Dźwięk w tym audiobooku stał się formą interpretacji książki

Zofia Karaszewska Zofia Karaszewska
20.12.2021

Słuchowisko „Cicho, cichutko” powstało na podstawie powieści Ignacego Karpowicza. Zostało przygotowane i wyprodukowane dla Audioteki. Autor przyznaje, że przyzwyczajony jest do „niemego słowa”, więc audiobooków słucha rzadko, ale zaznacza również, że gdyby wszystkie robił Krzysztof Kiczek, to na pewno średnia by się podniosła.

Dźwięk w tym audiobooku stał się formą interpretacji książki

Słuchowisko „Cicho, cichutko” 

„Sytuacja zmienia się, kiedy udźwiękowienie przestaje być relacją z tekstem w skali 1:1. Wtedy tekst odsłania oblicze fascynujące nieraz i często niemożliwe do oddania w jednoosobowym składzie” – zaznacza pisarz.

Karpowicz potrafi „dzielić” się swoim tekstem, nabył tej umiejętności przy „Sońce”, którą spotkało kilka adaptacji teatralnych. „Nauczyłem się, że tekst przestaje być mój i przynależy do kogoś innego” – mówi i dodaje, że praca z Krzysztofem bazuje na zaufaniu po doświadczeniach z udźwiękowieniem wcześniejszych jego książek „Sońki” i „Miłości”. „Wkradło się zaufanie do Kiczkowych sposobów radzenia sobie z tekstem. I Krzysztof zaufania nie tylko nie zawiódł, lecz przeciwnie – je wzmocnił. Genialnie wyczuwa emocje i akcenty nad emocjami” – podkreśla autor. Co na to sam reżyser?

Zofia Karaszewska: Czy czytasz książki jak czytelnik, czy jak reżyser słuchowiska poszukujący w tekście dźwięków?

Krzysztof Kiczek: Jestem teraz na etapie potwornego książkowstrętu. Nie jestem w stanie czytać książek dla przyjemności. Nie mam na to siły. Po pierwsze, dużo pracuję, a więc też dużo czytam zawodowo. Po drugie, nie potrafię wyłączyć analitycznego czytania, ciągle myślę, co można by zrobić z tekstem. Nie potrafię nie czytać uszami. Bronię dość mocno tezy, że człowiek słyszy oczami, a ja czytam uszami. Jest taki efekt McGurkiego, który udowadnia, że na to, co słyszymy bardzo duży wpływ ma to, co widzimy. Krzysztof Kurek przyjaciel, z którym pracuję, który jest realizatorem, muzykiem i producentem rozbiera muzykę na czynniki pierwsze – słucha jak chirurg. Niestety ja doszedłem teraz do czegoś takiego przy czytaniu.

„Cicho, cichutko” nie jest pierwszą książką Karpowicza, w oparciu o którą realizowałeś słuchowisko.

Była też „Sońka” i „Miłość”. Tak nam się jakoś z Ignacym splotły ścieżki. Zaczęliśmy od „Sońki”, którą ja bardzo chciałem zrobić. Proponując to Ignacemu, myślałem, że będziemy robili utwór dla radia, czyli standardowo około 50 minut. Ignacy na początku odmówił, bo stwierdził, że przechodził już przez różne formy audio i nie był zadowolony. Powiedziałem, że znam prace na podstawie jego książek i ja chcę to zrobić trochę lepiej, a on spytał, czy mu krowę pod to podłożę.

I potraktowałeś to jako wyzwanie?

Dokładnie! Nagraliśmy „Sońkę” w skansenie we wsi podlaskiej. Umówiliśmy krowę. Na jej nagrania przygotowaliśmy się, jak na przyjazd notabla, bo krowa schodzi o 17. z pola nie wcześniej, nie później i nie robi dubli. Nie wzięliśmy tylko pod uwagę, że aktorka, która grała Sońkę ma bovinofobię, czyli panicznie boi się krów... Ale ostatecznie wszystko się udało.

To słuchowisko bardzo się podobało, dostało kilka nagród i dzięki temu przy kolejnej książce spotkaliśmy się z Ignacym Karpowiczem już na innej stopie.

Jak wyglądała ta współpraca?

Pomysł na to jak to zrobić dał mi Ignacy Karpowicz. Kiedyś do niego pojechałem, podał mi zupę i powiedział, żebym sobie zjadł, a on mi poczyta szkice „Cicho, cichutko”. Uwielbiam go jako pisarza i człowieka, ale muszę przyznać, że nie potrafi czytać na głos. Gdyby to była każda inna osoba, to bym powiedział wprost, że nie rozumie Karpowicza. Zabrałem mu tę książkę i zacząłem czytać sam, trochę po cichu, a w pewnych momentach na głos. I to jest dokładnie to, czym jest „Cicho, ciuchutko”. Każdy może sobie nazwać inaczej narratorów, czy zdefiniować to, co się dzieje w przestrzeni.

Ignacy obdarzył mnie na tyle dużym zaufaniem, że pozwolił mi pociąć swoją książkę, która w pierwotnej formie kompletnie nie nadawała się do zrobienia w audio. Bez tego zaufania i przemodelowania tekstu projekt by się nie udał.

Zresztą już na starcie powiedziałem, że nie da się przenieść tej książki jeden do jednego. Trochę odejmiemy, trochę przerzucimy ciężar w inne miejsce, trochę dodamy od siebie. Wykorzystamy medium jakim jest audio, żeby stworzyć coś innego. Może coś, co będzie uzupełnieniem książki, może trochę komentarzem, a może osobnym utworem. Chciałem bardziej oddać emocje i idee książki, niż każde jej słowo.

Z tego, co mówisz słuchowisko staje się osobnym artystycznym dziełem. Przeniesienie książki w obszar dźwiękowy staje się jej interpretacją.

Nazwaliśmy to ars acustica, czyli rzecz, która jest przez dźwięk zinterpretowana. Robiąc przeniesienie książki na audio, w pewien sposób zamykamy możliwość interpretacji przez czytelnika. Nadajemy głosy, sposób ich operowaniem. Osadzamy tekst w kontekście dźwiękowym. Sposób nagrania książki, późniejszy twardy montaż, czy sposób operowania muzyką, to wszystko sprawia, dźwięk w tym audiobooku stał się formą interpretacji książki.

Jak autor to odebrał?

Ignacy Karpowicz podczas rozmowy powiedział mi dość duży komplement, że udało mi się odczytać intencję, która on zawarł w książce, że idę za nim krok w krok w swoim medium i nie wypaczam tej książki w inną stronę. Powiedział, że wykonując szereg przesunięć w tekście, pozwoliłem jego postaciom się wypowiedzieć. W tekście one są opisane w osobie trzeciej, a w audio zawsze jest lepiej, jak mogą same opowiedzieć o sobie.

Przy adaptacji „Cicho, cichutko” wspomniana konstrukcja tekstu i jego kontekst powstania, były równorzędnymi do treści punktami oparcia dla audio. Zawsze muszę podążać za powieścią taka jest moja rola, do tego jestem wynajęty, ale tutaj ciężar położyłem gdzie indziej.

Czy można „Cicho, ciuchutko” nazywać audiobookiem czy tylko słuchowiskiem? Jak to jest z tą nomenklaturą literatury w formie audio?

Nie mam pojęcia. Nie wiem, co to jest. Zawsze bardzo mocno unikam odpowiedzi na pytanie, co w życiu robię. Gdy już muszę odpowiedzieć, nie mówię, że robię „słuchowiska”, tylko staram się mówić, że robię literaturę audio.

Wydawnictwo Literackie mówi, że to jest „audiobook w formie słuchowiska”, Audioteka nazywa to „słuchowiskiem superprodukcją”. Ja mówię o tym, że to jest „audiobook ars acustica”.

Kiedyś literatura audio w postaci słuchowisk była obecna tylko w radio, wtedy oczywiście miała inną rolę – jednoczyła językowo i kulturowo społeczeństwo rozbite zaborami, zapewniała też dostęp do literatury osobom nie umiejącym czytać. Teraz jest to forma sztuki użytkowej, tak jak film, czy muzyka. Tani internet i smarfony spowodowały, że literatura przeniosła się z radia do apilkacji, gdzie nie ma ograniczeń ramówkowych, czasowych i tematycznych. Ta zmiana zaszła tak dynamicznie, że język i terminologia jeszcze tego nie dogoniła. Może za dziesięć lat będę wiedział, czym się zajmuję.

To powiedz, jak wygląda praca nad realizacją literatury w wersji audio?

Za każdym razem inaczej. Wszystko zależy od tego, co chcemy na końcu osiągnąć.

Ale lektura jest zawsze punktem wyjścia?

Jeśli czas na to pozwala, to lektura wielokrotna. Książki Ignacego Karpowicza mają taki plus, że są krótkie, ale są też skomplikowane i każde słowo ma swoje znaczenie. Trzeba je czytać naście razy, dlatego w momencie nagrań znam książkę prawie na pamięć. Jak aktor zaczyna czytać zdanie, jestem w stanie je dokończyć.

Zawsze tekst jest punktem wyjścia, później są rozmowy, kto za to płaci i czego oczekuje, czyli sprawy dość mocno życiowe. Jeżeli ktoś chce ten utwór dalej sprzedawać, to sygnał dla nas, że nie możemy mocno eksperymentować.

Jak dobierasz obsadę, bo w tym przypadku jest znakomita: Dawid Ogrodnik, Maja Ostaszewska, Adam Woronowicz, Danuta Stenka, Michał Czernecki.

Jeśli jest już akceptacja pomysłu, to szukam obsady i miejsca nagrania. Zawsze bardzo długo siedzę nad obsadą, bo ma bardzo duży wpływ na efekt końcowy. Staram się tak obsadzać, żeby ludzie mieli jak najbliżej do postaci, żeby nie trzeba było szukać. Przekładając na muzykę: jeśli chcę mieć dźwięk gitary, to nie biorę wiolonczelisty i nie uczę go grać na gitarze, tylko biorę gitarzystę.

Staram się zobaczyć, jaka jest kompozycja głosów, czy się różnicują, czy może łatwo jest je pomylić. Jeśli tak jest, to znaczy, że coś źle wybrałem. Jak w utworze audio jest kilka głosów zawodowych i każdy mówi pięknym, niskim głosem to jest super, ale słuchacz wtedy nie wie, kto mówi, bo wszystkie głosy się zlewają. Nie mamy też wtedy naturalności i prawdy.

Ludzie mówią w bardzo różny sposób i zwykle są to głosy przypadkowe. Takich głosów staram się szukać. Takim głosem nieradiowym w przypadku „Cicho, cichutko” jest Dawid Ogrodnik, Roma Gąsiorowska czy Michał Czarnecki. Staram się tę obsadę komponować. Jeśli spotykają się dwie postacie kobiece, które są w tym samym wieku, to staram się różnicować ich głosy, żeby to nie były np. dwa alty, idąc dalej zaczynam szukać jakichś wad wymowy, charakterystycznego akcentowania czy przyzwyczajeń gwarowych. Chodzi o rozróżnienie. Do tego dochodzą takie prozaiczne sprawy producenckie, jak dostępność czy honorarium.

A kto wpadł na pomysł, żeby nagrywać słuchowisko w mieszkaniu autora, w którym dzieją się opisywane w książce wydarzenia.

Zawsze będę bronić naturalnych przestrzeni, trzeba je umieć okiełznać, ale zawsze zamieniają się one w niepowtarzalną jakość. Poza studiem pojawiają się oczywiście problemy, na przykład podczas nagrań „Sońki” do chałupy wpadła nam mucha, która w każdym ujęciu była w innym miejscu i był bałagan. Ale aktorzy w naturalnych przestrzeniach inaczej się czują, przestrzeń na nich wpływa, są w stanie wejść w dialog z przestrzenią. Jeżeli ktoś coś mówi, a inna osoba poruszy krzesłem, to jest to naturalna pauza, jeżeli otworzy się okno, to też zamienia się to w naturalną, dźwiękową jakość.

W tym przypadku doszliśmy do takiej sytuacji, że nagrywaliśmy w miejscu, gdzie autor napisał książkę – to oczywiście banał – ale tam też działy się wydarzenia. Taka sytuacja też kompletnie inaczej wpływa na aktorów. Gdy w książce jest opisana kanapa, a oni mogą na niej siedzieć, to jest zupełnie inna energia.

Wiedziałem też, jak mieszkanie Karpowicza wygląda, jakie są jego możliwości dźwiękowe, a to jest ważne. Przestrzeń zupełnie inaczej odkrywa się przed słuchaczem, a inaczej przed widzem w kinie.

Słuchałam „Cicho, cichutko” w samochodzie, zazwyczaj tak słucham literatury audio, ale w tym przypadku nie byłam w stanie się skoncentrować. Twoja forma wymaga od słuchacza bardzo dużo zaangażowania. Nie można słuchać „Cicho, cichutko” jednym uchem, bo ciągle coś umyka. Do tego bardzo dużo dzieje się w drugim planie: ktoś się zaśmieje, ktoś kogoś poprawi, coś upadnie.

Pozwolę sobie to potraktować jako komplement. Trochę analogicznie, mój kolega powiedział mi, że tego audiobooka nie da się słuchać podczas odkurzania.

Problem jest dwojaki. Po pierwsze tekst jest potwornie trudny. Ignacy Karpowicz stawia czytelnikowi i słuchaczowi duże wymagania. I duże nawarstwienie dźwięków i rozpiętość dynamiczna pomiędzy szeptem, a krzykiem też nie pomagają.

Chcieliśmy zachować rodzaj prawdy. Zawsze jest to rodzaj kreacji dynamiką, ale jeżeli ktoś szepcze, to rzućmy wyzwanie słuchaczowi, żeby się do tego szeptu jakoś pochylił, żeby został w tej sytuacji intymnej. Pierwszy rozdział jest takim dużym sprawdzianem dla słuchacza.

Miałam też wrażenie, że dużo w tym audiobooku jest przypadku, ale domyślam się, że takie właśnie było założenie realizacyjne.

Taki mam sposób rozumienia dźwięku. Uważam, że zbyt dobrze przygotowany aktor nie czyta dobrze, do tego naturalna przestrzeń, która też jest formą improwizacji.

Ważnym elementem naturalności są przypadki. Jak zobaczyłem, że Dawid Ogrodnik przyszedł na nagranie z psem, to mnie to przeraziło, ale później stwierdziłem, że to jest świetne. Chciałem, żeby pies biegał, skakał i przeszkadzał.

Jak nagrywaliśmy „Sońkę”, to zależało mi, żeby aktorka, która ją gra kulała, bo tak jest opisana. Zadzwoniłem do Swiety, która się w nią wcielała, spytałem, jaki ma numer buta, kupiłem jej dwa numery za duże. Chciałem, żeby te buty jej przeszkadzały.

W „Cicho, cichutko” miałem wydzielone części narracyjne, ale nie miałem ich podzielonych pomiędzy aktorami. Słychać, jak Maja Ostaszewska i Adam Woronowicz nie wiedzą, co mają czytać. Naturalnie się tym tekstem zamieniają. Tak jak w życiu.

Dlaczego ta naturalność jest dla Ciebie taka ważna? Bo to przecież nie jest oczywiste w twórczości artystycznej. Pisarz wiele razy redaguje swoją książkę, aktorzy grający na scenie mają wiele prób przed premierą.

A ja w przypadku „Cicho, Cichutko” siedziałem nad tekstem osiem miesięcy, żeby starannie przygotować przestrzeń dla późniejszego kontrolowanego przypadku, a po nagraniach trzy miesiące nad tym, żeby z tego bałaganu, który zarejestrowaliśmy, wyszła naturalność. Ciężko jest tak długo cyrklować w postprodukcji, żeby każdy ruch wydawał się absolutnie przypadkowy… Pomijam tutaj oczywiście czas, który nad utworem spędził Krzysztof Kurek – nad kompozycją i wykonaniem muzyki, a później nad miksem oraz masteringiem całości.

Ale dlaczego naturalność jest dla Ciebie tak ważna?

Bo dzięki niej zupełnie inaczej się tego słucha. Jesteśmy w stanie uwierzyć i poczuć, że to się dzieje naprawdę, że to nie jest wypreparowane. Inaczej w to wierzymy. Jest taka myśl w sztuce reportażu, że jeśli chce się mieć dobre nagranie, to trzeba osobę, która przeżyła traumę zaprosić nie do sterylnego studia, ale w miejsce, w którym ją przeżyła. Wtedy zupełnie inaczej o tym opowie. Bardziej emocjonalnie.

W przypadku Ignacego Karpowicza dostałem kilka pytań, np. czy „Sońka” mówi tekstem książek? To był dla mnie prawdziwy komplement.

Ta naturalność w „Cicho, cichutko” była taka ważna ze wzglądu na to, że książka opiera się na prawdziwych doświadczeniach autora?

Tak. Słuchałem jednego radiowego wywiadu z Ignacym i w trakcie tego wywiadu lektor przeczytał fragment „Cicho, cichutko”. Byłem po kilkukrotnym czytaniu tej książki, więc znałem ją bardzo dobrze, a po wysłuchaniu lektora nie wiedziałem, o co chodzi.

Wydaję mi się, że dużo ważniejsza w zrozumieniu książki i intencji jest właśnie naturalność. I ona więcej nam mówi niż perfekcyjna dykcja lektorska i odczytanie każdego przecinka.

Mocno pilnuję, żeby aktorzy nie przejmowali się interpunkcją, ma być jakąś formą sugestii ale nie jest żelazna. Na wykładzie, jeśli ktoś przez godzinę czyta, nie nawiąże ze studentami takiego porozumienia, jak gdyby opowiadał o czymś, co przeżył i co jest dla niego ważne. To jest zupełnie inna pasja. Idąc dalej – byłem kiedyś na wykładzie profesora Aleksandra Nawareckiego, który w pewnym momencie czytania wiersza zrobił pauzę, wszedł w butach na biurko i zaczął czytać jeszcze raz. Nagle cała aula zaczęła go słuchać. Myślę, że to jest to. A idąc jeszcze dalej – jak ktoś musi zawalczyć o to, żeby pewne rzeczy usłyszeć, to bardziej słucha. Jak dźwięk musi się do ciebie przedrzeć, to masz inne skupienie.

Z tego, co mówisz, wychodzi na to, że gdy zabierasz się do pracy, scenariusz nie jest zamknięty, bo jednym z bohaterów zawsze jest przypadek.

Każdy kolejny element jest punktem wyjścia. Książka była punktem wyjścia do adaptacji na papierze. Papier był punktem wyjścia do pracy z aktorem i przestrzenią. Przestrzeń i aktor są punktem wyjścia do montażu, oprawy muzycznej i innych elementów pracy .

Ile czasu zajęło nagranie?

W mieszkaniu cztery dni i dwie noce.

Czytaliście bez dubli?

Jeżeli coś trafi za pierwszym razem to tak, nie robimy dubla. Nie powtórzy się też naturalnej reakcji aktora na tekst. Jeżeli się rozpłakał, to nie mamy szans powtórzyć naturalnego płaczu. Oczywiście wszystko musi przejść przez dwa filtry. Mój, czyli osoby, która to spina całościowo i siedzi z aktorami w jednym miejscu i Krzysztofa Kurka, który całość nagrywa i specjalnie zawsze siedzi w innym miejscu, żeby nie słuchać oczami.

To chyba nie jest standard?

Nie, nie jest. To jest nasz, wypracowany na kilku tego typu projektach, sposób pracy. Trudno nagrywa się pierwsze pięć minut. Pierwsze pięć minut nagrywa się w godzinę albo dwie. Później idzie już gładko. Aktorzy muszą poczuć tekst, jego język, przestrzeń i sposób naszej pracy. Czasami ciężko jest im uwierzyć, że mogą wszystko. Że mogą się pomylić, podrapać po głowie czy napić wody w trakcie czytania i że to wszystko wejdzie do ostatecznej wersji audio.

To jest mocno performatywne podejście.

Mam wrażenie, że wtedy jest fajniejsza zabawa. Robi się z tego inna jakość, która jest interpretacją czasu, miejsca i sytuacji. Dobrze też, żeby aktorzy nie czuli obecności mikrofonów.

Kiedyś Bob Dylan zażyczył sobie, że w studiu ma nie widzieć mikrofonów, bo najlepiej się czuje z kolegami, jak sobie grają i taką chce mieć atmosferę w studiu. Akurat Bob Dylan może sobie na to pozwolić, a my staramy się za tym pomysłem podążać. Mikrofony mają być jedynie wystrojem przestrzeni, trochę tak jak kwiatki. Zawsze też pilnuję tego, żeby nikt nie mówił do mikrofonu jako adresata, tylko żeby personalizował wypowiedzi do kogoś innego.

Wierzę, że to się sprawdza, tylko trzeba to umieć najpierw „omikrofonować”, a później w programach okiełznać.

Praca z autorem, która jest dla Ciebie ważna i związana z dużym emocjonalnym wysiłkiem, pewnie zawsze coś zostawia w Tobie. Tak było również w tym przypadku?

Z książki długo się wychodzi. Ja się pod ich wpływem zmieniam. Jestem masochistą emocjonalnym, szukam rzeczy, które są raczej nieprzyjemne. Takie mam potrzeby, tak mam ustawioną wrażliwość. Z tej książki wychodziłem bardzo długo. „Cicho, cichutko” to nie była przyjemna przygoda.

Emocjonalnie?

Pod każdym względem była trudna. Robiliśmy to w pandemii, co wpłynęło na każdy etap produkcji. Bardzo trudny tekst na płaszczyźnie konstrukcji, słów. Ciężki temat i wymagająca obsada.

Emocje są wspólnym mianownikiem do sztuki której potrzebuję i intuicyjnie poszukuję. Łatwiej też robi mi się smutne rzeczy. To słuchowisko „testowałem” na żonie – płakała. Ale jak ktoś płacze, to znaczy, że wyszło dobrze. Smutek jest uniwersalny, poczucie humoru – indywidualne. Zresztą życie nauczyło mnie, żebym nie żartował w towarzystwie.

„Słuchowisko jest odrębnym dziełem, jak sztuka teatralna czy film zrealizowany na podstawie książki. Każda adaptacja wychodząca poza odczytanie tekstu przez jedną osobę staje się osobnym tworem” – podkreśla Karpowicz – „Pomimo złączenia z tekstem »źródłowym« żyje własnym życiem. I to jest wspaniałe, kiedy się udaje! Zresztą każde skuteczne przeniesienie tekstu w inne medium musi być twórcze i niewierne w pewien sposób”.

Książka Karpowicza oparta jest na prawdziwych wydarzeniach. Spytany, jak odbiera słuchowisko w tym kontekście stwierdza: „Pewnie odczuwam jakąś formę niespójności względem faktycznych zdarzeń, ale to już wyszło przy pisaniu. Innymi słowy – pełne porozumienie i obcość. Ponadto, kiedy ktoś czyta twój tekst, robi to z nie twojej perspektywy. Dzięki temu różne rzeczy się zmieniają. Jedne ulegają nieoczekiwanemu uwypukleniu, inne marginalizacji. Ale Kiczek jest mądrym odbiorcą. Nigdy nie traci najważniejszego z ucha i serca”.

Audiobook „Cicho, cichutko” jest już dostępny w sprzedaży w Audiotece.


Artykuł sponsorowany.


komentarze [2]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
czytamcałyczas   - awatar
czytamcałyczas 20.12.2021 20:08
Czytelnik

Może kiedyś będę miał w domu płytki.Teraz słucham na YT.Słucham teraz A.G Riddle Pandemia.Super.Pan Bonaszewski czyta.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
LubimyCzytać  - awatar
LubimyCzytać 20.12.2021 10:01
Administrator

Zapraszamy do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post