cytaty z książek autora "Michael Herr"
dopiero wojna mnie tego nauczyła - że jesteś tak samo odpowiedzialny za to, na co patrzysz, jak za to co robisz.
W obozie sił specjalnych w Me Phuc Tay widziałem znak, na którym było napisane: Jeśli zabijasz dla pieniędzy, jesteś najemnikiem. Jeśli zabijasz dla przyjemności, jesteś sadystą. Jeśli zabijasz i dla jednego, i dla drugiego, jesteś z Zielonych beretów".
Moje serce przypominało jedną z tych małych papierowych pastylek, jakie robią w Chinach, wrzucasz taką do wody, a ona się otwiera i wyrasta z niej tygrys albo kwiat, albo pagoda. Z mojej wyrosła wojna i krzywda.
Miał twarz, którą widziałem chyba z tysiąc razy w stu różnych obozach i bazach, twarz, z której uszła cała młodość: skóra nie miała już w sobie ani odrobiny koloru, usta były białe i zimne, od razu było widać, że inaczej już nie będzie i że chłopak zdaje sobie z tego sprawę. Życie zrobiło z niego starca i jako starzec miał dożyć swoich dni.
Tu płaciło się za wszystko: za to, co dostrzeżesz, i za to, co ci umknie, nikt tu się nie bawił w tajemnice, intruz od razu dostawał kulkę.
Dziennikarze mieli wszystkie (albo prawie wszystkie) dane, mieli ich aż za dużo, ale nigdy nie nauczyli się w sensowny sposób relacjonować śmierci, a przecież o to tak naprawdę chodziło.
W moich ustach "brutalność" była wcześniej tylko słowem. Ale wstręt to raptem jedna z barw w tej całej mandali, bo były też inne, takie jak łagodność i litość, ani jednej barwy nie brakowało.
Na pewno sporo się tu można było dowiedzieć o strachu, ale już z odwagą sprawa była dużo bardziej skomplikowana. Ile razy człowiek musi biec prosto na karabiny, żebyśmy dostrzegli w tym atak tchórzostwa? I co z tymi rzeczami, które nie wymagają odwagi, ale jeśli tego nie zrobisz, automatycznie stajesz się tchórzem?
Któregoś dnia nagle zdałem sobie sprawę, że jedynym trupem, na którego nie byłbym w stanie spojrzeć, jest ten, którego nigdy nie będę musiał oglądać.
Śmigłowiec zniżył lot,
zawisł w powietrzu i zaczął osiadać w fioletowym dymie nad
lądowiskiem. Ze wszystkich chatek dookoła wybiegły dzieci. Było ich parędziesiąt, całą chmarą rzuciły się do miejsca, które sobie upatrzyliśmy, a pilot się śmiał: „Wietnam, człowieku. Najpierw napalm, potem nakarm”.
Jak nie napierdalają tamci, to napierdalają nasi. Jedyna różnica to w kogo pierdolnie, czyli, kurwa, żadna różnica.
Ze wszystkich chatek dookoła wybiegły dzieci. Było ich parędziesiąt, całą chmarą rzuciły się do miejsca, które sobie upatrzyliśmy, a pilot się śmiał: Wietnam, człowieku. Najpierw napalm, potem nakarm.
Nie chodziło tylko o to, że się starzeję: czas wyciekał ze mnie jak gdybym nosił w sobie odłamek amerykańskiej miny przeciwpiechotnej, od którego można umrzeć, a na rentgenie i tak nic nie wyjdzie.
Czasem nie wiedziałem, czy coś trwało sekundę czy godzinę, a może w ogóle mi się przyśniło. Na wojnie przez większość czasu masz jeszcze mniejsze pojęcie o tym, co robisz, niż na co dzień, po prostu zachowujesz się w pewien sposób, a po fakcie możesz sobie do tego dorobić dowolne wytłumaczenie, możesz powiedzieć, że czułeś się z tym dobrze albo źle, byłeś zachwycony albo zniesmaczony, zrobiłeś to czy tamto, postąpiłeś słusznie albo nie; a wydarzenia zostają bez zmian.
Powiedziałem mu, że nic mi nie będzie, a on poklepał mnie czule, acz złowieszczo po ramieniu i powiedział: – Tu nie jest, kurwa, jak w filmach, rozumiesz? – Na to ja się znów zacząłem śmiać i mówię mu, że rozumiem, ale on już tam wiedział, że gówno rozumiem.
Purytański dogmat, że Przyroda jest siedliskiem Szatana, mógłby zrodzić się i tutaj, gdzie nawet na najchłodniejszych szczytach górskich, w najbardziej rześkim powietrzu czuło się to charakterystyczne dla dżungli napięcie między narodzinami a rozkładem.
Wierząc, że jeden marine podoła dziesięciu skośnookim, wysyłano drużyny piechoty morskiej przeciwko rozpoznanym plutonom WAL, plutony przeciwko kompaniom, i tak dalej, aż okazywało się, że całe bataliony są w potrzasku, kompletnie odcięte od posiłków. Wiara ta, w odróżnieniu od samych żołnierzy, była nieśmiertelna, więc korpus piechoty morskiej zaczęto powszechnie nazywać najdoskonalszą maszyną do zabijania młodych Amerykanów.
Niektórzy bali się ran głowy, inni ran klatki piersiowej albo brzucha, ale każdy drżał przed tą Najgorszą. Modlili się, i to jak – „Tylko Ty i ja, Boże. Prawda?” – oferowali w zamian wszystko, żeby tylko tego jednego im oszczędzić: Weź nogi, weź ręce, oczy weź, życie mi zabierz, Skurwysynu Panie, tylko błagam, błagam, tamtego mi nie ruszaj. Kiedy pocisk trafiał w skupisko żołnierzy, każdy zapominał, że zaraz mogą być następne i odskakiwał, żeby migiem ściągnąć portki i sprawdzić, a potem śmiał się histerycznie, nawet jeśli miał pogruchotane nogi, przebite kolana; w pionie trzymała go tylko mieszanka ulgi, szoku, wdzięczności i adrenaliny.
Przypominałem sobie, co mówił mi pilot F-4 o pociskach ziemia–powietrze, jak wspaniale wyglądały, dryfując w stronę jego samolotu, niosąc mu śmierć. Sam też pamiętałem, jak cudnie potrafiły wyglądać smugacze, kaliber 50, kiedy leciało się nocą śmigłowcem, a one szły prosto na ciebie, swobodnym łukiem, pełne niespiesznego wdzięku, jak we śnie – tak zupełnie odległe od wszystkiego, co mogło zrobić ci krzywdę. Czasem w takich chwilach czuło się totalny spokój, jakąś ekstazę, która wynosiła cię ponad śmierć, ale nigdy nie trwała długo.
...czas uciekał ze mnie, jak gdybym nosił w sobie odłamek amerykańskiej miny przeciwpiechotnej, od którego można umrzeć, a na rentgenie i tak nic nie wyjdzie.
Nie ma nic bardziej żenującego niż wojna, która nie idzie zgodnie z planem.
Nie trzeba być wytrawnym taktykiem, żeby wiedzieć, że ci dupsko marznie.
Mówili na to 'trzęsawka', wielkie kule ognia, kontakt. Padasz na glebę, całujesz ją, żresz, pierdolisz, wgniatasz się całym ciałem, chcesz być jak najbliżej, ale jeszcze nie w niej, nie z niej, chociaż coś ci ciągle lata nad głową. Zaciśnij zęby i leż, to tylko ziemia. Pod ostrzałem wychodziłeś z własnego ciała, z własnej głowy, znikała przestrzeń między podmiotem a przedmiotem, choć była tam jeszcze sekundę temu, zalewały ją fale. Coś niesamowitego, nie do wiary, nawet sportowcy twardziele byli pod wrażeniem, ten nagły spadek adrenaliny, a potem kosmiczny skok, kiedy okazuje się, że masz jej ogromne zapasy, pompujesz ją, wypuszczasz całe morze adrenaliny, i wreszcie gubisz się w nim, dryfujesz, strach mija i już prawie chcesz utonąć, prawie jesteś gotowy na czysty orgazm śmierci. Wtedy już właściwie jest spokój. No chyba że się posrałeś w gacie, darłeś jak szalony, modliłeś albo złożyłeś jakąś inną ofiarę tej stugłowej panice, która objawiała się chaotyczną paplaniną, przenikała cię na przestrzał. Może faktycznie nie da się w jednej i tej samej chwili kochać wojny i jej nienawidzić, ale czasem te uczucia następowały po sobie tak szybko, że zlewały się jak na rozwirowanym krążku Newtona i w końcu rozumiałeś ten napis z hełmów 'Wojna to haj'. A jak już z tego haju wyszedłeś, mogło być z tobą kiepsko.