rozwiń zwiń

Bóg urojony

Okładka książki Bóg urojony
Richard Dawkins Wydawnictwo: CiS popularnonaukowa
520 str. 8 godz. 40 min.
Kategoria:
popularnonaukowa
Tytuł oryginału:
The God Delusion
Wydawnictwo:
CiS
Data wydania:
2007-05-01
Data 1. wyd. pol.:
2007-05-01
Data 1. wydania:
2006-01-01
Liczba stron:
520
Czas czytania
8 godz. 40 min.
Język:
polski
ISBN:
9788385458289
Tłumacz:
Piotr J. Szwajcer
Tagi:
religia filozofia Bóg wiara racjonalizm ateizm

Oceń książkę
i
Dodaj do biblioteczki

Porównaj ceny

i
Porównywarka z zawsze aktualnymi cenami
W naszej porównywarce znajdziesz książki, audiobooki i e-booki, ze wszystkich najpopularniejszych księgarni internetowych i stacjonarnych, zawsze w najlepszej cenie. Wszystkie pozycje zawierają aktualne ceny sprzedaży. Nasze księgarnie partnerskie oferują wygodne formy dostawy takie jak: dostawę do paczkomatu, przesyłkę kurierską lub odebranie przesyłki w wybranym punkcie odbioru. Darmowa dostawa jest możliwa po przekroczeniu odpowiedniej kwoty za zamówienie lub dla stałych klientów i beneficjentów usług premium zgodnie z regulaminem wybranej księgarni.
Za zamówienie u naszych partnerów zapłacisz w najwygodniejszej dla Ciebie formie:
• online
• przelewem
• kartą płatniczą
• Blikiem
• podczas odbioru
W zależności od wybranej księgarni możliwa jest także wysyłka za granicę. Ceny widoczne na liście uwzględniają rabaty i promocje dotyczące danego tytułu, dzięki czemu zawsze możesz szybko porównać najkorzystniejszą ofertę.
Ładowanie Szukamy ofert...

Patronaty LC

Książki autora

Mogą Cię zainteresować

Oceny

Średnia ocen
7,5 / 10
4308 ocen
Twoja ocena
0 / 10

Opinia

avatar
381
380

Na półkach:

(2006)
[The God Delusion]

Książka jest różnorodna – obejmuje kwestie filozoficzne, związane z ewolucją Wszechświata, początkami życia oraz prawidłami biologii, a także krytykę biblijną, zagadnienia etyczne, psychologiczne, problem negatywnego wpływu religii. Odnosi się do retoryki uprawianej przez wierzących, powszechnych przekonań i błędów myślowych. Krytykuje koncepcję odwiecznego Demiurga, wielopoziomowo wykazując, czemu ta idea jest mało wiarygodna; opowiada o jej korzeniach, o tym co zrodziło nasze przekonania i wpłynęło na ich upowszechnienie, o mechanizmach powstawania religii*. Oczywiście tematów dotyka skrótowo, bo każdy rozdział to materiał na osobną publikację. Całość stanowi jednak dobry pakiet startowy dla osób zagubionych. Takich, które mają pewne wątpliwości, ale jeszcze nie zdecydowały się na konfrontacje z faktami. Jeśli natomiast ktoś jest niewierzący, a nigdy nie starał się uporządkować sobie argumentów, tutaj znajdzie podstawowe. Dla czytelników którzy podzielają poglądy profesora (1941), mają za sobą pewne refleksje, i znają jego motywacje, lektura będzie bardziej rekreacyjna. Całość czyta się przyjemnie. Argumentacja jest trafna, pełna pasji i odważna. Znajdziemy tu sporo mądrych uwag – zdecydowanie warto przeczytać.

Tłumaczenie jest bardzo dobre, atrakcyjne stylistyczne i przyjemne w odbiorze. Można odnieść wrażenie, że książka powstała w języku polskim. Trafiają się zdania które można by skonstruować lepiej, odstające od reszty, ale jest ich niewiele, i nie wpływa to negatywnie na odbiór całości. Piotr J. Szwajcer (1959) poradził sobie z The God Delusion świetnie. Troszkę gorzej wyszła natomiast korekta.

Jeśli ktoś nie jest religijny, nie uzna książki za kontrowersyjną. W sieci znajdziemy wiele negatywnych opinii, pełnych jadu i argumentów na poziomie obrażonego przedszkolaka. Autor liczył się z nimi, i odpowiada na nie już na kartach książki (mimo, że te w zasadzie były jeszcze wówczas niewypowiedziane).
Nie jest arogancki**. Jest po prostu asertywny, konsekwentny, spójny i skuteczny. Ocenia religie negatywnie, i nie widzi powodu by mówić o nich z szacunkiem – a to się ludziom nie podoba. Burzy im światopogląd.

Książka powstała z myślą o odbiorcy brytyjskim, a w drugiej kolejności również dla mieszkańców Zachodu – dlatego Dawkins skupia się koncepcji judeochrześcijańskiej. O innych religiach pisze niewiele, ale dostatecznie by w ramach obranej koncepcji dopełnić obraz zjawiska.

(Eseje wyszły spod ręki biologa ewolucyjnego, jaką pracę napisałby astrofizyk?).

__________
* Dawkins sugeruje, że ludzka skłonność do religii jest ściśle związana z naszą konstrukcją biologiczno-kulturową, że jest to efekt utrwalenia skłonności, która każe nam ufać starszym, bardziej doświadczonym i stojącym wyżej w hierarchii. Tłumaczy, że dzieci które nie słuchały ostrzeżeń rodziców – na ogół kończył marnie, np. rozszarpane przez dzikie zwierzęta, konając po niejadalnych grzybach lub w górskiej rozpadlinie. W efekcie tego, przeżywały jednostki bardziej skłonne do zaufania, i to one przekazywały tę cechę dalej, z czasem doprowadzając do jej kumulacji, czego efektem jest stan dzisiejszy.
** W dwuczęściowym dokumencie Źródło wszelkiego zła? [The Root of All Evil?] (2006), Dawkins wchodzi w rolę prowokatora, i prowadzi część rozmów w sposób daleki od właściwego, otwarcie zdradzając swoje stanowisko, a niekiedy decydując się na zaczepki. Oczywiście nie sprzyja wydobywaniu informacji. W „Bogu urojonym” to konfrontacyjne stanowisko ma o wiele lepszą formę, jest celniejsze i bardziej wyważone. Miejscami profesor przesadza z przymiotnikami, starając się podkreślić coś, co i tak wynika z opisu. Wychodzi z niego zadziora, jednak nie jest to typ zarozumiałego egotyka. Jeżeli chodzi o wiarę, to naprawdę nie trzeba wiele by być uznanym za skandalistę, nacisnąć komuś na odcisk i zrobić sobie wrogów. Zresztą profesor sam o tym pisze.



W księdze Genesis przeczytamy, że Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo. A przecież było odwrotnie – to człowiek wykreował Boga. Podług swoich potrzeb i zapatrywań, w oparciu o własne ego, pragnienia i ambicje. Boga Abrahama oraz jego zapomnianych protoplastów, ugaryckiego Ela i innych. Kierowany pychą, zatopiony w duchu swoich czasów, uczynił zeń surowego samca alfa – którego sądy są arbitralne, niepodważalne i bezdyskusyjne. Gdybym był Dawkinsem, dałbym tę myśl na samym początku.



„[...] »nawrócenie« Douglasa [Adamsa, 1952-2001] (które nastąpiło pod wpływem moich wcześniejszych książek, a żadna z nich nie stawiała przed sobą takiego celu) zainspirowało mnie do napisania Boga urojonego” (str. 166-167). Douglas Adams, brytyjski pisarz science-ficton, autor „Autostopem przez galaktykę” – porzucił agnostycyzm na rzecz ateizmu po przeczytaniu „Samolubnego genu” (1976) i „Ślepego zegarmistrza” (1986). Dawkins dedykuje mu książkę i nie szczędzi ciepłych słów.



PODOBNE POZYCJE I LEKTURY UZUPEŁNIAJĄCE:

Ateista – Andrzej Koraszewski (2018)
Bóg nie jest wielki – Christopher Hitchens (2007)
Bóg – Reza Aslan (2017)
Dlaczego nie mogę być chrześcijaninem a tym bardziej katolikiem – Piergiorgio Odifreddi (2007)
Głupie pytania – Jan Hartman (2013)
Rozmyślania (do siebie samego) – Marek Aureliusz (170-180)
Tak wymyślono chrześcijaństwo – Leo Zen (2003)
Tajemnice Nowego Testamentu – Radosław Kiełbasiński (2011)
Prawda i fikcja w kodzie Leonarda da Vinci – Bart D. Ehrman (2004) [i inne książki autora]
Mity hebrajskie – Robert Graves, Raphael Patai (1955)
Neandertalska paralaksa: Hominidzi, Ludzie, Hybrydy (2002-2003) – Robert J. Sawyer [powieść rozbita na trzy tomy z powodów marketingowych, kwestia religii jest tu istotną częścią fabuły; młodszy czytelnik zada sobie w trakcie tej lektury wiele ważnych pytań]
ST i NT: https://biblia.deon.pl/

Jeśli ktoś ma kłopoty z ustosunkowaniem się do chrześcijaństwa, wystarczy że przeczyta Biblię. Jest to zdecydowanie męczące, mozolne zadanie na dłuższy okres czasu – ale warto. Jak nie całość, to chociaż fragmentami (które są różne jakości). Wspieranie się audiobookami też jest jakimś wyjściem. (Gandhi nie dał rady. W autobiografii przyznał, że Biblia tak go nużyła, że przysypiał). Lata temu, będąc już całkowicie poza wpływem Kościoła, szukając w Starym Testamencie fragmentu o przejściu przez Morze Czerwone, przypadkowo trafiłem na poniższy fragment (wspomniany zresztą przez Dawkinsa), i byłem wtedy realnie zaskoczony:

„Rzekł Pan do Mojżesza: «Pomścij Izraelitów na Madianitach. Potem zostaniesz przyłączony do twoich przodków».  Rzekł więc Mojżesz do ludu: «Przygotujcie spośród siebie mężów na wyprawę wojenną przeciw Madianitom; mają im wymierzyć pomstę Pana. Poślijcie na wyprawę wojenną po tysiącu ludzi z każdego pokolenia izraelskiego». [...] Według rozkazu, jaki otrzymał Mojżesz od Pana, wyruszyli przeciw Madianitom i pozabijali wszystkich mężczyzn. Zabili również królów madianickich. Oprócz tych, którzy zginęli [w walce]: Ewi, Rekem, Sur, Chur i Reba – razem pięciu królów madianickich. Mieczem zabili również Balaama, syna Beora. Następnie uprowadzili w niewolę kobiety i dzieci madianickie oraz zagarnęli jako łup wszystko ich bydło, stada i cały majątek. Spalili wszystkie miasta, które tamci zamieszkiwali, i wszystkie obozowiska namiotów. Zabrawszy następnie całą zdobycz, cały łup złożony z ludzi i zwierząt, przyprowadzili jeńców, zdobycz i łup do Mojżesza, kapłana Eleazara i całej społeczności Izraelitów, do obozu, który się znajdował na równinach Moabu, położonych nad Jordanem naprzeciw Jerycha. Mojżesz, kapłan Eleazar i wszyscy książęta społeczności wyszli z obozu naprzeciw nich. I rozgniewał się Mojżesz na dowódców wojska, na tysiączników i setników, którzy wracali z wyprawy wojennej. [tutaj można by naiwnie założyć, że przeraziło go bestialstwo Hebrajczyków, bezsensowna dewastacja i ogólny chaos, jednak nie...] Rzekł do nich: «Jakże mogliście zostawić przy życiu wszystkie kobiety? [Co k*rwa?!] One to za radą Balaama spowodowały, że Izraelici ze względu na Peora dopuścili się niewierności wobec Pana. Sprowadziło to plagę na społeczność Pana. Zabijecie więc spośród dzieci wszystkich chłopców, a spośród kobiet te, które już obcowały z mężczyzną [!]. Jedynie wszystkie dziewczęta, które jeszcze nie obcowały z mężczyzną, zostawicie dla siebie przy życiu [jako niewolnice seksualne i darmową pomoc domową]” (Księga Liczb, rozdział 31, https://biblia.deon.pl/rozdzial.php?id=170).
Kiedy byłem dzieciakiem, zachodziłem w głowę, czemu zdobycie Jerycha jest przedstawiane jak coś dobrego. Miałem wtedy spory dysonans poznawczy, i nie do końca rozumiałem czemu to właśnie ten epizod ma służyć za przykład korzyści wynikających z zaufania Bogu, a jednocześnie świadectwo jego woli i mocy. Dziś powiedziałbym, że to przykład ludobójstwa, zwyczajnej czystki etnicznej, a jednocześnie świadectwo prymitywnej, bezsensownej przemocy – którą ciężko zrozumieć. Świadectwo swoich czasów. Niech przemówi Pismo: „I rzekł Pan do Jozuego: «Spójrz, Ja daję w twoje ręce Jerycho wraz z jego królem i dzielnymi wojownikami. [...] Lud wzniósł okrzyk wojenny i zagrano na trąbach. Skoro tylko usłyszał lud dźwięk trąb, wzniósł gromki okrzyk wojenny i mury rozpadły się na miejscu [jeb-badabum!]. A lud wpadł do miasta, każdy wprost przed siebie, i tak zajęli miasto. I na mocy klątwy przeznaczyli na [zabicie] ostrzem miecza wszystko, co było w mieście: mężczyzn i kobiety, młodzieńców i starców, woły, owce i osły” (Księga Jozuego, rozdział 6, https://biblia.deon.pl/rozdzial.php?id=1118) – co im zawiniły kobiety, dzieci, starcy i trzoda? Czym to się różni od perypetii mieszkańców Mezopotamii, w jaki sposób Jahwe jest odmienny od bogów Sumeru, Akadu i Babilonii? Pójdźmy dalej, co łączy nauczanie Jezusa ze wschodnimi kultami rozpowszechnionymi w Imperium Romanum? Jak się to ma do ówczesnych sekt? Dla osoby kompletnie z tym nieobeznanej, wnioski mogą być bardzo zaskakujące.
Jeśli kogoś interesuje źródło prawa niespodzianki z cyklu wiedźmińskiego, znajdzie je w Starym Testamencie. Przy okazji jest to też druga najsławniejsza ofiara z człowieka, która w przeciwieństwie do tej jaką miał złożyć Abraham z Izaaka, doszła do skutku. Pobożne Jefte przyrzekł Jahwe tak: „«Jeżeli sprawisz, że Ammonici wpadną w moje ręce, wówczas ten, kto [pierwszy] wyjdzie od drzwi mego domu, gdy w pokoju będę wracał z pola walki z Ammonitami, będzie należał do Pana i złożę z niego ofiarę całopalną». Wyruszył więc Jefte przeciw Ammonitom zmuszając ich do walki i Pan wydał ich w jego ręce. Rozgromił ich na przestrzeni od Aroeru aż do okolic Minnit, co stanowi dwadzieścia miast, i dalej aż do Abel-Keramim. Była to klęska straszna. Ammonici zostali poniżeni przez Izraela. Gdy potem wracał Jefte do Mispa, do swego domu, oto córka jego wyszła na spotkanie, tańcząc przy dźwiękach bębenków, a było to dziecko jedyne; nie miał bowiem prócz niej ani syna, ani córki. Ujrzawszy ją rozdarł swe szaty mówiąc: «Ach, córko moja! Wielki ból mi sprawiasz! Tyś też wśród tych, co mnie martwią! Oto bowiem nierozważnie złożyłem Panu ślub, którego nie będę mógł odmienić!» Odpowiedziała mu ona: «Ojcze mój! Skoro ślubowałeś Panu, uczyń ze mną zgodnie z tym, co wyrzekłeś własnymi ustami, skoro Pan pozwolił ci dokonać pomsty na twoich wrogach, Ammonitach!» Nadto rzekła do swego ojca: «Pozwól mi uczynić tylko to jedno: puść mnie na dwa miesiące, a ja udam się na góry z towarzyszkami moimi, aby opłakać moje dziewictwo». «Idź!» – rzekł do niej. I pozwolił jej oddalić się na dwa miesiące. Poszła więc ona i towarzyszki jej i na górach opłakiwała swoje dziewictwo. Minęły dwa miesiące i wróciła do swego ojca, który wypełnił na niej swój ślub i tak nie poznała pożycia z mężem” (Księga Sędziów, rozdział 11, https://biblia.deon.pl/rozdzial.php?id=1147). Jefte spalił córkę aby uzyskać „miłą woń dla Jahwe”. Bóg nie interweniował.

Na miejscu Dawkinsa dodałbym do tekstu jeszcze trzy refleksje (w moim odczuciu bardzo istotne):
Bóg milczy. Gdyby jego istnienie było odczuwalne, przejawiało się jakkolwiek, gdyby było składową rzeczywistości – ludziom łatwiej byłoby nie tyle wierzyć, co wiedzieć, że ktoś taki istnieje i brać to pod uwagę. Wielki nieobecny nie zaszczyca nas jednak żadnymi sygnałami.

Bóg doświadcza ludzi poprzez choroby, testuje ich wiarę, ale w jakim celu doświadcza tak również zwierzęta? Co jeleniowi po nowotworze? Czemu świat zwierząt jest tak okrutny? Dlaczego część pisklaków ginie z powodu egoizmu rodzeństwa? Czy kanibalizm chomiczych matek nie stoi w sprzeczności z wizją Boga? Czemu nadmiar chutliwych żółwi morskich może udusić uciekającą samicę? I wreszcie, czemu jedne gatunki zjadają drugie? Skąd przemoc i gwałt wpisane w boże dzieło? Przecież „Bóg jest miłością”!

Czemu Bóg nie manifestuje się na niebie (lub inaczej), i nie dociera do wszystkich w tym samym czasie? Jeśli założymy że Jezus był synem bożym, czemu nie zrobił wielkiego world tour? Czemu zakończył robotę w małej, peryferyjnej prowincji? Albo inaczej, dlaczego Bóg nie powołał do życia setek Chrystusów, by mogli nieść dobrą nowinę w każdym zakątku planety: w imperium dynastii Han i na Wyspach Japońskich, w Indiach, w murzyńskiej Afryce ludów Bantu czy Khoisan, pośród australijskich Aborygenów, wśród plemion Ameryki Południowej, między Majami i Zapotekami? Jak na wszechmocnego – specjalistę od efektów specjalnych i twórcę wszechrzeczy – oferuje nam wersję wyjątkowo ekonomiczną (żeby nie rzec... niskobudżetową).



Nauka – systematyczne, misterne dochodzenie do prawdy (poprawianie potknięć własnych i poprzedników oraz negacja zakorzenionych błędnych przekonań). Dzięki niej żyjemy dłużej i lepiej, bardziej komfortowo.

Religia – kompulsywne zestawianie fikcji, a na późniejszym etapie dalsze rozbudowywanie i przetwarzanie (w zależności od potrzeb bieżących). Źródło stresu, błędnych zapatrywań i gwałtownych napięć społecznych.



UWAGI MERYTORYCZNE (wyd. II, 2018):
Str. 10-11 – gdyby na Ziemi nie było religii (jak w alternatywnej wizji Roberta J. Sawyera przybliżonej w Neandertalskiej paralaksie [The Neanderthal Parallax, 2002-2003]), talibowie nie mieliby posągów do burzenia (chodzi o wizerunki Buddy z Bamian). (Buddyzm, wbrew temu co się niekiedy pisze, jest religią. Czci się w niej Buddę i otwarcie kieruje ku niemu modły w określonej intencji; oddaje się także cześć innym oświeconym, duchom i demonom, składa ofiary, przeprowadza obrzędy, itd.).

Str. 63 – tłumacz twierdzi, że autor pomieszał tu dwa spisy, ale faktycznie żyła w XIII stuleciu pewna Zyta, i kościół uznał ją za świętą.

Str. 118 – jeśli czytanie w myślach należy do „czysto ludzkich właściwości” (!), to oznacza, że jakaś namiastka telepatii (wyśmiewa ją na str. 131), do tej pory nieudowodnionej naukowo, negowanej przez racjonalistów, jest dla scjentystycznego Dawkinsa faktem? Czy też chodzi tylko o wczucie się w drugą osobę, wyrażone za pomocą metafory („czytasz mi w myślach!”)? Coś tu poszło nie tak w tłumaczeniu.

Str. 192 – „[...] życie narodziło się tylko raz” (+ str. 195) – wedle nowszego podejścia, powstania materii ożywionej jest naturalną konsekwencją pewnych uwarunkowań, albo też możliwością która po prostu się pojawia. Od czasu do czasu, w różnych miejscach, no i kto da głowę że nie zachodzi również teraz?

Str. 196-197/212 – Dawkins podaje nieaktualne dane (Wszechświat świat tworzy około 100 miliardów galaktyk, z czego w naszej znajduje się 1-30 miliardów planet). Wedle najnowszych szacunków w Drodze Mlecznej znajduje się 100 miliardów planet (!), a nasz wszechświat, składa się z 350 miliardów dużych galaktyk, obok których wyróżnia się również 3,5 biliona [3 500 000 000 000] galaktyk karłowatych.

Str. 305 – w drugim przypadku musimy bezpośrednio skrzywdzić człowieka, ponadto zinstrumentalizujemy go. To pierwsze co przyszło mi na myśl, i stronę dalej autor pisze to samo. Jakiś brak wiary w intelekt czytelnika... (Mam wrażenie, że co najmniej jeden z tych przykładów miałem na studiach, być może w nieco zmienionej formie – ale każdy rozsądny człowiek bez problemu wskaże w czym rzecz, tutaj nie trzeba się nawet zastanawiać).

Str. 323 – Dawkins powinien zaznaczyć, że pierwotnie całość Biblii odczytywano dosłownie. Nie było zresztą powodu by robić inaczej. Opis sześciodniowego aktu kreacji, w czasie którego Bóg po kolei tworzy wszystkie elementy uniwersum, ograniczającego się wówczas tylko do Ziemi, dziś uznawany jest za metaforyczny. Mowa jest o przenośniach, o baśni, o micie. Nie da się go obronić, ale gdyby nie to – Kościół stałby za nim murem. Podobna sytuacja jest z niebem (rajem). W NT jest to obszar ulokowany bezpośrednio nad nami, hen wysoko, zapewne przed sklepieniem, za którym jest woda (w tej koncepcji cały świat to coś w rodzaju płaskiej ziemi pod szklaną kopułą – skrajnie upraszczając). W Biblii znajdziemy opisy wniebowstąpienia – znaczące postacie unoszą się w górę, do Boga (w tym Jezus). Bóg bytuje gdzieś nad nami, poza światem śmiertelnych. Jednak wraz z rozwojem nauki, astronomii i lotnictwa – przeniesiono tę krainę w bliżej nieokreślony wymiar. Okazało się że w górze Boga nie ma.

Str. 328 – tutaj nie może być mowy o pomieszaniu rękopisów. Mamy po prostu do czynienia z motywem którego użyto dwukrotnie (albo jest to odbiciem jakiejś tamtejszej patologii). Legendy i mity mają to do siebie, że pewne historie przypisują różnym bohaterom. A tym przypadku mamy do czynienia właśnie z takimi opowieściami.

Str. 337 – „pięćdziesięciometrowe posągi Buddy” – jeden miał 53, drugi około 40.

Str. 367 – z tego co wiem, Stalin miał ponoć na Kremlu prywatną kaplicę (z drugiej strony stoi tam też kilka soborów i cerkwi), a podczas oblężenia Moskwy, kazał lotnikom okrążyć miasto z ikoną na pokładzie, co wedle zasłyszanego proroctwa miało ocalić miasto. Niemniej, to pisze autor jest oczywiście faktem, Stalin był niewierzący: „Z jednej strony [jego stosunek do religii był] otwarcie wrogi, dążący do całkowitej ateizacji, z drugiej w imię partykularnych interesów, potrafił dojść do porozumienia z duchowieństwem. Uzależniał on podejście do religii od aktualnych potrzeb politycznych” (https://histmag.org/Stalin-wobec-religii.-Piewca-ateizmu-i-sojusznik-Cerkwi-prawoslawnej-21751).
Na kartach tego podrozdziału opatrzność określana jest mianem bytu, jednak opatrzność można rozpatrywać jedynie w kategoriach losu/przeznaczenia/nadnaturalnej siły, ewentualnie bożej opieki (symbolicznie: opromienione oko w trójkącie [wszystkowidzące oko])

Str. 383 – jeśli wycinał z Biblii fragmenty sprzeczne z nauką, to usuwał także to co jest po drugiej stronie kartki (i to losowo) – sensowniej byłoby wykreślać te fragmenty (lub je zamazywać) – anegdota nie brzmi wiarygodnie.

Str. 447 – ogromne zmiany geologiczne (dryf kontynentalny, wypiętrzenie się potężnych łańcuchów górskich – takich jak Himalaje) zachodziło również stosunkowo niedawno, miliony (nie miliardy) lat temu. Mapy rekonstruujące rozkład kontynentów od kambru [541 mln lat temu] (paleozoik) do współczesności (czwartorzęd, kenozoik) doskonale to obrazują.

Str. 491 – „Na pewnej planecie (całkiem możliwe, że na jedynej planecie w całym Wszechświecie) cząsteczki, z których normalnie nie powstałoby nic bardziej złożonego niż kawałek skały, zdołały jakoś »żebrać się« i wytworzyć coś, co [...] jest bytem tak niewyobrażalnie złożonym, że potrafi biegać, skakać, pływać, latać, widzieć i słyszeć, a nawet chwytać i zjadać inne równie ożywione kawałki złożoności” – kontynuacja myśli ze str. 192 i 195. Biorąc pod uwagę skalę kosmosu, jest niemożliwością by życie wytworzyło się jedynie na Ziemi. Statystycznie jest to nieprawdopodobne. To stanowisko bliskie ujęciom religijnym, wywodzącym się wprost z mitów o stworzeniu świata, np. biblijnym, które Dawkins przez 500 stron tej książki krytykuje (!). Nie podróżując poza układ słoneczny, nie mamy prawa stawiać takich tez, a poza tym najnowsze odkrycia astronomiczne wskazują na liczne egzoplanety, które mogą być domem dla życia podobnego do ziemskiego. Poza tym, życie nie musi funkcjonować tak jak na Ziemi, jego budulec i charakter mogą być znacząco odmienne. (Dawkins nie forsuje jakoś silnie tezy o wyjątkowości Ziemi, to co pisze, ma raczej skłonić nas do myślenia o tym jak bardzo rzadkie – na tle innych ciał niebieskich – są takie planety: obfite w wodę, z kontynentami, w korzystnym położeniu względem swojej gwiazdy – „stabilne” światy dogodne dla życia).
Patron jednej z mokotowskich ulic, Giordano Bruno (1548-1600) zginął na stosie, bo śmiał twierdzić, że gwiazdy to odległe Słońca, identyczne jak nasze, i że wokół nich także krążą planety, na których też musi być życie. Zakładał że Wszechświat jest nieskończony.
Jeśli kogoś nie zadowala to co oferuje internet, może sięgnąć po: Wyobrażone Życie. Wyprawa na egzoplanety w poszukiwaniu inteligentnych istot pozaziemskich, stworzeń lodu i zwierząt supergrawitacyjnych duetu Trefil-Summers (2019).

UWAGI TECHNICZNE:
Str. 29 – brak kropki po cudzysłowie; str. 34 + 491-492 – brak jakiegoś łącznika między cudzysłowami (?); str. 35 – wiele (o wiele); str. 48 – w ślepo (na ślepo/w ciemno); str. 54 – czarni Nigeryjczycy (Nigeria to nie RPA, nie ma tam znaczącej białej mniejszości potomków dawnych kolonistów); str. 55 – źdźbło (krztę); str. 60 – wyimaginowany? (na początku strony opisywany był jako ktoś realny); str. 61 – bez (Bez); str. 63 – Archaniołowi (Archaniołowie/Archanioły); str. 66 – Al. Qu-ran (Al-Qur'ān); str. 71 – przypominają (Przypominają); str. 142 – przypis RD, tutaj tłumaczenie chyba wymusiło zmianę treści (literówka) [dziewka i dziwka różnią się jedną literą, virgin i whore to dwa odmienne słowa]; str. 143 – powtórzenie sądu nt. Biblii (że nie jest wiarygodnym źródłem historycznych informacji); str. 147 – kropka powinna być za cudzysłowem; str. 156 – Indach (Indiach); str. 167 – samotne domkniecie nawiasu (bez otwarcia); str. 243 – procesory tekstu (edytory); str. 252 – „może” do skasowania; str. 257 – „Po raz pierwszy wiarę i miłość porównałem, jeszcze w roku 1993, [...]” (jeszcze do skasowania); str. 283 – brak kropki (za cudzysłowem); str. 289 – nawias się otwiera, potem ponownie i domyka (taki nawias w nawiasie); str. 302 – zrewanżować się (tu: na rewanż – lepsza stylistyka); str. 307 – nią (niego); str. 316 – wbrew obietnicy w kolejnym rozdziale nie ma rozwinięcia, wspomina się o aborcji, ale na tym koniec; str. 324/343/394/429/476 – kropka zamiast znaku zapytania; str. 332 – marnowanie czasu (nieplanowane powtórzenie); str. 338 – Bamiyan (Bamian); str. 359 – rasowych (rasowym); str. 378 – o jedną kropkę za dużo (jest w nawiasie i poza nim); str. 387 – Orwellowskiego 1984 (w polskim przekładzie to Rok 1984, a więc Orwellowskiego Roku 1984); str. 417 – Państwo Papieskie [Stato Pontificio] – w Polsce określane Państwem Kościelnym; str. 419 – ratowując (ratując); str. 424 – „zeznaniom” powinno wskoczyć przed „składanym”; str. 428 – jest istnieje („jest” do skasowania); str. 433 – brak myślnika między cudzysłowem a resztą zdania; str. 450 – „[...] dzieci w tej szkole nie były w tej szkole kształcone” (dzieci w tej szkole nie były kształcone); str. 453 – „się losem się losem”; str. 459 – Bhagawad Gita (Bhagawadgita) – tłumacz spolszczył zapis angielski (Bhagavad Gita); str. 461 – zwykłe nawiasy w nawiasie; str. 467 – Ptah (Ptaha – brak deklinacji); str. 477 – zbędny przecinek po trzykropku + po „religii” powinien być przecinek, a „zwłaszcza” powinno wskoczyć na początek linijki; str. 483 – przerwania (przetrwania); str. 490 – nadprogramowa kropka (jest i w nawiasie, na końcu zdania, i poza).





SUBIEKTYWNIE O RELIGII

Dokument Źródło wszelkiego zła? [The Root of All Evil?] (2006) oglądałem w 2007, w kiepskiej kopii nagranej bezpośrednio z Planete. Miałem wtedy 20 lat. Z uwagi na fakt, że interesowała się mną Wojskowa Komisja Uzupełnień Warszawa-Praga – poszedłem na studia. Powoli wdrażałem się w dorosłość, miałem jedną parę butów i dzieliłem pokój z młodszą siostrą.
Film mnie troszkę przygnębił. O ile zgadzałem się z jego spostrzeżeniami odnośnie wiary i psychologii, oraz ogólnej roli nauki, to jednak dosyć jasno promował ateizm, a to wówczas nie było dla mnie pociągające. Postulował, że życie kończy się wraz z kresem aktywności mózgu. Cyk i koniec. A ja zawsze lubiłem, i chyba lubię do dziś, łudzić się, że tak na dobrą sprawę nic nie jest to przesądzone. Że wykładania materialistyczna ma absolutnie sens, ale może jest jakiś inny wymiar, jakaś platforma, która być może nam umyka? Jest to oczywiście myślenie życzeniowe, ale kiedy słucha się historii Shanti Devi (https://en.wikipedia.org/wiki/Shanti_Devi) i podobnych, to ciężko oddalić myśl, że być może coś w tym jest. Nie ma silnych przekonań w tej materii. Najczęściej zakładam, że śmierć to koniec, finito, ale dopuszczam też myśl, że być może jest coś jeszcze, coś o czym nie wiemy. Świadomość jest efektem pracy mózgu... ale czy wyłącznie?
Oczywiście wspomniana kwestia to tylko mały fragment dokumentu, ale na tyle istotny, by osoba w jakimś stopniu przewrażliwiona, niezahartowana – poczuła się niekomfortowo. W pewnym stopniu byłem taką osobą.

W 2008, rok lub dwa lata po tym dokumencie, kiedy jeszcze zdarzało mi się oglądać telewizję, śledziłem wieczorem talk-show Wojewódzkiego. Gościem była Maria Peszek, co do której miałem mieszane uczucia. Padł temat śmierci. Wojewódzki powiedział, że nie wierzy aby coś tam było po drugiej stronie, Peszkówna to samo, i tak sobie gadali dalej, na luzie, bez złych emocji – a mnie strasznie to wzburzyło. Do tego stopnia, że będąc na uczelni, podzieliłem się tym z koleżanką. Zirytowała mnie wtedy pewność z jaką o tym mówili. Ja wolałem wówczas stanowisko, które towarzyszyło mi praktycznie od zawsze, bardziej umiarkowane: że pewnie tak, człowiek gaśnie i wszystko znika (mały prywatny koniec świata), ale być może jest coś dalej... Jak jest faktycznie? Nie wiadomo, ale po co stawiać sprawę tak kategorycznie? Odebrałem to wtedy jako wręcz bezczelne, ale prawda jest taka, że byłem niedojrzały. Wkurzyło mnie to, co dziś przyjąłbym z obojętnością.

Skoro mnie to ubodło, osobę niezaangażowaną religijnie, to jak bardzo musiało to rozeźlić przeciętnego katolika? Takie słowa, mimo że same w sobie neutralne: burzą cały sens życia. Odbierają nadzieję, ostatnią myśl która podtrzymuje na duchu i oddala od niepokoju. Dlatego właśnie Dawkins zbiera cięgi (!). Jakby delikatnie nie klarował swojego stanowiska, mówiąc coś co nie podoba się ogółowi, naraża się na atak. Ludzie reagują emocjonalnie, często nie są zdolni do właściwej autorefleksji, nie mają sił na zrewidowanie poglądów. (Nie pragną tego, a jednocześnie blokuje ich ego). Nie chcą słyszeć, że brnęli w złym kierunku, i że trwało to zdecydowanie dłużej niż powinno. To wymaga odwagi i odpowiedzialności, a na to stać tylko ludzi na poziomie. Mniej skomplikowani, nie umiejący myśleć samodzielnie, nie są w stanie zawrócić. Jest to typowe powszechne, i trzeba się z tym pogodzić.

Kiedy byłem dzieciakiem, sześcio-, siedmio- lub ośmioletnim, podczas spaceru po lesie, zapytałem matki co jest po śmierci. I powiedziała mi tak: że albo istnieje jakiś ciąg dalszy, albo nie ma nic. Zasypiasz i znikasz. Nie ma cię. To chyba nie jest typowe, bo zwykle dzieciakom opowiada się o niebie (światłości, chmurkach i aniołkach). Takie stanowisko, raczej otwarte, nie przeszkodziło mojej matce ani mnie ochrzcić, ani uchronić przed wątpliwą przyjemnością pierwszej komunii, a nawet tak długo męczyć bezsensownym paplaniem żebym zrobił bierzmowanie, że w końcu uległem i dla świętego spokoju poszedłem i odbębniłem – mimo, że tak ona jak i ja, mieliśmy to serdecznie w dupie, i pod kątem duchowym nie miało to żadnego znaczenia. Nie chodziłem już do kościoła, lęk zaszczepiony przez katechetkę, że skończy się to piekłem, dawno już mnie nie trwożył, a rodzicielka także była zdystansowana. Myślę, że matka, która sama miała ceremonię w Pałacu Ślubów (stary był rozwodnikiem), chciała abym ja miał ślub kościelny. Wyszła za mąż kiedy miała dwudziestkę, w połowie lat 80., a ja urodziłem się trzy lata po tym wydarzeniu. Mierzyła mnie swoją miarą, i pewnie zakładała, że rychło pójdę w jej ślady. A w związku z tym, że czasy się zmieniły, normy społeczne też, konieczny i dobrze widziany będzie tylko i wyłącznie ślub kościelny. Tak to sobie tłumaczę, bo do tej pory – mimo moich pytań – nie wyjawiła mi swojego motywu. Pewnie sama nie wie.
I tak mi się upiekło, bo inni latali trzy lata, a mi ten cyrk zajął „tylko” rok. Teoretycznie powinienem „przygotowywać się” tyle co rówieśnicy, ale że nie zawsze trafiałem do kościoła, to nie miałem o tym pojęcia, a wówczas to już w ogóle byłem anty i omijałem ten przybytek. Pod koniec mszy, każdej niedzieli (chory nie chory, zmęczony czy nie) musiałem podstawić indeks, uzyskać parafkę i w trybie przyśpieszonym zaliczyć egzamin z modlitw i katechizmu. Jeśli chodzi o modlitwy, oczywiście zrobiłem sobie bezczelnie wielką ściągę z tyłu katechizmu, rozpisaną drobnym makiem oraz hieroglifami, i tak przekonałem siostry-egzaminatorki, że faktycznie znam te magiczne formułki na pamięć. Ale to nie koniec, musiałem zaliczyć jeszcze spowiedź. Spowiedzi w moim krótkim życiu było około pięciu i ta była szczęśliwie ostatnia. Jako jeden z grzechów wymieniłem przypadkowo zdeptane ślimaki – i to był szczery żal. Do bierzmowania poszedłem w spodniach od garnituru, uszytego jeszcze w PRL (nie wiem po kim), oliwkowej kurtce-puchówce nabytej na Stadionie (której matka nie pozwoliła mi zdjąć) i czarnych, koszykarskich butach reebok, czyli wedle obecnych standardów modnie – wówczas jednak wyglądałem najgorzej ze wszystkich, pogwałciłem kanon, i było mi cholernie wstyd że pokazuje się w takim zestawie publicznie. Nie założyłem marynarki, żeby się nie zgrzać, a matka nie dała mi ściągnąć kurtki, która była naprawdę ogromna, i wyglądałem jak debil. Czyli jak już wspomniałem, wedle panującego wśród młodzieży Anno Domini 2021 bezguścia – szałowo.

Wspominam to jako doświadczenie bardzo schizofreniczne i kompletną stratę czasu. Zupełnie nie rozumiem, czemu dałem za wygraną. Pamiętam jak tłumaczyłem, w miarę składnie, że jest to niezgodne z moimi poglądami, że nie poczuwam się do bycia ani katolikiem, ani nawet chrześcijaninem, i nie chce się w to ładować. Że religia to sprawa prywatna. Ile miałem wtedy lat? 15-16. Na tyle mało, by dawać się jeszcze wodzić za nos i nie umieć sensownie wyłożyć swoich racji, a jednocześnie zbyt wiele by przyjmować to bezkrytycznie.

Ostatni raz byłem na mszy z własnej woli jako 17-latek. Pisze że byłem, a nie że w niej uczestniczyłem, bo nie zajmowałem się modlitwą. Już tłumaczę. Pierwszy rok liceum był dla mnie bardzo ciężki, poziom był o wiele wyższy niż w gimnazjum, normy wyśrubowane, a pod koniec pierwszego semestru realnie się stresowałem, że nie zdam. Może przesadzałem, ale moim celem numer jednej było jak najszybsze zakończenie formalne edukacji. Myśl, że ta mogłaby trwać dłużej, napawała mnie zgrozą. Nie wiem czy bym to przeżył. Co więcej, zostać na drugi rok to porażka której już zupełnie nie umiałem sobie wyobrazić. Przedmioty ścisłe szły mi wyjątkowo kiepsko. Summa summarum skończyło się na kilku stabilnych dwójach, moich pierwszych dopuszczających na świadectwie. To mogłyby być tróje, ale pierwszy semestr obniżał mi oceny w drugim. Żeby rozładować jakoś napięcie, ironicznie i całkowicie dla zgrywy, powiedziałem sobie, że jeśli uda mi zdać, to pójdę do kościoła. Po długim czasie absencji i odmóżdżających dwunastu miesiącach w czasie których „przygotowywałem się” do bierzmowania, postrzegałem to jako skrajną głupotę. Ale słowo się rzekło. Iść i jak najszybciej mieć to za sobą, taki był plan. Miałem wrażenie, że to taki mały pakt z rzeczywistością (coś w rodzaju targu, transakcji): skoro obiecałem zrobić coś głupiego, a sprawy poszły po mojej myśli – to muszę dotrzymać słowa. Jak się jest młodym, to robi się takie rzeczy – dla eksperymentu. Do kościoła udałem się z babcią, która na starość popadła w dewocje i póki mogła, chodziła tam kilka razy w tygodniu. Poranna msza, niedziela, ludzi tyle co kot napłakał, góra piętnaście dusz. Głównie starcy w wyjściowych zestawach, których pewnie nie ma już wśród żywych. Czułem się jak agent infiltrujący sektę (jak Conan w filmie z ’82, w świątyni podczas zgromadzenia kultu węża). To brzmi dziwnie, bo przecież dystans czasowy między latami aktywności a bierności nie był duży, ale warto mieć na uwadze, że byłem nastolatkiem, i nawet kilka, kilkanaście miesięcy to była wówczas cała epoka.

Kolejną mszę-niemszę zaliczyłem podczas pogrzebu dziadka, już jako 34-latek (2021). Była to straszna farsa. Nie klękałem, nie żegnałem się, nie śpiewałem, ale z uwagi na to że byłem na widoku, aby nie robić zamieszania, musiałem w odpowiednich momentach unosić się i opadać. Nie zawsze nadążałem, ale matka też miała z tym problem, bo od mojego bierzmowania odpuściła chodzenie na msze.
Dziadek nie był zbyt religijny. Wierzył w Boga, ale na tym się to kończyło, twierdził: „że nasza religia to takie pomieszane wiary z całego Wschodu”, nie chodził do kościoła, nie klepał pacierzy. Obowiązkowo, zaliczał wszystkie msze żałobne i śluby, święcił jajka – ale tak prywatnie wolał rąbać drewno i oglądać telewizję. Kiedy przychodził ksiądz po kolędzie, udawał dobrego katolika i z niczym się nie zdradzał. Ponoć zażyczył sobie przed pogrzebem mszy – tak utrzymuje matka. Ta się odbyła, a ja musiałem słuchać o „grzesznym Czesławie” i jego wyimaginowanej winie, jednocześnie obserwując coś, co po wielu lekturach, wielu filmach, kojarzyło mi się wyłącznie z prymitywnymi praktykami Bliskiego Wschodu (albo tymi ze wspomnianego Conana Barbarzyńcy – co na jedno wychodzi). Czułem się po tym doświadczeniu brudny, stłamszony i bezsilny wobec ogólnego otępienia, obojętności oraz braku dobrego smaku, bo przecież można było dziadka pożegnać z klasą. To, co mnie przygnębiło totalnie, to fakt, że najwyraźniej nikt poza mną nie miał z tym problemu. Głupi wuj*, ksenofob, zadeklarowany rasista, nieudacznik po zawodówce, żegnał się i klepał pacierz. Część rodziny spoza Warszawy, która spóźniła się na mszę, brała nawet udział w komunii (!).
Dziadek spoczął na Cmentarzu Bródnowskim, w miejscu gdzie już wcześniej był jakiś grób. Jak to zwykle bywa, krewni pomarli albo byli zbyt odlegli i zapomnieli o mogile. Nikt nie opłacał składek, czas mijał, a że grób nie był zabytkowy, nie uszło to uwadze zarządu i został przekopany. Zakup miejsca na Bródnie to koszt przeszło dwudziestu tysięcy, drugie tyle idzie na kamieniarza. Można oczywiście z tego zrezygnować, wstawić jakąś skromną płytę, inskrypcję na głazie, zasiać trawę – ale rodzinie zależało na kamiennej skrzyni. Sugerowałem coś prostego, kontrastowego wobec cmentarnego kiczu i pstrokacizny. Prawie się udało. Zielony granit i sama bryła robi dobre wrażenie, wygląda skromnie i godnie, z klasą. Gorzej z tym co znalazło się na pionowej, czarnej płycie. Matka zamówiła grób bez krzyża. Miało być samo imię i nazwisko, rok urodzenia i śmierci. Niestety, kamieniarz zrobił po swojemu, i nad personaliami widnieje półmetrowe, rzymskie narzędzie tortur. Zakład zadeklarował, że może to poprawić, ale zasugerował również aby zaczekać do kolejnego pochówku, i jeśli się nie „oswoimy” z krzyżem – to wymienią. Matka na to przystała, ale obawiam się że do tej operacji nigdy nie dojdzie. Osobiście, wolałbym aby prochy zostały pochowane bez płyty, a jeśli w tym kraju naprawdę nie można inaczej, to chociaż aby ograniczyć się do czegoś poziomego, bez tego „zagłówka”. Niestety, miałem niewiele do gadania. Warto jednak mieć na uwadze, że najprawdopodobniej nie trzeba będzie stu lat, aby i ten nagrobek został zrównany z ziemią.
Jeśli nie zasłużyliśmy się czymś dla lokalnej społeczności, jeśli nie byliśmy kreatywni, ludzie szybko zapomną o naszym istnieniu. Wiele zależy oczywiście od rodziny, od tego czy funkcjonuje prawidłowo, czy jest wsparcie, czy są konflikty... Na ogół jest kiepsko. Zmarłemu jest to już jednak obojętne. Przez pierwszy tydzień po śmierci dziadka rozklejałem się. Szkliły mi się oczy, ciężko się oddychało. Nie było mi żal, że już go nie zobaczę, że nie porozmawiamy – bolało mnie to, że przestał istnieć. Że utracił swoje ja. Najprawdopodobniej. Gdybym mógł sobie czegoś życzyć, chciałbym aby miał dobrą reinkarnację. To chyba najlepsza opcja z możliwych.

Wróćmy do dzieciństwa. Miałem około 10 lat i bawiłem się z koleżanką z naprzeciwka, z tej samej ulicy. Dużo gadaliśmy, to była moja bratnia dusza. W pewnym momencie wszedł poważny temat, i ja powiedziałem, że nie boję się śmierci. A ona że też nie. I padło: „że to jakby się spało” – nie pamiętam które z nas to powiedziało, ale było cholernie naturalne. Śmierć, bezruch, brak świadomości (z naciskiem na to ostatnie). Dzieciaki nie są skrępowane bagażem konwenansów jaki przytłacza dorosłych, nie certują się – mówią jak jest. To był taki moment. Dopiero potem, kiedy rozumie się więcej, kiedy jest się starszym, i dystans do wieczności się skraca, myśl że może nas nie być staje się nieakceptowalna. Ale póki to odległa perspektywa, dzieciaki mogą pozwolić sobie na szczerość. Widzieliśmy śmierć wiele razy. Różowe pisklaki, które wypadły z rynny; dziesiątki myszy z przetrąconymi kręgosłupami, zesztywniałe w okrwawionych pułapkach; setki poparzonych ciem, rozjechanych psów i kotów; tony niemych, śniętych karpi... To było obecne. Pamiętam też bardzo wczesne wspomnienie: babcia ze strony ojca, babcia Ania, która w trumnie wyglądała jak podczas mocnej drzemki, solidnie nieobecna. Miałem trzy-cztery lata, i nie rozumiałem jaka spotkała ją tragedia, jak bardzo to jest ostateczne i nieodwracalne. Byłem potworem, niewiele sprawniejszym intelektualnie od małpy, a może nawet mniej. Pamiętam jak odwiedziliśmy ją w szpitalu, leżała w białej pościeli, obok inne babki, a ja kleiłem chrupki kukurydziane, i interesowałem się wszystkim, tylko nie stanem zdrowia babci. Nie wiedziałem co się dzieje, i nie rozumiałem powagi sytuacji. Było na to zbyt wcześnie. Dziwne, że ja to w ogóle pamiętam (!). Na pogrzebie dziwiłem się, czemu starszy raptem o dwa lata brat cioteczny Adrian chlipie. Mnie nie było nawet przykro.

(Z racji tego, że poważnie zaburzyłem chronologię, będę kontynuował w tej formie).

Nie przepadałem za chodzeniem do kościoła praktycznie od samego początku. Rytuały były cholernie nudne, przygnębiające, monotonne i bezsensowne – zawsze odliczałem każdą minutę, marząc o tym aby wyjść i znaleźć się jak najdalej. Im prędzej tym lepiej. Ale jednocześnie wierzyłem, że dzięki temu poprawiam swoją sytuację – zaliczam obecność, a zatem unikam ciężkiego grzechu, i tym samym pośmiertnych katuszy. Zagrożenie pójściem do piekła odsuwa się o dobry tydzień. Wierzyłem w to mniej lub bardziej, to była całkiem nowa treść, która pojawia się wraz z edukacją. Syf, który gdyby nie religia którą wprowadzono do szkół w latach 90., po transformacji, być może by mnie ominął. Na lekcji zawsze było odpytywanie, czy było się w kościele czy nie. Nienawidziłem tego. Nie wpadłem na to, że najzwyczajniej powinienem blefować...
Mam w związku z tym dobrą anegdotę. Wczesna podstawówka, czerwiec. Katechetka, która była zakonnicą i miała jakiś taki niezdrowy, „neoficki” zapał, zleciła nam, abyśmy przez całe wakacje, każdej niedzieli, chodzili do kościoła. Nawet jeśli wyjedziemy nad morze czy na Mazury. Myślałem że krew mnie zaleje. Zbliżają się moje dwa miesiące wolności, a ona nakłada na mnie takie brzemię... Wydawało mi się to na wskroś perfidne i nie fair. Postanowiłem, że nie zająknę się o tym matce ani słowem (a byłem prawdomównym dzieckiem, i niestety nierzadko sam się wkopywałem, przyznając do tego, co innym, umiejącym trzymać język za zębami, uchodziło płazem). Matka przyszła mnie odebrać ze szkoły, ja temat przemyślnie pomijam, i idziemy do domu. Już prawie jesteśmy za bramą, wtem podbija Kamil ze swoją rodzicielką, i pyta o to, jak i kiedy konkretnie mamy chodzić przez wakacje na msze (!). Mało mnie szlag nie trafił. W panice powiedziałem, że nie mam pojęcia o czym on mówi, że nic o tym nie wiem i zaniepokojony pociągnąłem matkę w kierunku ulicy. (Cholerny debil!). Nie pamiętam jak to było wtedy z tym kościołem, ale chyba mi się upiekło.
Ta lub inna zakonnica, prawdę mówiąc nie rozróżniałem ich, pytała nas kiedyś standardowo czy byliśmy na mszy. Jak co religię. Kasia W. powiedziała że nie – bo źle się czuła. Na co siostra z obłąkańczym entuzjazmem wyparowała, że to trzeba było iść tym bardziej! Jezus by uzdrowił! Czy ona naprawdę w to wierzyła? Czy była aż tak popieprzona? Nie mam wątpliwości że tak.
Chodziło się do tego kościoła. Wstyd jak cholera, ale tak było. Były momenty, że co niedzielę, były że co drugą, było i tak, że przez całe miesiące nie oglądałem ołtarza (zwłaszcza w wakacje). Siostra przechodziła to samo. Pojawialiśmy się w tym smutnym miejscu z matką, która niestety nie mając własnych poglądów, konformistycznie dostosowywała się do ogółu. Jeśli przyjąć, że ten beznadziejny okres zaczął się w pierwszej klasie (a może już w zerówce), czyli w 6 lub 7 roku życia, i trwał do plus-minus końca podstawówki, daje to 6-7 dziwnych lat; w skali całego życia to mało, ale biorąc pod uwagę jak wczesne to były lata, jak ważne dla rozwoju – to aż serce boli. W pierwszej klasie gimnazjum odwiedzałem kościół z własnej woli, choć nigdy solo. Samemu by mi się nie chciało. W pojedynkę do kina, owszem, ale nie do kościoła. Z pewnością sugerowano mi to na katechezie, choć może miałem i inne powody, wynikające z niewiedzy i chęci uzupełnienia informacji. Targały mną wówczas różne wątpliwości, i niezmienne traktowałem Biblię bardzo wybiórczo, mając świadomość, że to co w niej zawarto – niekoniecznie musi być prawdą, a ogromna część jest wręcz efektem niezdrowych fantazji. Mając 13-14 lat, coś we mnie drgnęło, i zdecydowałem że nie chce już robić sobie na przekór. Pamiętam, że miałem taką myśl: jeśli Jezus mówił prawdę, czemu był rybakiem-amatorem, chodził w skórzanych sandałach i nie miał nic przeciwko zabijaniu zwierząt? Odpowiedz jest oczywista, ale wówczas była to dla mnie istotna przesłanka, aby nie traktować jego deklaracji poważnie. W końcu mnisi buddyjscy i fakirzy zadawalali się dietą roślinną. Czemu Jezus nie był tacy jak oni? (Tutaj muszę umieścić małą dygresję, która wyjaśni moje stanowisko: od dziecka miałem kłopoty z jedzeniem mięsa – po prostu mnie brzydziło. Nie lubiłem jego tłustości, włóknistości, zapachu. Żywiłem się głównie frytkami, omletami, ryżem i makaronem. Jednocześnie bardzo lubiłem zwierzęta, i wiedziałem, że są w Azji ogromne społeczności dla których poszanowanie życia i wegetarianizm to norma, i to wpłynęło na całkowite wykluczenie mięsa z mojej diety, na dość wczesnym etapie).
Jako nastolatek, kontestowałem religię z dużym zainteresowaniem, głównie pod kątem historycznym. Szukałem korzeni biblijnych historii i treści które wydawały się spójne. Nie negowałem idei Boga, ale chrześcijaństwo było dla mnie sektą wyrosła z judaizmu, nie lepszą niż inne wyznania. A pod wieloma względami gorszą. Wydawało mi się, że Jezus był żydowskim guru, ale na pewno nie bogiem, a sama heca z odkupieniem win, za wszystkich i wszystko, za cały świat, brzmiała jeszcze bardziej absurdalnie niż wcześniej. Podobnie jak definicja trójcy świętej, dzieworództwo Maryi czy zmartwychwstanie. Dziwiło mnie, że rówieśnicy tego nie dostrzegają. Że kompletnie ich to nie interesuje.

Uratowało mnie to, co chłonąłem już jako kilkulatek. Od dziecka przeglądałem książki traktujące o paleontologii i historii naturalnej, leksykony z gadami, płazami, ssakami itd. Mam je do dziś. Zanim dowiedziałem się o rewelacjach z księgi Genesis, wiedziałem już o Wielkim Wybuchu, o różnych okresach w dziejach planety, dryfie kontynentalnym, bogactwie życia i jego zmienności, wiedziałem o ewolucji, o tym jak dochodzi do rozmnażania. Dlatego ani Eden, z trawą jak spod kosiarki, ani budowniczy Noe – nie byli dla mnie przekonujący. Nie przyjmowałem wszystkiego jak leci. Stale miałem dysonans poznawczy, starałem się pogodzić ustalenia naukowców z Biblią, ale szybko okazało się to awykonalne. Ukułem sobie wtedy taką konstrukcję myślową (która zapewniała mi względny komfort): że z religią jest tak jak ze świętym Mikołajem – ludzie umawiają się że w niego wierzą, choć wiedzą że to przebieraniec. Że jest w społeczeństwie zgoda na takie podejście, i aby w nim funkcjonować, trzeba to szanować. Wiele razy mówiłem matce, że nie chce chodzić na religię, ale ona nie chciała mnie uwolnić. Udało się dopiero w drugiej klasie LO.

Podczas pierwszej komunii musiałem nieść tackę z owocami. Jako dar albo ofiarę, to nieistotne, najgorsze że szedłem środkiem, z innymi pechowcami. Byłem przez to trochę na świeczniku, czułem na sobie wzrok całego kościoła, i Bogiem a prawdą, dobrze mi z tym nie było. Ale nie wpadłem na to by protestować. Cykałem się, że będzie to źle odebrane, i ogólnie nie do końca wiedziałem co się dzieje. Najgorsze były próby po lekcjach. Jakby człowiek miał za dużo wolnego czasu, za mało prac domowych, i ogólnie, nie wiedział co ze sobą zrobić.
Cała klasa zgarnęła z okazji tej farsy jakiś fant. Każdy dostał coś od starych lub chrzestnych (zegarek, keyboard, pieniądze itd.). Ja musiałem zadowolić się pakietem standardowym: bochenek chleba plus Nowy Testament w wersji kieszonkowej oraz drewniany różaniec. Dostawali to wszyscy po uroczystości. My, chłopaki, mieliśmy białe alby z jakiegoś sztucznego materiału, w których czuliśmy co najmniej niekomfortowo. Dziewczyny były ubrane różnie, w zależności od majętności i stopnia zaangażowania, ale głównie wyglądały jak cygańskie panny młode, mini-królewny i baletnice. (Normalnie mokry sen księdza proboszcza). Nie tylko nie zgarnąłem prezentu. Nie miałem też przyjęcia komunijnego. Czułem się troszkę poszkodowany, kiedy uzmysłowiłem sobie, już po fakcie, że większość wyszła na tym lepiej. Jednak nie byłem przesadnie zawiedziony, bo miałem tego wszystkiego serdecznie dość, i gdyby ktoś postawił przede mną jakiś wybór, powiedziałbym, że nijak nie mam wrażenia aby było mi to potrzebne do szczęścia. Nawet za gadżeciarski zegarek G-Shock z Korony.
(Po I komunii, chyba po roku, była powtórka, „odnowienie więzi z Panem Jezusem” czy coś podobnego. Ponownie czułem się jak małpa w cyrku – zastrzegłem jednak, że tym razem nie chce mieć żadnej „roli”, nie chce niczego nosić, i o dziwo to uszanowano. Próby były jednak dobijające). Czemu rodzice robią to swoim dzieciom? Po co? Zwłaszcza ci, którzy wiedzą, że z tym kościołem jest coś nie tak... Kiedy widzę na osiedlu dzieciaki na biało, prowadzone przez nierozgarniętych rodziców, moją pierwsza myśl to to, że powinni stracić prawa rodzicielskie.

Wstydzę się tego ocierania i nurzania w katolicyzmie. Jednocześnie nigdy nie brałem tego na serio. Niekiedy ulegałem indoktrynacji, ale nie na tyle by stracić głowę. Pamiętam jak miałem narysować żłobek dla małego Jezuska, żłobek z tyloma słomkami ile modlitw zmówiłem, i siedziałem przy swoim biurku, klepiąc w ekspresowym tempie „ojcze nasz” albo „zdrowaś Mario”, a po zakończeniu robiłem kreskę i z powrotem. W tempie karabinu maszynowego. To był mój mały prywatny upadek. Nikt nie uzmysłowił mi jeszcze, że modlitwa nie ma sensu. Mieliśmy dorysować jedną, dwie lub trzy, tyle ile odmówiliśmy, codziennie, a ja zrobiłem to za jednym posiedzeniem, w stosunkowo krótkim czasie. Aby mieć to z głowy.

Kiedy przylatywał papież, byłem poirytowany. Rozwalało to program każdej stacji, których było mało, a wówczas, w czasach przedinternetowych, telewizja była dla mnie głównym źródłem rozrywki. Darmowym i łatwo dostępnym. Człowiek wiedział o wiele mniej, a z perspektywy dzieciaka, wszystko co leciało w pudle było zawsze świeże i nowe (no, poza powtórkami). Dlatego transmisje papieskich mszy doprowadzały mnie do szału. Nie interesowały mnie kompletnie, a popołudniowe pasmo informacyjno-rozrywkowe tak.

Planowałem napisać kilka słów o dwuodcinkowym programie Dawkinsa, ale wyszły z tego obszerne wspomnienia. Nie wiem czy to kogoś interesuje, ale jeśli miał podobnie – pewnie tak. Zwykle ludzie nie są w stanie przeciwstawić się indoktrynacji, często zrywają z wiarą dopiero jako dorośli. Spotkałem się z takimi świadectwami, ale nie znam osobiście nikogo kto konfrontowałby się z Kościołem tak jak ja. Dla kogo byłoby to ważne. Często byłem wyśmiewany przez księży za niewygodne pytania, i równie często spotykałem się z niezrozumieniem rówieśników, których nie interesowały ani fakty, ani korzenie (rozmowy o tym, czemu pewne rytuały wyglądają tak a nie inaczej, jak to tam naprawdę było i czemu nikt nie zajmuje się oczywistymi sprzecznościami). Im wystarczał autorytet księdza, i że coś jest po prostu tradycją. Początkowo, kiedy indoktrynacja ruszyła pełną parą, starałem się być pojednawczy i wykazywać pewne zaangażowanie (choć kłóciło się to z moimi wewnętrznymi odczuciami, oficjalną nauką i prozą życia) ale im częściej trafiałem na jakieś new age’owskie wizje typu Chrystus w Tybecie, czy teksty apokryfów albo różne mniej lub bardziej sensowne ustalenia, tym bardziej utwierdzałem się w nieufności. Dodatkowo, dręczyło mnie to, że religijni koledzy byli niemoralni. Dostrzegałem duży rozdźwięk między teorią a praktyką, i kierowało to moje myśli w stronę systemów religijnych Wschodu. Nigdy się nie zaangażowałem, nie praktykowałem, ale uświadomiły mi, że nie każdy jest chrześcijaninem, że są inne opcje, że można inaczej. Być może lepiej. Poza tym, skoro jest tyle religii, czemu akurat ta nasza, ta chrześcijańska, miałaby być słuszna? Może warto poznać inne?

Sporo już napisałem, ale by być w pełni uczciwym, dołożyłbym do tego jeszcze wewnętrzny imperatyw modlitwy. Osobliwe natręctwo które człowiek sam sobie wypracował. To, że przed snem trzeba się pomodlić zaszczepiła we mnie babcia. Starałem się to odbębnić jak najszybciej się da, w tempie zbliżonym do Busta Rhymesa w kawałku „Break Ya Neck” (a może nawet prędzej?). Nie mówiłem na głos, tylko w myślach, ale traciłem na to dziwactwo z pół minuty każdego wieczoru. Zerwałem z tym mając 13-14 lat. Tak przynajmniej mi się wydaje. Późno.

Udało mi się utrzymać dystans między religią a moim życiem, choć niestety było to trudne. Wstydzę się, że około 6-7 lat z 34 spędziłem jako pseudokatolik, okrakiem między normalnością a Kościołem. Mam żal, że najbliżsi nie chronili mnie przed indoktrynacją, że sami wprowadzali mnie w kolejne etapy i nie mieli odwagi zaznaczyć swojego zdania. Z drugiej strony, dosyć szybko się połapałem i nie zaprzedałem duszy. Zresztą mogło być gorzej, mogłem mieć głęboko wierzącą rodzinę która nie zadowoliłaby się fasadą. Powtarzałem po innych, aby nie odstawać, ale żaden członek rodziny nie robił mi prania mózgu – tyle dobrego.

__________
* Pamiętam, że kiedy miałem dziesięć lat, oglądaliśmy rodzinnie dokument o Noem i Araracie, wujek emocjonował się gabarytami jednostki („jaka ta arka musiała być ogromna…”) a ja w byłem głęboko zdumiony, że bierze to wszystko na serio. Człowiek starszy ode mnie, o dwie dekady, urodzony i wychowany w wielkim mieście, krajowym ośrodku kultury i nauki, wierzył, że ktoś wybudował statek który pomieścił WSZYSTKIE gatunki, czyli miliony (ok. 8 mln): ssaków, gadów, płazów, ptaków, owadów, skorupiaków... upchał to jakoś, i jeszcze utrzymał się na powierzchni... Totalnie awykonalne! Poza tym niemożliwie wielkie opady, które powodują ogólnoświatową powódź. Skąd ta woda? I gdzie zniknęła? Ta historia nie ocierała się nawet o wiarygodność. Była to wizja z epoki brązu, stworzona przez ludzi bez faktycznej wiedzy o świecie, o rozmiarze planety i rozkładzie kontynentów. Z takiej perspektywy, tych zwierząt, tj. lokalnych gatunków, było rzecz jasna mniej, co upraszczało wyzwanie. Rozumiałem to. Mój wuj nie. Nawet nie wątpił.

(2006)
[The God Delusion]

Książka jest różnorodna – obejmuje kwestie filozoficzne, związane z ewolucją Wszechświata, początkami życia oraz prawidłami biologii, a także krytykę biblijną, zagadnienia etyczne, psychologiczne, problem negatywnego wpływu religii. Odnosi się do retoryki uprawianej przez wierzących, powszechnych przekonań i błędów myślowych. Krytykuje koncepcję...

więcej Pokaż mimo to

Książka na półkach

  • Przeczytane
    5 634
  • Chcę przeczytać
    5 355
  • Posiadam
    1 494
  • Teraz czytam
    444
  • Ulubione
    362
  • Chcę w prezencie
    91
  • Popularnonaukowe
    49
  • Filozofia
    34
  • Religia
    29
  • E-book
    26

Cytaty

Więcej
Richard Dawkins Bóg urojony Zobacz więcej
Richard Dawkins Bóg urojony Zobacz więcej
Richard Dawkins Bóg urojony Zobacz więcej
Więcej

Podobne książki

Przeczytaj także

Ciekawostki historyczne