cytaty z książek autora "Joanna Lech"
Najlepiej było, gdy ktoś umierał. Rzucaliśmy się wtedy na jego bezwładne ciało i obrysowywaliśmy je kredą. Dokładnie, cały kontur. Tak jak w filmach. Rysowaliśmy na czworakach, jedni zaczynali od stóp i łydek, reszta od głowy. Najlepiej do tego nadawała się ta biała kreda do pisania na szkolnych tablicach. Była twarda i dawała wyraźną, grubą linię, zupełnie jak w filmach. No i nie łamała się tak szybko jak te barwione, cienkie, ze sklepu. Ale tamtej zawsze brakowało, więc najczęściej trup wyglądał, jakby upadł na tęczę, tak się mieniła linia, bo przecież każdy miał inny kolor. Już ten trup wcale nie wyglądał jak trup. I nikt się go nie bał. Szturchało się go tylko co chwila, żeby już się nie ruszał. Bo kto widział falujące linie wokół nieboszczyka, nie może być. Potem takich obrysów w kształcie małych chłopców było pełno na każdym chodniku, dopiero deszcz je zmywał. A dorośli chodzili i pukali się w czoło. W klasy by pograli. A porysowaliby coś, narzekał Dziadek, ścierając kontur butem. Ale nie chcieliśmy. Woleliśmy umierać. Umieraliśmy namiętnie, ile nas było. Jedni po spadnięciu z niskiej gałęzi. Inni, gdy grali w nogę. To najczęściej. Albo w gumę. Wystarczył jeden nieostrożny ruch i już się wywalało na rowerze. Wystarczyło, że ktoś się przewrócił, a już dobiegaliśmy do niego z tą kredą – jak stado sępów. No, zupełnie jak w filmach.
Siedziałeś odwrócony plecami, patrzyłeś w rzekę i pomyślałam, że na tym to chyba polega, ta cała dorosłość. Że może naprawdę tylko tyle zostaje, sznurek, kamyk, szkiełko schowane w małej skrzynce pod łóżkiem. Garść prochu tam, gdzie kiedyś stał nasz dom. I cisza. Bo w pewnym momencie świat po prostu przestaje być śmieszny”...
Pora na wchłanianie, szukanie śladów z zeszłego roku, oswajanie się/z ciepłem.
Dzielą nas te czułe nacięcia; mamy tyle zadrapań,/że można by z nich ulepić aorty, mamy siniaki od byle dotyku,/otarcia zamiast kolan. I drgania, opuszki palców starte do kości,/jak strupki rdzy, rejestry bólu; korozja.
Babcia moja Halina jest kobietą z azbestu. Jest twarda jak kamień i spokojna jak drzewo. Ale tamtego dnia siedziała na samym skraju kanapy i wykręcała w palcach chusteczkę. Tak, bo gdy Babcia umierała po raz pierwszy, martwiła się tylko o czystą bieliznę. Dobrze pamiętam ten dzień, gdy wróciłam ze szkoły i zamiast obiadu na stole były otwarte walizki.
Ale w pewnym momencie chcieliśmy pojechać dalej. Dotrzeć na sam koniec świata, za ostatni zakręt. Za rzekę, do samego jej źródła. Chcieliśmy sprawdzić, skąd biegnie. Nasza wioska stała u podłuża Bieszczad, chcieliśmy je przejechać. Najbardziej chcieliśmy wejść na wysoką górę, której szczyt majaczył w oddali, kiedy nie było mgły. Była jedną z granic. Nie wiedzieliśmy, czego, ale chcieliśmy ją przekroczyć.
TWÓJ DOM NIE MA DRZWI ANI OKIEN
Mieszkasz w miejscu, gdzie przecinają się wszystkie drogi. Mieszkasz przy rzece, w zakolu. Wystarczy pójść którąkolwiek ulicą, bo wszystkie drogi prowadzą prosto pod Twoje okno. Lub przejść przez siatkę i pobiec ścieżką wzdłuż krzewów i za drzewami, tak żeby nikt nie widział. Twój dom nie ma okien ani drzwi, nie ma żadnego wyjścia. Twój dom jest jedną długą ścianą, murem, o który uderzam pięścią.
nawet jeśli mnie nie kochasz
mów mi że mnie kochasz
jestem twoją Ewą
gdy obierasz pomarańcze
gdy struny gitary
przecinają twoje palce
tańczę
w bransoletkach światła
żebraczka miłości
nawet jeśli mnie nie kochasz
mów mi że mnie kochasz.
A potem ławki pod sklepem i starzy, zmęczeni mężczyźni. Wchodziliśmy między nich jak w zboże, zbieraliśmy puste butelki i żaden z nich nie zwrócił na nas uwagi, falowali w jakimś tajemnym rytmie, jak kłosy na wietrze falowały ich ciężkie głowy, przysypiali, wygrzewając się w słońcu".
Szczęście to rozgrzana broń; jednak za każdym razem trzeba podnieść rękę troszeczkę wyżej, trzasnąć obcasami, salutować do słońca.
A szmaragd pokazałam ci dopiero, gdy już siedzieliśmy na moście; z nogami w powietrzu, z rękami w kieszeniach. Wziąłeś go ode mnie i trzymałeś w zaciśniętej dłoni. Powiedziałeś, że to nic specjalnego, stłuczka z tych wszystkich butelek, które twój ojciec przepił. Przykleił je do ściany, żeby pamiętać, jak wiele ich było. No i żeby się wstydzić. Powiedziałeś, że to chyba właśnie znaczy patrzeć przez dno butelki. Ale powiedziałeś to mrużąc oczy, z tym swoim krzywym, złośliwym uśmiechem, więc nikt ci nie wierzył. Kolejno braliśmy kamień. Gdy się patrzyło przez niego w słonce, wszystko wyglądało inaczej. Cała wieś była zielona, jakby budynki i drogi zostały zalane wodą. Ludzie dryfowali, zanurzeni w tym blasku jak wielkie, nieme ryby. I wszystko było zamglone, zupełnie inne. Jasne, ten dzień i wszystkie jego odcienie, nic więcej nie było ważne. Twoje odbicie rozmyte przez szkło, to miejsce, słońce.
A właściwie to czemu mnie wtedy zaprosiłeś?,
spytała z wahaniem Iga. Miała już iść, ale jeszcze się odwróciła. Stasiu stał przy graffiti i za jego plecami wyrastały ule. Wzruszył ramionami. Bo myślałem, że mi obciągniesz, powiedział poważnie. Och!, jęknęła Iga. Bo słyszałem, że fajnie robisz. Od chłopaków. No i mówili, że taka jesteś. Dajka. Lubisz się ruchać, spuścił głowę, pszczoły za nim buczały. Słyszałam, że jak już wyginą, wszyscy jesteśmy skazani, powiedziała chwilę później Iga. Pszczoły, wskazała na rysunek. Na zgubę. Wszyscy.
Bo chciałam Ci tylko powiedzieć,ale zapisuję to sobie na ręce.Ze od dawna nic mnie tak nie ucieszyło,jak koniec świata.I nawet nie słychać już wron.Ślady na śniegu układają się w wojnę.
Odpycham się na zewnątrz, nabieram zapachu,/a potem znów boję się poczuć. A tak niedawno miałam tętno,/zdrapane ręce, pamiętam; mlecze, ciepło, pod kołdrą,
//ukradkiem nawijanie siebie na palce.
Wtedy Iga jeszcze nie wiedziała, że można tak tonąć.
Ciepło, które gromadziło się w jej klatce piersiowej, Iga wyobrażała sobie jak pomarańczową plamę. Gorący olej, niebieskawy na brzegach. Iga czytała, że radość czuje się w brzuchu na żółto, zazdrość w żołądku na zielono, a miłość właśnie jako plamę czerwonego ognia. I teraz Iga wiedziała, co to znaczy: wypalało jej płuca. Iskrzyło, odkąd tylko otwierała oczy. Leżała w pościeli i uśmiechała się, oglądała jego zdjęcia. Zaciskała i rozwierała palce.
Bo ta niezwykła lekkość.
Jakby ktoś wydrążoną Igę napełnił czymś mdlącym, lepkim gazem albo watą cukrową. Napuścił do jej brzucha powietrze naelektryzowane i ciepłe, co ją tak rozpychało i unosiło nad ziemią. Bo od jakiegoś czasu Iga chodzi i się uśmiecha. Trzyma rękę luźno w powietrzu, bo marzy, żeby ktoś za nią złapał, a ta ręka powinna być silna i ciepła. Jak jego. Iga idzie aleją lip i to, co rośnie w jej klatce piersiowej, wylewa się jak gorący miód przez jej oczy, uszy, jej nozdrza. Mamroce do siebie, a właściwie do niego, powtarza to, co mu zaraz powie, i ludzie się na nią obracają, ale ich nie zauważa, wypełniona jest miękkim pluszem i bije z niej światło. To szczęście: miłość, w którą nie wierzyła, którą wyśmiewała. A teraz Iga mogłaby tańczyć. Gryzie palce, którymi nie może go dotknąć, podbiega, bo już nie może wytrzymać, skręca w tamtą ulicę i wciska tamten guzik domofonu. Gdy tylko Bruno spyta: halo?, Iga ucieknie. Za rogiem, oparta gorącym czołem o ścianę, Iga będzie się śmiała. Może kilka razy uderzy głową. Kopnie w krawężnik. Iga, wracając do domu, opluje się śmiechem.
Nocami cisza wchodzi do gardła. Chłód się skrapla w pościeli, sen wchodzi w ciało miękko, jak nóż.
Ona liczy na seks
Kościół obstaje przy grzebaniu ciał,
tłumacząc, że sam Chrystus chciał być
pogrzebany. Pewnie, przecież miałem
zmartwychwstać, a nie odrodzić się
z popiołów jak feniks, mówi Chrystus,
ale to nie znaczy, że inni nie mogą
się odradzać z popiołów jak feniks,
mówi Chrystus i jest naprawdę
pissed off na ten głupi Kościół.
Jak feniks. Za cztery godziny
cię zobaczę, cokolwiek się
stanie, zobaczę cię
za trzy godziny.
nastąpił tu wielki wybuch
wszystko porozrzucane
nic tylko zbierać żywe owoce tej wojny
nic tylko zbierać martwe owoce tej wojny
a więc opowiadamy ciągle te same historie
coś się kończy zaczyna coś płonie
coś zsyła nam błogosławieństwo łez
coś nas ku sobie popycha, każe śpiewać.
Stoję tak nieruchomo, jakbym parzyła, mówię o deszczu,
bo jestem rzeką, mówię, że upał, bo lepisz się do mnie
oczami, ale nocą, mówiłeś, śniło ci się, jak wyłam.