senderowi wyszło lepiej, bo mieszkał w Stanach kawał czasu i porządnie się zamerykanizował. Ale tylko trochę lepiej, bo jego Nancy jest skonstruowana tak, żeby możliwie często potykała się o Hiszpanię. W takich momentach widać szwy, którymi zszyta jest narracja. Jest milutka i troszkę głupiutka, na swoim uniwerku była cheerleaderką. A musi taka być, żeby był większy kontrast, kiedy to urocze stworzonko odkrywa ślady zaschniętej krwi.

Mimo wszystko przeczytałem rzecz z prawdziwą przyjemnością. Jako sześćdziesięciolatek Sender dawno już stracił swój cokolwiek sekciarski, anarchistyczny zelotyzm, nabrał dystansu do siebie i życia, a jednocześnie nabrał też stylu literackiego. Ktoś kto znał Sendera z połowy lat 30-tych chyba nigdy by nie przypuścił, że taki bojowy hungwejbin za 30 lat zmieni się w stosunkowo pogodnego ironistę.

W republikańskiej Hiszpanii Sender anarchizował, co nie przeszkodziło mu (a może pomogło?) dostać Narodową Nagrodę Literacką w roku 1935. Ale nie był zwykłym republikańskim literackim krzykaczem, postepowo afektowanym intelektualistą czy cwanym oportunistą, o czym świadczą jego wybory w czasie wojny domowej. Jej wybuch zastał go w strefie, kontrolowanej przez rebeliantów. I...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jagłowskiego mam za jednego z najwybitniejszych polskich hispanistów, z tym że jego działka to filozofia, podczas gdy Skibiński i Wielomski to politologia, Anusik, Skowron i Ciechanowski to historiografia, a Sawicki to literatura. No, w każdym razie to jest nasza hispanistyczna ekstraklasa.

Książka jest absolutnie niszowa, zainteresuje może 15 osób: tych od Ortegi Gasseta, tych (te?) od feminizmu i tych od filozofii poezji (albo poezji filozofii). A jak doliczyć tych zainteresowanych najnowszą historią Hiszpanii (tak ja na nią trafiłem), to może 500 osób. Pojawia się też w niej mnóstwo trudnych i brzydkich słów, takich jak tytułowa anamneza, a także aprioryczność, ejdetyzm, aprehensja, aksjologia i tym podobne.

Oprócz wstępu i zakończenia dwie części: „W granicach czasu” to diagnoza cywilizacji według Zambrano, „Pobożność poezji i anamnezy” to jej recepta. Ogólnie powiem tak: ani w filozofii ani w poezji nie czuję się ani mocny, ani specjalnie zainteresowany, więc rozważania czy jej rozumienie filozofii jest presokratyczne czy raczej antykantowskie nie bardzo mnie biorą i chyba też nie za wiele z nich ogarniam. Podobnie wpływologia. Trafiłem na przykład na uwagi (Krzysztof Stachewicz), że Jagłowski nie uwypuklił odpowiednio wpływu Heideggera, albo że „siatka wpływów” (ech... „siatka wpływów”) jest niewystarczająco i w złym miejscu przedstawiona. Może, może... ja ten tego, raczej wysiadam. Ale jeśli ktoś, coś, to proszę uprzejmie, rzecz jest akurat dla niego.

Bardziej niż brak mapy „siatki wpływów” dokuczało mi pobieżne omówienie życiorysu protagonistski. Albo przynajmniej jego kluczowych epizodów. Czy w owym pamiętnym lipcu 1936 Zambrano była wśród obrońców demokracji, którzy zjawili się u chorego Ortegi i przy akompaniamencie walenia pięściami w stół zmusili go do podpisania deklaracji poparcia dla bohaterskiego ludu pracującego? Bo słyszałem, że była, a nawet że być może na swoich delikatnych poetyckich biodrach nosiła skórzany pas z rewolwerem. Czy w 1984 wróciła do Hiszpanii dlatego, żeby poprzeć demokratyczne przemiany, czy może dlatego, że po latach tułaczki po świecie, biedna jak mysz kościelna i chora, liczyła po prostu na jakiś grancik na leczenie? Zresztą żeby nie było, że się znęcam: doceniam kobietę za to, że podczas wojny domowej, gdy podobnie jak wielu postępowych intelektualistów była wygodnie ulokowana na zagranicznej posadce, jako niemal zupełny wyjątek wróciła na teren republiki, i to w sytuacji, gdy ta republika już wyraźnie robiła bokami.

Jagłowskiego mam za jednego z najwybitniejszych polskich hispanistów, z tym że jego działka to filozofia, podczas gdy Skibiński i Wielomski to politologia, Anusik, Skowron i Ciechanowski to historiografia, a Sawicki to literatura. No, w każdym razie to jest nasza hispanistyczna ekstraklasa.

Książka jest absolutnie niszowa, zainteresuje może 15 osób: tych od Ortegi Gasseta,...

więcej Pokaż mimo to