Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Mógłby to napisać Kafka, gdyby był nieuleczalnym melancholikiem.

Mógłby to napisać Kafka, gdyby był nieuleczalnym melancholikiem.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tytuł jest zwodniczy, ironiczny. Sugeruje coś innego niż znaczy. Fun nie odnosi się do zabawy, ale jest skrótem od funeral; pełne określenie to nazwa domu pogrzebowego, będącego istotnym miejscem w życiu bohaterów komiksu. Tragikomiks przywodzi na myśl tragikomedię (już zwłaszcza w zestawieniu z wcześniejszym fun), ale niezależnie od pewnych elementów humoru, których można się tu doszukać opowiedziana przez Bechdel historia jest mało zabawna. To bardzo osobista, nawet ekshibicjonistyczna - w sposób nieunikniony przy tej szczerości, jaka cechuje tu autorkę - autobiograficzna opowieść. O dzieciństwie, młodości, seksualności i sztuce; o rodzinie pozornie normalnej, życiu w kłamstwie, grzechach rodziców; o Alison i jej ojcu.

Bechdel opowiada drobiazgowo, ale nie w sposób ściśle chronologiczny. Już w pierwszym rozdziale zdradza to, co dla przedstawionej w "Fun Home" historii - jej początku i jej końca - kluczowe. Dzieciństwo i wczesną młodość spędziła w niewielkim miasteczku Beech Creek w Pensylwanii. Jej matka była nieszczęśliwą w małżeństwie aktorką teatralną, ojciec był nauczycielem języka angielskiego w miejscowym liceum a także właścicielem rodzinnego zakładu pogrzebowego. Był też ukrytym homoseksualistą, który spełnienia swych seksualnych potrzeb szukał wśród swoich uczniów. Ewentualnie pomocników w ogrodzie. Był złym mężem i złym ojcem: żyjący fałszem, naznaczał swoją traumą najbliższych. Pochłonięty literaturą oraz renowacją neogotyckiego domu, w którym wraz z rodziną mieszkał, przedkładał sztukę nad rzeczywistość. Dzieci traktował jak eksponaty, eksponaty jak dzieci. W okresie studiów Alison uświadomiła sobie, że jest lesbijką. Wkrótce później jej ojciec zginął pod kołami ciężarówki. Alison podejrzewa, że popełnił samobójstwo.

W swojej intymnej wiwisekcji Bechdel posiłkuje się autentycznymi listami ojca, swoim prowadzonym w dzieciństwie dziennikiem, nawet policyjnym raportem, ale kluczową rolę odgrywa w niej - obok pamięci samej w sobie - literatura. Lektury jej, jej matki i - przede wszystkim - ojca. Gdy np. sięga po listy, które w okresie narzeczeństwa pisał on do swojej przyszłej żony, podkreśla jak bardzo nasiąknięte są one fitzgeraldowskim sentymentalizmem, śladami jego ulubionego autora, z którym się identyfikował, którego czytał w tamtym okresie najwięcej. Do Scotta Fitzgeralda wraca Bechdel również przy okazji rozważań o zagadkowej śmierci ojca (żył tylko trzy dni dłużej niż Fitzgerald), choć w tym ostatnim względzie bardziej zastanawiający będzie dla niej fakt, że na krótko przed wypadkiem (?) ojciec czytał i ostentacyjnie zostawiał w różnych miejscach domu "Śmierć szczęśliwą" Camusa...

Nawiązując do kolejnych literackich dzieł, tłumacząc ojca, Bechdel idzie jego tropem w podwójnym znaczeniu. Jednocześnie wpisuje go w pewną literacką (artystyczną) narrację, co on sam przez całe swojej życie świadomie/nieświadomie praktykował, i bezlitośnie - na chłodno - obnaża jego fałsz, jego uwikłanie w kłamstwo, dla którego podstawą i murem była sztuka (Aczkolwiek z innej strony, patrząc pod kątem wpisanej w komiks erudycyjności, i przyjmując perspektywę autorki a nie jej rodzica, można też czytać "Fun Home" jako opowieść o sztuce/literaturze, która z całym swym bogactwem, zróżnicowaniem, również ze swoją niedogmatyczną bezpruderyjnością pełni funkcję objaśniającą; jest jak drogowskaz - pozwala nazwać to, co doświadczone a co problematyczne, trudne do objaśnienia i zrozumienia).

W "Fun Home" tyleż za sprawą artystycznego konceptu, ja autorki, co również logiki pamięci - dążącej do uporządkowania zapamiętanego (a tym samym fragmentarycznego, chaotycznego, niepewnego) niemal wszystko coś przypomina; coś innego. Życie bohaterów odbija się w literaturze, w micie, w wydarzeniach przeszłych i przyszłych, w biologii i w telewizji (np. proces ojca Alison zbiega się z procesem prezydenta Nixona, pierwszemu doświadczeniu inicjacyjnemu autorki towarzyszy spotkany w lesie wąż...). Z czego tym najważniejszym odbiciem są w "Fun Home" jego równoprawni bohaterowie, Alison i jej ojciec. Oboje czasem się spotykają, ale częściej stanowią swoje bliźniacze przeciwieństwo. On ukryty, ona odkryta; on - ciota, ona - babochłop, on - stłamszony, ona - wolna.

Rysunki Bechdel są neutralne; bezpretensjonalne w tym znaczeniu, że autorka nie próbuje podkreślać nimi ciężaru doświadczeń, o których opowiada (co dość nietypowe, w całym komiksie nie ma zresztą ani jednego rysunku, któremu nie towarzyszył by tekst). Lekkość kreski - znajdująca swoje uzasadnienie w fakcie, że większość historii opowiedziana zostaje za pośrednictwem młodej Alison, a więc dziecka, nastoletniej dziewczyny - neutralizuje nieustannie w słowach obecny, często podkreślany przez Bechdel, dorosły chłód narratorki. Te przemieszanie perspektyw, młodej i dorosłej, dojrzewającej i dojrzałej, sprawia, że jest "Fun Home" historią jednocześnie bardzo chłodną i - choć w nieoczywisty sposób - czułą (odpowiednio do tego ukryta/trudna czułość i jawny chłód to opozycyjne względem siebie, ale główne odczucia, które Bechdel odnosi do swojego ojca), w jednym i drugim aspekcie tak samo boleśnie prawdziwą. I chyba właśnie dlatego, a nie przez wzgląd na imponującą erudycyjność całości, wybitną.

Tytuł jest zwodniczy, ironiczny. Sugeruje coś innego niż znaczy. Fun nie odnosi się do zabawy, ale jest skrótem od funeral; pełne określenie to nazwa domu pogrzebowego, będącego istotnym miejscem w życiu bohaterów komiksu. Tragikomiks przywodzi na myśl tragikomedię (już zwłaszcza w zestawieniu z wcześniejszym fun), ale niezależnie od pewnych elementów humoru, których można...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Seattle, połowa lat 70-tych, świat nieustanie ujaranych, wolnych duchem nastolatków i dotykająca wyłącznie ich tajemnicza epidemia przejawiająca się deformacjami ciała, w swoich symptomach, jakby zawieszona między chorobą weneryczną a narkotykową wizją. Epidemia, która w komiksie Burnsa pełni funkcję w nieukrywany, w ostentacyjny sposób symboliczną: obrazuje pewne spojrzenie, intymne postrzeganie świata, siebie i innych względem siebie, właściwe dla okresu dojrzewania.

Co zwłaszcza początkowo sprawia, że całość wygląda trochę jak "Dazed & Confused" Linklatera skrzyżowane z filmami Gregga Arakiego, skrzyżowane z mangą Junjiego Ito "Spirala". Osobliwie.

"Black Hole" to rozpisana na dwoje bohaterów/narratorów, chłopaka i dziewczynę - historia, w której jest pewna droga, którą przebywają, ich odkrycia, wybory, uczucia, dużo strachu, ale dla której kluczowy pozostaje ogół: zobrazowanie określonego stanu umysłu, czegoś, co pojawia się na styku młodości i dorosłości, momentu przepoczwarzania się. To zanurzona w przeszłości opowieść o młodości, ale nie zanurzona w niej nostalgicznie, nie idealizująca jej, nie szukająca utraconej niewinności, już raczej opisująca proces jej tracenia. Ze szczególnej perspektywy, pryszcza, krocza, szpary. Nie tylko. Ale w pierwszej kolejności.

Młodość, którą portretuje Burns jest nieładna i nieliryczna, jest czymś, co zaczyna ciążyć, co właśnie odkrywa smak dorosłej samotności, porażki, również frustracji, ale przede wszystkim cielesności (komiks nieprzypadkowo zaczyna się od lekcji biologii, od słów: "To było takie dziwne") swojej i obcej, innej niż w wyobrażeniu, na rozkładówce. Ciało młodych bohaterów, które czy to na skutek choroby, snów czy narkotykowych wizji nieustannie podlega tu przekształceniom - niejednokrotnie bardzo dwuznacznym, freudowskim - jest dla nich czymś własnym i czymś obcym jednocześnie; czymś pożądanym i budzącym lęk i dyskomfort.

Seattle, połowa lat 70-tych, świat nieustanie ujaranych, wolnych duchem nastolatków i dotykająca wyłącznie ich tajemnicza epidemia przejawiająca się deformacjami ciała, w swoich symptomach, jakby zawieszona między chorobą weneryczną a narkotykową wizją. Epidemia, która w komiksie Burnsa pełni funkcję w nieukrywany, w ostentacyjny sposób symboliczną: obrazuje pewne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kolejny zbiór opowiadań Kereta, napisany po 8-letniej przerwie (u nas gdzie wydawano go ze sporym opóźnieniem - mniej odczuwalnej), jest tak samo dobry, jak zbiory wcześniejsze. I taki sam w smaku - ta sama przyjemność opowiadania, czuła ironia i wyrafinowana prostota w stylu, ten sam humor, przewrotność, co przy "Rurach" czy "8% z niczego". Powracają stałe tematyczne leitmotivy Kereta, jak wyparte wyrzuty sumienia, jak ten może najważniejszy, którym jest samobójstwo. Część opowiadań czyta się wręcz jak wariacje na temat historii już wcześniej opowiedzianych (np. bardzo liryczne, znakomite opowiadanie Siniak mocno przypomina Jeden pocałunek w usta w Mombasie, zaś Lieland to mniej egzystencjalna wersja debiutanckich Rur) choć stali czytelnicy z pewnością dostrzegą też pewne tematyczne zmiany, będące niewątpliwie wynikiem nowych doświadczeń autora.

Dużo tu historii, w których kluczowa jest relacja ojcem z dzieckiem, więcej niż zwykle małżeńskich problemów, rozstań, zdrad. Jest też sporo autotematyzmu, niekoniecznie więcej niż wcześniej, ale innego niż dotąd, wychodzącego poza zabawy narracją, bardziej dosłownego. W bezpośredni sposób skierowanego do czytelnika, co zwraca uwagę już w tytułowym, pierwszym opowiadaniu, pełniącym rolę zarówno wstępu, jak i przewrotnie sformułowanego artystycznego creda – podkreślającego znaczenie kontaktu, więzi z innymi. Pod tym ostatnim względem opowiadanie te sprawia zresztą wrażenie, jakby wymyślone zostało wyłącznie po to, aby Keret mógł napisać jedno, kluczowe tam zdanie, co nie jest zarzutem - to bardzo ładne zdanie.

Charakterystyczny, wartki, uproszczony (celowo i nie tylko przez wymogi krótkiej formy) a do tego jakby nieco kaleki sposób, w jaki Keret opisuje swoich bohaterów – a już zwłaszcza, w jaki oni sami opisują się w narracji pierwszoplanowej – sprawia, że mają oni coś z dzieci, dorosłych dzieci: naiwnych, samotnych. Nieustannie niespełnionych. Ale - co kluczowe dla tej twórczości - niespełnionych nie tyle przez swoje braki, ułomności, właściwości, co po prostu przez fakt, że żyjących w świecie, w którym niespełnienie, niekończący się brak czegoś jest normą.

Chociaż nie do końca jestem pewien, czy powyższe porównanie ich do dorosłych dzieci to dobre porównanie. Równie dobrze można napisać, że są jak nadwrażliwe androidy. Albo żywe kukiełki, żeby nawiązać do niezłej ekranizacji Kereta, jaką był film Tatii Rosenthal "$99,9" z 2008. Są jednocześnie bardzo ludzcy, nawet trywialnie ludzcy i nieco surrealistyczni. Z innej bajki.

Odpowiednio do tej ich dwoistości, ale już na trochę innym poziomie – a przy tym mocno w tym miejscu uogólniam – Keret jest w swoich opowiadaniach na przemian realistyczny i zupełnie nierealistyczny. Na przemian, czasem jednocześnie. Co sprawia, że jego twórczość to trochę taki izraelski minimalistyczny realizm magiczny. Jest w tym do tego stopnia stały, konsekwentny, że czytając kolejne opowiadania - zarówno te z poprzednich zbiorów, jak i najnowsze - nigdy do końca nie wiadomo, jak się one rozwiną: czy sentymentalna, realistyczna początkowo opowieść do końca taką pozostanie, czy nie przekształci się w jedną z tych, w której pojawiają się ożywione spersonalizowane kłamstwa albo spałowany przez mściwe złote bożki Bóg na wózku inwalidzkim. Ale niezależnie od kierunku - nigdy nie ma w tym zgrzytu; świat bohaterów się nie zmienia.

Kolejny zbiór opowiadań Kereta, napisany po 8-letniej przerwie (u nas gdzie wydawano go ze sporym opóźnieniem - mniej odczuwalnej), jest tak samo dobry, jak zbiory wcześniejsze. I taki sam w smaku - ta sama przyjemność opowiadania, czuła ironia i wyrafinowana prostota w stylu, ten sam humor, przewrotność, co przy "Rurach" czy "8% z niczego". Powracają stałe tematyczne...

więcej Pokaż mimo to