rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Gęsi na pasztet foie gras karmi się w ten sposób, że umieszcza się w ich przełyku rurkę, przez którą wtłacza się dużo, dużo paszy. W książce „Ganbare!” nie ma ani słowa o tym pasztecie, a żadna gęś nie została wspomniana w jakimkolwiek kontekście.


„Ganbare!”, książka zwana reportażem literackim, ma duży potencjał do wywoływania emocji w czytelniku. We mnie przynajmniej wywołała emocje: zniecierpliwienie, irytację, rozczarowanie. Za mało „reportaż”, za to do znudzenia „literacki”, przy czym jest to literatura lotów średnich, pełna tanich chwytów, egzaltowana, pretensjonalna i na siłę liryczna.
Kiedy sięgam po reportaż, powoduje mną ciekawość świata, chcę poznać jakiś temat, chcę dostać do ręki kawałek wiedzy, w miarę przystępnie podany – nie skrupulatny podręcznik do historii albo socjologii, ale też, przykro mi, nie szukam wtedy poetyckich impresji reportera. Gdyby „Ganbare!” nie było nazwane „reportażem” tylko, uczciwiej, „prozą poetycką zrodzoną z osobistych spotkań autorki z ludźmi, którzy przeżyli tsunami”, nie czepiałabym się – ale też raczej nie sięgałabym w ogóle po tę książkę.

Tymczasem autorka robi wszystko, żeby jej książka nie była tylko relacją, ale, niestety, także Sztuką. Wypełnia więc tekst po brzegi figurami, które mają go upiększyć, „wzmocnić przekaz”. Jest narracja w czasie teraźniejszym, narracja w pierwszej osobie (nieuważny czytelnik gotów pomyśleć, że to autorka mówi, ale nie, autorka tylko nie ostrzega, że to mówi ktoś inny), narracja w drugiej osobie liczby pojedynczej (trochę wskazówki dojazdu, a trochę horoskop). Są liczne powtórzenia (anafory, epifory, jak zwał, tak zwał), niezbędne w razie gdyby ktoś przegapił, że tu jest d r a m a t u r g i a. Dużo zbliżeń na detale (najlepiej przedmioty codziennego użytku, przecież musi być intymnie), całe listy wymienianych jeden za drugim rzeczowników (najlepiej wszystkie rodzaje japońskich pokarmów, choć bez wchodzenia w szczegóły i tłumaczenia, co to), wszystko po to, żeby „budować klimat”.

Lubię reportaże, które są rzeczowe. Które potoczyście opowiadają o tym, co było naprawdę, ale w których autor zachowuje pewien dystans, a już z pewnością nie dąży do tego, żeby czytelnika zmusić do emocji. Czytałam już reportaże o wydarzeniach i miejscach smutnych, szokujących i strasznych, podane w oszczędnej formie, a jednak nie mogłam się wtedy oderwać od lektury i chciałam wiedzieć, co będzie dalej. Czytając „Ganbare” nie mogę znieść tego wciskania emocji na siłę i czuję się jak gęś, którą tuczą na pasztet foie gras.

No cóż, może i autorka pojechała, wysłuchała, zebrała i napracowała się nad opracowaniem, może i nawet są w jej książce jakieś ciekawe fakty, ale ogólnie efekt pracy autorki jest dla mnie niestrawny. Tak, jakby reportaże też się już podzieliły na podkategorie: te dla miłośników sensacji, te dla miłośników przygód, te dla spragnionych poezji i emocji nastolatek. Zabrakło też klimatu Japonii, opowieści o mentalności ludzi, którzy są w warstwie emocjonalnej bardzo odmienni od Europejczyków. Autorka nie wychodzi przy tym chyba z założenia, że wszyscy są specjalistami w dziedzinie japońskiej kultury i zwyczajów, po prostu nie uważa za interesujące wprowadzenia czytelnika w ten świat. Lepiej po prostu mówić zagadkami: ramen, tatami, futon. Choć może to i lepsze, niż tłumaczenie czytelnikowi rzeczy na sposób protekcjonalny, na przykład, jak to jest, gdy wybuchnie bomba atomowa, chodź, opowiem ci o tym przy sake, Kasia-san.

Ach, i jeszcze jedna kwestia. Co jest faktem, a co literaturą? Wiem, że niektórzy reporterzy uważają oddzielanie faktów od fantazji za niepotrzebne przynudzanie, ja jednak żywię staromodne przywiązanie do takiego dzielenia. Nie podobała mi się wspomniana wyżej pierwszoosobowa narracja, przy której na początku myślałam, że autorka opowiada o swoich przeżyciach, choć przecież dziwiło mnie trochę – czyżby i ona była ofiarą tsunami? Jeszcze bardziej nie podobało mi się wplecenie w tekst japońskiej legendy czy też opowieści grozy, tak jakby to był sen jednego z bohaterów. A jako że właśnie niedawno czytałam „Balladę o Narayamie. Opowieści niesamowite z prozy japońskiej”, to miałam na świeżo w pamięci „Przygodę kupca” (Koizumi Yakumo) i uderzyło mnie to niebywałe podobieństwo. Co prawda autorka wymienia w bibliografii „Kwaidan” (jest tam to samo opowiadanie zatytułowane „Mujina”), ale czy to znaczy, że może dowolnie przetwarzać cudze utwory na potrzeby własnego tekstu i ani słowem o tym nie wspomnieć?

Podsumowując, „Ganbare! Warsztaty umierania” są dla mnie wielkim rozczarowaniem, bo zarówno japońska tematyka, jak i niezwykle pozytywne recenzje tej książki krążące po Sieci, bardzo rozbudziły mój apetyt. Nie był to jednak apetyt na emocjonalną paszę, podawaną przez rurkę wprost do żołądka.

Gęsi na pasztet foie gras karmi się w ten sposób, że umieszcza się w ich przełyku rurkę, przez którą wtłacza się dużo, dużo paszy. W książce „Ganbare!” nie ma ani słowa o tym pasztecie, a żadna gęś nie została wspomniana w jakimkolwiek kontekście.


„Ganbare!”, książka zwana reportażem literackim, ma duży potencjał do wywoływania emocji w czytelniku. We mnie przynajmniej...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Le Petit Nicolas René Goscinny, Jean-Jacques Sempé
Ocena 8,7
Le Petit Nicolas René Goscinny, Jean...

Na półkach: ,

Mikołajka z pewnością nie trzeba nikomu przedstawiać. Każdy wie, co to za mały łobuziak, który wraz ze swymi kolegami nieustannie pakuje się w kłopoty, wciąż tak samo uroczo niewinny i dowcipny.

Nie zamierzam zatem po prostu zachęcać do sięgnięcia po książkę o przygodach Mikołajka, ale zamierzam zachęcać do sięgnięcia po nią w oryginale. Jest to bowiem idealna pozycja dla tych, którzy stawiają pierwsze poważniejsze kroki na swej drodze do biegłego opanowania języka francuskiego. Nie dość, że napisana prostym językiem, to jeszcze zabawna i miła w odbiorze - sama przyjemność przy takiej nauce. Często powtarzające się słówka same zostają w głowie - zwłaszcza że autorzy w każdej opowiastce przypominają, kto jest kim, używając tych samych określeń, a i gramatyka też nie przysparza większych trudności (dwa podstawowe czasy przeszłe - no, czasem jeszcze trzeci, - a od czasu do czasu teraźniejszy albo przyszły).

Sama niewątpliwie sięgnę po dalsze części, również w oryginale, bo przecież w polskim przekładzie zaliczyłam je już w dzieciństwie :)

Mikołajka z pewnością nie trzeba nikomu przedstawiać. Każdy wie, co to za mały łobuziak, który wraz ze swymi kolegami nieustannie pakuje się w kłopoty, wciąż tak samo uroczo niewinny i dowcipny.

Nie zamierzam zatem po prostu zachęcać do sięgnięcia po książkę o przygodach Mikołajka, ale zamierzam zachęcać do sięgnięcia po nią w oryginale. Jest to bowiem idealna pozycja dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Panią Dalloway” bardzo łatwo jest pokochać. Ta, książka, tak jak i sama Klarysa Dalloway, pełna jest wdzięku i uroku, nic więc dziwnego, że trudno się jej oprzeć, że nagle kręci nam się w głowie i koniecznie chcemy wiedzieć więcej, chcemy poznać i zgłębić ten mikrokosmos wrażeń, odczuć, szczegółów dostrzeganych mimochodem i kątem oka. „Panią Dalloway” łatwo jest pokochać, wystarczy odrzucić przeświadczenie, że opowieść powinna mieć wyraźny wstęp, rozwinięcie i zakończenie i wbić sobie do głowy, że na każdą historię składają się tysiące perspektyw, tysiące początków i końców.
Virginia Woolf nie opowiada nam historii – ona maluje przed nami tylko jej mały fragment. Obraz ten, kreślony delikatnymi, impresjonistycznymi pociągnięciami pędzla, zamyka się w ramach jednego dnia. Pośpiesznie nanoszone szczegóły splatają się ze sobą i choć analiza każdej kreski z osobna zmusza do stwierdzenia, że mamy przed sobą chaotyczny bohomaz, to jednak spojrzenie na całość pozwala odkryć głębię tego dzieła sztuki. Autorka przenosi nas do londyńskiej dzielnicy, w której istnieją obok siebie i przenikają się opowieści o Klarysie, jej ukochanym z lat młodości (za którego jednak nie wyszła, bo wybrała Pana Dalloway), jej prawie dorosłej córce, a także innych ludziach – przypadkowych przechodniach, weteranie wojennym, przywiezionej z Włoch żonie, uznanym lekarzu. Obserwując to ruchliwe mrowisko trzeba być bardzo czujnym, ponieważ jedno mrugnięcie okiem powoduje nagłą zmianę perspektywy. Jeszcze ułamek sekundy temu widzieliśmy wszystko oczami Klarysy, ale Klarysa spojrzała na mijaną kobietę i nagle stajemy się tą kobietą, widzimy świat tak, jak widzi go ona, słyszymy jej myśli i patrzymy na przechodzącą Klarysę z zewnątrz i trochę obojętnie. Ten zabieg, stosowany konsekwentnie przez autorkę, jest zdecydowanie największym atutem książki. Dzięki niemu bowiem Virginia Woolf udowadnia, że jest mistrzynią przenikliwości, która doskonale oddaje myśli i emocje kłębiące się w duszy każdego człowieka. Świetnym przykładem może być chociażby scena, w której Piotr, zaraz po powrocie z Indii, przychodzi w odwiedziny do Klarysy i oboje, po wielu latach niewidzenia się, prowadzą ze sobą nieco sztywną rozmowę. Oboje pamiętają jeszcze czasy, kiedy się kochali, oboje są świadomi tego, kim są obecnie i jak potoczyły się ich losy. Oboje patrzą na siebie i bez przerwy analizują, co powinni zrobić, by przedstawić się tak, jak chcieliby wyglądać, co powiedzieć, by ukryć te uczucia, których nie chciałoby się zdradzać; oboje bacznie się nawzajem obserwują, by przeniknąć się nawzajem i odkryć, co ta druga osoba tak naprawdę myśli, jakie są jej intencje i jak ocenia swego rozmówcę. Czytelnik zaś – patrząc raz oczami Piotra, raz Klarysy – może obserwować, ile w tym wszystkim niezrozumienia, kompleksów, błędnych interpretacji, różnorodności ocen tego samego zdarzenia. Aż ma się ochotę wołać: „Tak, tak, to wszystko prawda, naprawdę tak jest, że się coś odbiera tak, a tak, że się zgaduje, co ktoś miał na myśli i że się odgaduje źle albo nie do końca dobrze i że nigdy nie wiadomo na pewno”.
Można twierdzić, że „Pani Dalloway” jest książką o miłości, o śmierci, o starości, tęsknocie za przeszłością, o rozczarowaniu. Owszem, wszystkie te elementy przewijają się przez ów jeden londyński, czerwcowy dzień, którego jesteśmy obserwatorami, ale to nie one są na pierwszym planie; te są jedynie pretekstem do ukazania, jak bardzo każdy z nas jest samotny przez to, że jest indywidualną jednostką, skazaną na własne przemyślenia, spostrzeżenia, które nigdy nie pokrywają się w pełni (albo choćby w części) z tym, co myślą i czują inne, krążące wokół nas osoby. To książka o tym, jak bardzo niemożliwe jest pełne poznanie kogokolwiek i jak bardzo irytująca jest świadomość tego stanu rzeczy.
Czego więc należy się spodziewać, sięgając po „Panią Dalloway”? Literackiej uczty, intelektualnego wyzwania i jeszcze tego wrażenia szczęścia które zjawia się, gdy ktoś zręcznie ubiera w słowa nieuchwytne emocje, uczucia i przemyślenia, które wielokrotnie przelatywały nam przez głowę.

„Panią Dalloway” bardzo łatwo jest pokochać. Ta, książka, tak jak i sama Klarysa Dalloway, pełna jest wdzięku i uroku, nic więc dziwnego, że trudno się jej oprzeć, że nagle kręci nam się w głowie i koniecznie chcemy wiedzieć więcej, chcemy poznać i zgłębić ten mikrokosmos wrażeń, odczuć, szczegółów dostrzeganych mimochodem i kątem oka. „Panią Dalloway” łatwo jest pokochać,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nazwijcie mnie egocentryczką, ale i tak będę uważać, że autor książki powinien trochę poprzymilać się do czytelnika, zachęcić go, zaprosić do wysłuchania historii, którą ma do opowiedzenia, zabiegać o jego zainteresowanie. W swych afrykańskich wspomnieniach Karen Blixen pochyla się na chwilę nad różnicą pomiędzy białym człowiekiem, który preferuje słowo pisane, a czarnoskórymi autochtonami, którzy wciąż jeszcze wolą w skupieniu wysłuchać snutej przez inną osobę opowieści – i jednocześnie wskazuje, że ona sama chętnie układała historyjki, które można było później opowiedzieć znajomemu odwiedzającemu jej farmę. Wydawać by się mogło, że w takim razie lektura jej książki będzie wyłącznie przyjemnością. A jednak – niestety – odniosłam wrażenie, że dar opowiadania jest u duńskiej baronowej bardzo nierówny, że nie pisze ona dla czytelnika, tylko dla siebie samej i przez to czytanie jej najsłynniejszej książki bywało chwilami nużące.

„Pożegnanie z Afryką” to luźno ze sobą powiązane przemyślenia i historie, drobne wydarzenia które miały miejsce podczas niemal dwudziestoletniego pobytu autorki na Czarnym Lądzie. Nie ma w nich chronologii ani jakiejś konkretnej myśli przewodniej – nikt tego zresztą nie wymaga; to, czego jednak stanowczo zabrakło, to odrobina własnej refleksji, oceny, konkluzji wynikającej z przytaczanych wydarzeń. Autorka ma styl bardzo oszczędny i powściągliwy, tak że aż ma się wrażenie, że próbuje za wszelką cenę ukryć samą siebie, odmalowując jednocześnie dzikie i piękne oblicze Kenii, w której spędziła tak wielki kawał życia. Dzięki niej odkrywamy zatem kikujuskie zwyczaje, poznajemy wygląd i czyny tubylców, podglądamy zwierzynę i czekamy na deszcz, ale jednocześnie my, laicy z mroźnej Północy, często nie wiemy, co to wszystko powinno oznaczać. A czasem po prostu czekamy na ciąg dalszy historii, który nie następuje, bo autorka kończy rozdział krótkim stwierdzeniem, że to jej przypomniało pewną historię o czymś… - i zostawia nas, bez początku, bez końca, ot, niezobowiązujące spostrzeżenie, nim zupełnie zmieni temat.

Mimo iż książka napisana jest barwnym językiem, mimo iż oko autorki wychwyciło mnóstwo ciekawych rzeczy, niezwykłych drobiazgów, mimo iż odmalowała przed nami piękno przyrody i odmienność afrykańskich nacji, to jednak odczuwam niedosyt – niedosyt emocji, niedosyt autorki, która pokazałaby nam nie tylko swój świat, ale też samą siebie. Tylko czasem nie udaje jej się całkiem odwrócić uwagi od swojej osoby i wtedy możemy poczuć to samo co ona obrzydzenie po przelocie szarańczy, to samo rozczarowanie marnymi zbiorami kawy, to samo zespolenie z rytmem natury i wreszcie ten sam ogromny smutek, gdy przychodzi w końcu czas, by pożegnać się z miejscem, które przez tyle lat było jej domem.

Nazwijcie mnie egocentryczką, ale i tak będę uważać, że autor książki powinien trochę poprzymilać się do czytelnika, zachęcić go, zaprosić do wysłuchania historii, którą ma do opowiedzenia, zabiegać o jego zainteresowanie. W swych afrykańskich wspomnieniach Karen Blixen pochyla się na chwilę nad różnicą pomiędzy białym człowiekiem, który preferuje słowo pisane, a...

więcej Pokaż mimo to