rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Batman Imposter Andrea Sorrentino, Mattson Tomlin
Ocena 7,2
Batman Imposter Andrea Sorrentino, ...

Na półkach: , ,

Batman Imposter, bo o tym tytule mowa, jest w pełni zamkniętą, samodzielną historią traktującą o początkach kariery Mrocznego Rycerza, kiedy ów faktycznie był jeszcze młodzieńcem. W opowieści, której autorem jest Mattson Tomlin, Bruce Wayne z pełną determinacją przywdziewa maskę Batmana, przyświeca mu też jasny cel, jakim jest walka z wszechobecną w Gotham przestępczością, jednak w dalszym ciągu musi płacić swoiste "frycowe". Ledwo mieszkańcy zaufali tajemniczemu mścicielowi, a już reputacja ich tajemniczego obrońcy legła w gruzach.

Sytuacja, w której znalazł się Bruce, jest nie tylko punktem startu dla dalszych działań właściwych dla tego bohatera, lecz jest również płaszczyzną do znacznie bardziej subtelnych rozważań natury etycznej. Pomimo nieakceptowalnej brutalności ze strony fałszywego Batmana, Bruce dochodzi do ciekawych konkluzji; niekiedy są to jego właśnie przemyślenia, czasami zaś adwersarz artykułuje je wprost – że pomimo szczerych chęci, popełnił szereg błędów, pośrednio przyczyniając się do zwolnienia z więzień kilkunastu skazanych wcześniej bandytów. To w pewnym sensie uzasadnia działania rywala, paradoksalnie wymierzającego sprawiedliwość.

To stawia czytelników przed ciekawym dylematem oraz osądem do wykonania: do jakiego stopnia można przymknąć oko na samowolne egzekucje bandytów, którzy poniekąd powinni ponieść karę. Ale znowu, czy wymierzanie kary, nawet jeśli słusznej, może mieć charakter pokazowej samowolki? Cóż, ocena należy do odbiorców.

Ale również samym Brucem targają potężne wątpliwości. Co do zasady młody jeszcze chłopak świetnie zdaje sobie sprawę z tego, że jego czyste chęci otworzyły pięknie wybrukowaną drogę do piekła. Co więcej, wbrew sobie musi podążyć tą ścieżką i z pełną świadomością sięgnąć po sztukę manipulacji, nawet względem osób, które w dzieciństwie doświadczyły identycznej traumy jak on. Ogólnie pogłębiony portret psychologiczny głównego bohatera nadaje fabule głębi, będąc jednym z głównych atutów.

Oczywiście scenarzysta nie ograniczył się tylko do rozmaitych rozważań o naturze winy i kary i znalazło się miejsce na specjalność zakładu, czyli pościgi, bijatyki, oraz typowo gackowe gadżety. Nie stanowią one jednak esencji rozrywki, lecz współtworzą świetną całość.

Pozytywny odbiór wzmacnia znakomita oprawa graficzna autorstwa Andrei Sorrentino. Ilustracje podkreślają ciężki, depresyjny klimat, emocje na twarzach bohaterów świetnie oddają targające nimi emocje, zaś fotorealistyczne wstawki bardzo udanie kontrastują z typowo komiksową kreską. Efekt pracy Sorrentito udowadnia, że nie zawsze kreska musi obfitować w detale – wystarczy, że współgra z historią, wydobywając na pierwszy plan rzeczy najistotniejsze, w mroku zaś skrywają te elementy, które pozostać mają jedynie w sferze wyobraźni.

Komiksy o superbohaterach – w tym także o Batmanie – łatwo poleca się ich fanom, a znacznie trudniej osobom nie będących miłośnikami tej konwencji. A jednak, Batman Imposter niezwykle łatwo jest polecić wszystkim fanom dobrych komiksów. Bo recenzowany album taki właśnie jest: przejmujący, gorzki, inteligentny, ale też przykuwający uwagę od pierwszej do ostatniej strony.

Batman Imposter, bo o tym tytule mowa, jest w pełni zamkniętą, samodzielną historią traktującą o początkach kariery Mrocznego Rycerza, kiedy ów faktycznie był jeszcze młodzieńcem. W opowieści, której autorem jest Mattson Tomlin, Bruce Wayne z pełną determinacją przywdziewa maskę Batmana, przyświeca mu też jasny cel, jakim jest walka z wszechobecną w Gotham przestępczością,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Szkło, śnieg i jabłka oraz inne historie Gabriel Bá, Colleen Doran, Neil Gaiman, Fábio Moon
Ocena 7,4
Szkło, śnieg i... Gabriel Bá, Colleen...

Na półkach: , , ,

Otwierające album opowiadanie Trollowy most jest najlepszym przykładem talentu brytyjskiego autora. Opowieść zaczyna się od błahego wspomnienia, jak to dawno temu przez Anglię regularnie przejeżdżały pociągi, po których to zostały jedynie torowiska. W tych to czasach, gdy kolej odeszła do lamusa poznajemy Jacka – również z perspektywy wspomnienia – który, jak to dzieciak, wykazywał się olbrzymią ciekawością. To ona sprawiła, że pewnego letniego dnia podążył dopiero co odkrytą ścieżką wprost ku niewielkiemu mostowi, zamieszkiwanemu przez tytułowego trolla. Ten, jak na wygłodniałego potwora przystało, zagroził chłopcu pożarciem, młodzieniec jednak poprosił o darowaniu mu życia i przyrzekł powrót w stosownym czasie.

W tej niepozornie zapowiadającej opowieści skrywa się niebywała głębia traktująca nie tylko o dziecięcej ciekawości i chęci ratowania własnej skóry, ale przede wszystkim o zwykłym, pospolitym egoizmie i tchórzostwie. Czytelnicy śledzą perypetie głównego bohatera od momentu jego niefortunnej wycieczki zakończonej wizytą w legowisku trolla, przez okres dorastania i ponowną, przypadkową wizytę pod tytułowym mostem, aż do chwili, gdy ów zakłada – a potem na własne życzenie traci – rodzinę. Jednak Gaiman wyszedł poza ramy kolejnej opowieści, wieńcząc ją morałem jak z najlepszej bajki. Karma wraca, zaś chłopak przyjmuje karę za swoje zachowanie.

Świetna historia uzupełniona została równie bajeczną oprawę graficzną autorstwa Colleena Dorana. Czytelna i przejrzysta kreska na swój sposób sprawia wrażenie sennej mary, którą odwiedzają czytelnicy. Ten styl fantastycznie pasuje do narracji, będącej przecież wspomnieniem czynów niby popełnionych wieki temu, jednakże bardzo żywych w pamięci głównego bohatera.

Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach jest tekstem dalece różnym w formie i koncepcji. Tym razem dwóch kumpli planuje wkręcić się na imprezę, nie będąc nimi tak do końca zaproszonymi. Po prawdzie to jeden z nich ma plany bliższego poznania nowych "lasek", podczas gdy Enn… Enn po prostu chciałby przełamać nieśmiałość względem płci przeciwnej. Jednak prywatka, na którą się wpraszają, okazuje się niezwykłym doznaniem, zaś piękne dziewoje… Nie, nie są wampirzycami, lecz…

I to niedomówienie jest bodajże najbardziej rozpoznawalnym trikiem brytyjskiego autora. Dwójka przyjaciół nawiązuje kontakt z dziewczętami o niespotykanej urodzie oraz zaskakującym pochodzeniu. W tym opowiadaniu czytelnik znajdzie sporo gagów sytuacyjnych, kiedy to Enn za wszelką cenę próbuję pokonać swoje braki w "small talkach" w zamian zaś otrzymując przedziwne historyjki. Żeby jednak nie było zbyt nudno, finał jest widowiskowy oraz szalenie tajemniczy. Gaiman nie sili się na dziwaczne, prawdopodobnie groteskowe wyjaśnienia, w zamian pozwalając, by przemawiała wyobraźnia.

Po raz drugi – i nie ostatni – warto podkreśli współgranie oprawy graficznej z opowieścią. Na pierwszy rzut oka ilustracje Fabio Moona oraz Gabriela Ba są pospolite, wręcz dziecięce; dominują pastelowe barwy, zaś kreska przywodzi na myśl lekkie, humorystyczne komiksy. Jednak już po chwili ich odbiór ulega zdecydowanej poprawie: świetnie oddają bowiem swoistą desperację Enna, pewność siebie jego towarzysza, czy nietypowy wygląd oraz zachowanie dziewcząt.

Ostatni tekst, tytułowy Szkło, śnieg i jabłka to prawdziwy crème de la crème, niezależnie od tego czy ktoś jest miłośnikiem konkretnie Gaimana, czy po prostu lubi dobre opowieści. Brytyjczyk zaprezentował tutaj pełną maestrię: wziął na warsztat klasyczną bajkę o królewnie Śnieżce, zamienił miejscami charaktery macochy i pasierbicy, dodatkowo czyniąc tę drugą zimnym i pozbawionym uczuć wampirem.

Efektem jest niezwykle klimatyczna, a zarazem bardzo smutna opowieść, w trakcie której czytelnicy śledzą zmagania pomiędzy królową i jej demoniczną konkurentką, zaś przyjemność płynąca z lektury wzmocniona została przez rozliczne smaczki bezpośrednio nawiązujące do klasycznej bajki. Także finał dalece wychodzi poza ramy, które można by nazwać "sztampą", ale tego akurat zdradzić nie wolno.

W mistrzowską narrację idealnie wkomponowała się warstwa graficzna Coleen Doran, przenosząca czytelnika w świat bajki uchwyconej… we śnie, a może na witrażach w dawno zapomnianej świątyni. Ciemne tony fantastycznie współgrają z bladością skóry, złoceniami ozdób oraz obowiązkowym szkarłatem. Z kart komiksu bije bizantyjski przepych, a jednocześnie nic nie traci na swojej wymowie, nawet jeśli rysowniczce zdarzają się nieco słabsze kadry.

Wieńcząc recenzję, warto napisać wprost: to jest Neil Gaiman, którego twórczość pokochali czytelnicy: bawiący się, wydawałoby się, oklepanymi historiami, przełamujący schematy, z perfekcyjnie poprowadzoną narracją. Każda z trzech opowieści pobudza wyobraźnię, jednocześnie pozostawiając czytelnikowi pole do swobodnej interpretacji wydarzeń oraz zachowań wyraziście zarysowanych bohaterów. Nie zabrakło również miejsca na subtelnie zaserwowane moralizatorstwo, zaś całość przyobleczona została w udaną szatę graficzną. Zatem nie pozostaje nic innego, jak sięgnąć po Szkło, śnieg i jabłka oraz inne historie.

Otwierające album opowiadanie Trollowy most jest najlepszym przykładem talentu brytyjskiego autora. Opowieść zaczyna się od błahego wspomnienia, jak to dawno temu przez Anglię regularnie przejeżdżały pociągi, po których to zostały jedynie torowiska. W tych to czasach, gdy kolej odeszła do lamusa poznajemy Jacka – również z perspektywy wspomnienia – który, jak to dzieciak,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Koszmary gwarantują dwa kwadranse lektury podszytej grozą. I jeśli miałbym wskazać jakiś słaby punkt programu, to będzie potężny niedosyt wynikający z długości tych czterech utworów. Jednak, mimo że treść zdecydowanie nie należy do najbardziej rozbudowanych, kapitalna atmosfera tajemniczości i pietyzm wykonania z nawiązką wynagradzają ten brak. Finalnie komiks można polecić nie tylko miłośnikom Cthulhu, ale również kolekcjonerom zbierającym komiksy ze względu na warstwę wizualną oraz fanom wszelkiej maści historii z pogranicza horroru.

Koszmary gwarantują dwa kwadranse lektury podszytej grozą. I jeśli miałbym wskazać jakiś słaby punkt programu, to będzie potężny niedosyt wynikający z długości tych czterech utworów. Jednak, mimo że treść zdecydowanie nie należy do najbardziej rozbudowanych, kapitalna atmosfera tajemniczości i pietyzm wykonania z nawiązką wynagradzają ten brak. Finalnie komiks można polecić...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Namibia Rodolphe Daniel Jacquette, Bertrand Marchal, Luis Eduardo de Oliveira (Leo)
Ocena 6,4
Namibia Rodolphe Daniel Jac...

Na półkach: , ,

Oj, dziwny to komiks. Leo (tym razem w duecie) jak zwykle zaczął z przytupem serwując interesującą intrygę w swoim stylu. Niestety! Para zaczęła zbyt szybko uchodzić i im dalej, tym mniej ciekawie, zbyt schematycznie, momentami wręcz nudno. Szkoda.

Oj, dziwny to komiks. Leo (tym razem w duecie) jak zwykle zaczął z przytupem serwując interesującą intrygę w swoim stylu. Niestety! Para zaczęła zbyt szybko uchodzić i im dalej, tym mniej ciekawie, zbyt schematycznie, momentami wręcz nudno. Szkoda.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Skomplikowany, rozsypany niczym mozaika, a jednocześnie przeplatający się scenariusz jest wymagający, zmuszający do regularnego wracania do wcześniejszych stron i uważnego śledzenia wątków. Nawet wówczas zamysł autora nie zawsze jest klarowny. Jednak sięgając po album w pełni świadomie oraz poświęcając należytą ilość czasu, można delektować się nietuzinkową historią w pięknym wykonaniu. Pod tym warunkiem utwór Bilala zapewni kilka godzin niełatwej, lecz skłaniające do refleksji lektury.

Skomplikowany, rozsypany niczym mozaika, a jednocześnie przeplatający się scenariusz jest wymagający, zmuszający do regularnego wracania do wcześniejszych stron i uważnego śledzenia wątków. Nawet wówczas zamysł autora nie zawsze jest klarowny. Jednak sięgając po album w pełni świadomie oraz poświęcając należytą ilość czasu, można delektować się nietuzinkową historią w...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Dziki Zachód - 1 - Calamity Jane Thierry Gloris, Jacques Lamontagne
Ocena 7,4
Dziki Zachód -... Thierry Gloris, Jac...

Na półkach: , , , ,

Calamity Jane – a właściwie Martha Jane Cannary-Burke – mimo że jest postacią historyczną, to za sprawą swojej wyjątkowości przeszła do legendy, inspirując przynajmniej kilku producentów filmowych, pisarzy, jak również francuskiego scenarzystę komiksowego, Thierry'ego Glorisa.

Uprzedzając pytania trzeba jednak wyjaśnić, że Dziki Zachód nie jest biografią drobiazgowo odtwarzającą losy Calamity Jane; zresztą taka opowieść niekoniecznie musiałaby porwać serca odbiorców. Gloris prezentuje uproszczoną historię, a w zasadzie lata dojrzewania Marthy i jej metamorfozę w kobietę zdolną do walki o swoje bezpieczeństwo w świecie, gdzie prawo jest ledwie dodatkiem do brutalnej rzeczywistości.

Na kadrach pojawiają się bezwzględni stręczyciele, szeryf, który już dawno rozminął się z obowiązkami, przemysłowiec kierujący się zyskiem i wreszcie łowca nagród, niejako z obowiązku pełniący funkcję ostatniego sprawiedliwego. Zresztą w tej ostatniej roli pojawia się inna postać historyczna, amerykański bohater Dziki Bill Hickok.

Równie jednak ważna jak sama Calmity jest szersza perspektywa opowiadająca o Dzikim Zachodzie jako krainie nieprzyjaznej kobietom, nawet jak na realia XIX wieku. Instrumentalnie traktowana płeć piękna zobrazowana została jako przedmiot w rękach mężczyzn nie stroniących od szantażu, a często też zwykłej przemocy. W tym kontekście wyjątkowość oraz siła bohaterki zapewniają jej dodatkową sympatię ze strony czytelnika, śledzącego wykuwanie charakteru Calamity.

Wartki scenariusz podkreśla efektowna szatra graficzna. Jacques Lamontagne ujmuje serce nie tylko pełnymi detali ilustracjami oraz bogatą paletą kolorów, ale też efekciarskimi kadrami. Rysownik nie stroni od ujęć filmowych, popisując się przy tym swoimi umiejętnościami, a te są rewelacyjne. Jeśli można porównać oprawę graficzną do jakiejś innej serii, to mogłaby być tylko Murena ołówka Philippe'a Delaby'ego. Co prawda czasami kreska może wydawać się nieco zbyt sterylna jak na wszechogarniające brud i przemoc, mi osobiście to jednak nie przeszkadzało. Terytorium Dakoty, wówczas jeszcze dzikie, z nielicznymi skupiskami cywilizacji, widziane oczyma ilustratora pobudza wyobraźnię i pieści zmysł estety.

Calamity Jane zasadniczo ma tylko jedną wadę: kończy się zbyt szybko, urywa tuż po finałowej kulminacji, pozostawiając odbiorcę ze świadomością, że to nie był koniec przygód bohaterki, lecz ledwie ich początek. Dlatego też tekst należy zwieńczyć dobrą informacją: najsłynniejsza kobieta rewolwerowiec jeszcze wróci. I ja na ten powrót będę czekał z wielką niecierpliwością.

Calamity Jane – a właściwie Martha Jane Cannary-Burke – mimo że jest postacią historyczną, to za sprawą swojej wyjątkowości przeszła do legendy, inspirując przynajmniej kilku producentów filmowych, pisarzy, jak również francuskiego scenarzystę komiksowego, Thierry'ego Glorisa.

Uprzedzając pytania trzeba jednak wyjaśnić, że Dziki Zachód nie jest biografią drobiazgowo...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Papieże w historii. Leon I Wielki. Pogromca Attyli Stefano Carloni, France Richemond
Ocena 6,8
Papieże w hist... Stefano Carloni, Fr...

Na półkach: , ,

Jeśli przymknie się oko na obrzydliwą pompatyczność podtytułu oraz wyobrażeniowe podejście do negocjacji z królem Hunów, wówczas można napisać, że do rąk miłośników komiksu trafiła historia, do której autorzy podeszli z pietyzmem oraz zrozumieniem. Opowieść, którą – niezależnie od przekonań religijnych – czyta się bardzo dobrze, bo tak główny bohater, jak i jego czasy były niezmiernie interesujące.

Jeśli przymknie się oko na obrzydliwą pompatyczność podtytułu oraz wyobrażeniowe podejście do negocjacji z królem Hunów, wówczas można napisać, że do rąk miłośników komiksu trafiła historia, do której autorzy podeszli z pietyzmem oraz zrozumieniem. Opowieść, którą – niezależnie od przekonań religijnych – czyta się bardzo dobrze, bo tak główny bohater, jak i jego czasy były...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Problemem recenzowanego zbioru, jak i ogólnie twórczości Neila Gaimana – niezależnie czy mowa o pierwowzorach książkowych, czy komiksowych adaptacjach – jest zwyczajne opatrzenie się ze stylem brytyjskiego twórcy. Niby niczego nie można zarzucić jego opowieściom, za każdym razem pisarz dowodzi swojej niezwykłej wyobraźni, zaś tematycznie utwory są różnorodne. Jednakże sposób prowadzenia narracji, w większości przesadnie bajkowy i nieco zbyt senny oraz przewidywalność momentów, w których nastąpią zwroty akcji, sprawiają, że wymyślne historie nie bawią, lecz miejscami wręcz nużą. Gaiman już jakiś czas temu zjadł własny ogon, popadł w schematyczność oraz powtarzalność i niestety jest to widoczne w kolejnych publikacjach i nie są w stanie zapobiec temu interpretatorzy, czyli autorzy komiksowych scenariuszy.

Powyższa konstatacja wcale mnie nie cieszy, zwłaszcza w kontekście recenzowanego zbioru, który w większości jest niezły, miejscami wręcz bardzo dobry; graficznie zresztą też cieszy wzrok. Przekonany jestem, że jeśli ktoś nie przedawkował jeszcze Gaimana lub jest dopiero na początku tej znajomości, wówczas będzie świetnie się bawił w trakcie lektury. Natomiast czytelnicy, którzy już jednak odczuwają pewien przesyt lub niebędący zadeklarowanymi fanami wszystkiego, co sygnowane nazwiskiem Brytyjczyka, powinni najpierw nabrać apetytu na lekturę komiksowych adaptacji opowiadań, nawet jeśli to zajmie troszkę czasu. W przeciwnym wypadku poziom satysfakcji z lektury będzie niższy, niżby powinien.

Problemem recenzowanego zbioru, jak i ogólnie twórczości Neila Gaimana – niezależnie czy mowa o pierwowzorach książkowych, czy komiksowych adaptacjach – jest zwyczajne opatrzenie się ze stylem brytyjskiego twórcy. Niby niczego nie można zarzucić jego opowieściom, za każdym razem pisarz dowodzi swojej niezwykłej wyobraźni, zaś tematycznie utwory są różnorodne. Jednakże...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Snow Blind Tyler Jenkins, Ollie Masters
Ocena 6,3
Snow Blind Tyler Jenkins, Olli...

Na półkach:

Po zakończeniu lektury trudno uniknąć niemal instynktownych porównań pomiędzy Grass Kings a Snow Blind. Obydwa tytuły łączy kryminalno-sensacyjna tematyka, atmosfera tajemnicy skrywającej brutalną przeszłość, niejednoznaczni bohaterowie oraz oczywiście samo wydanie oraz kreska ilustratora. I co tutaj kryć: przygody mieszkańców Królestwa Traw oferują jednak o wiele więcej, a przyczyna tego stanu rzeczy jest oczywista. Trzy tomy – zamiast jednego – dają możliwość rozwinięcia intrygi oraz dołożenia kolejnych wątków oraz interesujących retrospekcji pogłębiających psychologię postaci. I na odwrót, pojedynczy album siłą rzeczy narzuca ograniczenia w każdym z powyższych aspektów.

Prawdę pisząc, zaraz po zakończeniu lektury pokusiłem się o sprawdzenie, czy aby w kolejce do tłumaczenia nie stoją kolejne tomy domniemanego cyklu. Jednak nie, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że Snow Blind jest na chwilę obecną zamkniętym one-shotem. Czy komiks doczeka się rozwinięcia w przyszłości? Cóż, czas pokaże.

Biorąc pod uwagę również powyższe, ocena komiksu nie nastręcza specjalnych problemów. Snow Blind zaoferował troszkę ponad godzinę dobrej rozrywki i z czystym sercem można polecić tę opowieść każdemu miłośnikowi komiksów sensacyjnych. Wszystko zostało poukładane jak należy, ale jednak ograniczenia wynikające z objętości odcisnęły swoje piętno na głębi scenariusza, czyniąc zeń miły dodatek, uzupełnienie komiksowego menu, lecz nie danie główne na kilka wieczorów.

Po zakończeniu lektury trudno uniknąć niemal instynktownych porównań pomiędzy Grass Kings a Snow Blind. Obydwa tytuły łączy kryminalno-sensacyjna tematyka, atmosfera tajemnicy skrywającej brutalną przeszłość, niejednoznaczni bohaterowie oraz oczywiście samo wydanie oraz kreska ilustratora. I co tutaj kryć: przygody mieszkańców Królestwa Traw oferują jednak o wiele więcej, a...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Dziki ląd Sumit Kumar, Ram Venkatesan
Ocena 7,0
Dziki ląd Sumit Kumar, Ram Ve...

Na półkach: , , , ,

Do rąk czytelników trafił znakomity komiks przygodowy, udanie łączący elementy grozy rodem z europejskich horrorów gotyckich z hinduską mitologią, osadzony w parnym klimacie południowych Indii drugiej połowy XVIII wieku. Zestawienie na pierwszy rzut oka może wydawać się karkołomne, jednakże scenarzysta poradził sobie ze zszyciem tak różnych koncepcji z gracją i wprawą, jaką mogliby pozazdrościć najbardziej uznani komiksiarze.

Scenarzyście już na pierwszych stronach udało się zbudować mroczny, tajemniczy klimat, który utrzymuje się przez większość opowieści. Historia nie jest specjalnie zawikłana i mimo kilku równoległych wątków na początku prowadzi czytelnika do kulminacji jak po nitce do kłębka, ale też bardzo skutecznie absorbuje uwagę i utrzymuje w stanie zainteresowania dalszymi losami bohaterów. Na finiszu opowieści co prawda para uchodzi, a końcowe sceny są przewidywalne, ale nie zmienia to jednak faktu, że prawie 170 stron połyka się niemalże jednym tchem.

Na uwagę zasługują niejednoznaczni bohaterowie. Jako złych zaklasyfikować można jedynie wampiry, chociaż i w tym przypadku pojawia się pytanie, czy drapieżcę można winić za to, czym jest. To jednak tylko błahostka. Pojawiająca się na stronach historyczna postać sułtana Handara Alego posłużyła scenarzyście jako medium do głębszych rozważań o polityce i naturze historii.

Co też ważne, w Dzikim Lądzie Ram V nie przerabiał wampirów na jakąś dziwaczną modłę – nie eksperymentował z konwencją. Zamiast tego wziął na warsztat takie o nich wyobrażenie, jakie onegdaj wytyczył Bram Stoker. Podobnie sprawa wygląda z pozostałymi aspektami opowieści: elementami mitologii hinduskiej i tłem historycznym. Zamiast uciekać się do niepotrzebnych udziwnień, pełnymi garściami czerpie z dorobku kulturowego swojej ojczyzny i płynnie prowadzi akcję, której nie zaburzają wielokrotne przeskoki pomiędzy położonym w Indiach Majsurem a Londynem.

Dziki Ląd okazał się znakomitą pozycją, niosącą ze sobą posmak znakomitej, egzotycznej potrawy podanej na europejskiej zastawie. Bezbłędnie poprowadzony scenariusz, ukryte smaczki oraz fantastyczna oprawa graficzna gwarantują bardzo udaną i zajmującą lekturę.

Do rąk czytelników trafił znakomity komiks przygodowy, udanie łączący elementy grozy rodem z europejskich horrorów gotyckich z hinduską mitologią, osadzony w parnym klimacie południowych Indii drugiej połowy XVIII wieku. Zestawienie na pierwszy rzut oka może wydawać się karkołomne, jednakże scenarzysta poradził sobie ze zszyciem tak różnych koncepcji z gracją i wprawą, jaką...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Descender. Blaszane Gwiazdy Jeff Lemire, Dustin Nguyen
Ocena 7,5
Descender. Bla... Jeff Lemire, Dustin...

Na półkach: , ,

Lemire pełnymi garściami czerpie z dorobku światowego science-fiction, a czytelnik znajdzie sporo nawiązań do kinematografii, a nawet gier komputerowych. Tim-21 jako żywo przypomina Davida z obrazu A.I., górniczy robot swojego kolegę po fachu z obrazu Sędziego Dredd z roku 1995, zaś wielki adwersarz kosmicznej federacji choćby przez wzgląd na nazwę kojarzyć się może z serią Mass Effect, zamieszkiwaną – podobnie jak uniwersa Gwiezdnych Wojen oraz Star Treka – przez najdziwniejsze gatunki rozumne. Konglomerat rozmaitych inspiracji powinien przypaść do gustu szerokiemu gronu odbiorców, zwłaszcza że poszczególne koncepcje zostały całkiem zgrabnie powiązane w spójną i interesującą całość.

Warto w tym miejscu zatrzymać się przy samym Timie-21, robotowi o bardzo człowieczych potrzebach ciepła oraz bliskości rodziny. Maszyna w skórze dziecka budzi niekłamaną sympatie u czytelnika; bardzo łatwo jest spoglądać na nią przez pryzmat zagubionego w gąszczu polityki oraz dorosłych dziecka, co wzmacniane jest zapewne przez podświadome wspomnienie przytoczonego wyżej obrazu Stevena Spielberga.



Postacie otaczające robota, którego pierwotnym celem było towarzyszenie dzieciom, już nie wywierają takiego wrażenie. Czytelnicy otrzymują sprawdzony przegląd kreacji, począwszy od niezłomnego przywódcy – w tym przypadku przywódczyni – misji, przez naukowca o bardzo wątpliwej przeszłości i jeszcze słabszym charakterze, kończąc na podręcznikowych czarnych bohaterach. Ten klasyczny przegląd postaci nie jest jednak żadną wadą Descender, a wręcz przeciwnie, stanowi świetne uzupełnienie całości, która ma wszelkie atuty ku temu, aby podbić serca miłośników science fiction.

Ale nie tylko odniesieniami czytelnik żyje, zdecydowanie ważniejsza jest historia opowiedziana przez scenarzystę. Lemire szczęśliwie nie zawodzi, bardzo udanie przeplatając bieżącą akcję z licznymi retrospektywami. Dzięki temu zabiegowi scenariusz bezustannie to zwalnia, to przyśpiesza, skutecznie utrzymując koncentrację odbiorcy na wysokim poziomie. Co więcej, wydaje się, że Lemirowi nie brakuje pomysłów komiks bowiem obfituje w liczne – a przy tym zaskakujące – zwroty akcji. A to dopiero początek historii i należy mieć uwadze, że pewne dalsze wydarzenia są dopiero sygnalizowane, jeśli jednak zostaną przelane na papier tak udanie jak dotychczas, wówczas można być spokojnym o przyszłość serii.



Ale to nie koniec pochwał pod adresem Blaszanych Gwiazd, czyli tomu otwierającego cykl. Udany scenariusz to jedno, ale to co zrobił ilustrator, Dustin Nguyen, to absolutny majstersztyk. Szkice może nie są czymś przełomowym czy wyróżniającym album spośród mrowia innych, jednakże pomysł wypełnienia ilustracji akwarelami sprawił, że komiks nabrał wyjątkowego posmaku, bowiem od strony graficznej efekt zachwyca. Warto zauważyć, że Nguyen posługuje się tą techniką perfekcyjnie, żadne kolory nie wychodzą poza kontury, zaś paleta barw dobrana została idealnie do każdej sytuacji.

Jakie wrażenia zostawiła lektura otwierających cykl Blaszanych Gwiazd? Bardzo dobre! Perypetie Tima-21 oraz jego towarzyszy mają wszelkie atuty, aby zaciekawić czytelnika ich dalszymi losami. Urzeka również bogactwo wykreowanego świata oraz przepiękną szata graficzna. Cóż pozostaje robić? Odpowiedź jest prosta: czekać na kolejne albumy!

Lemire pełnymi garściami czerpie z dorobku światowego science-fiction, a czytelnik znajdzie sporo nawiązań do kinematografii, a nawet gier komputerowych. Tim-21 jako żywo przypomina Davida z obrazu A.I., górniczy robot swojego kolegę po fachu z obrazu Sędziego Dredd z roku 1995, zaś wielki adwersarz kosmicznej federacji choćby przez wzgląd na nazwę kojarzyć się może z serią...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Wydawnictwo Mandioca wyspecjalizowało się w przybliżaniu polskim miłośnikom komiksu autorów pochodzących z Ameryki Południowej. Nie inaczej jest w przypadku Labiryntu, utworu autorstwa Thiago Souto, scenarzysty i rysownika rodem z Brazylii. Internet skąpi informacji na temat artysty, chociaż grafiki zamieszczone na stronie internetowej zachęcają do bliższego zapoznania się z jego twórczością. Również sam Labirynt już przy pierwszym kontakcie zaprasza do jak najszybszej lektury. Dwieście szesnaście stron ślicznego wydania, opakowane w twardą oprawę znamionuje nie byle jaki utwór i – uprzedzając nieco fakty – tak właśnie jest. W tym jednak miejscu warto również zaznaczyć, że jest to najlepiej wydany album w portfolio warszawskiej oficyny.



Tyle technikaliów, przyjrzyjmy się fabule. Pierwsze strony mogą wpędzić w delikatną konsternację odnośnie pomysłu autora. To uczucie błyskawicznie mija, Souto nie trzyma czytelników w niepewności i szybko rzuca czytelników w wir przygody, w trakcie której powołana w wyobraźni istota – Góreck – wyrusza w wędrówkę by odnaleźć swojego właściciela, a zarazem przyjaciela, czyli Nico. Nie jest to jednak łatwa podróż, bowiem poza fizycznymi przeszkodami Góreck musi zmierzyć się z prawdą odnośnie swojego istnienia. Co więcej, trwanie wymyślonego świata oraz jego mieszkańców zależy od pamięci chłopca, a ten doświadcza swoich problemów, które mogą przeciąć nić życia – tak jego samego, jak i Górecka.

O ile wątek przygodowy jest dość interesujący, o tyle nie stanowi o sile utworu. Istotą są doświadczenia, tak bliskie wielu z nas. Góreck i jego wędrówka są jedynie katalizatorem dla odkrywania wewnętrznych wspomnień, wydarzeń i procesów, które bezpośrednio mogły stać się udziałem niejednego z czytelników. Scenarzysta wkrada się w umysł odbiorcy i tak naprawdę pisze o rzeczach strasznie bliskich, które co prawda na co dzień spoczywają ukryte za kurtyną zapomnienia, czasami jednak w chwilach refleksji powracają, zmuszając do rachunku sumienia.

Zresztą sam pomysł wędrówki wyimaginowanego przyjaciela, motyw popadania w zapomnienie i próba walki o odzyskanie miejsca w świadomości bliskiej osoby również sprawdza się świetnie. Co prawda na kartach komiksu dotyczy to istoty ukutej w snach dziecka, ale doświadczenia Górecka bez problemu można przenieść na wiele sytuacji z codziennego życia! Jakże łatwo przypomnieć sobie wówczas o bliskich, którym poświęcamy zbyt mało czasu lub zbyt chętnie oddalamy wizytę lub choćby telefon. W rezultacie Souto gra na strunach duszy, przywołując wspomnienia – jedne ciepłe, inne o gorzkim smaku – oraz skłaniając do refleksji i świetnie manewrując pomiędzy doświadczeniami Górecka oraz wydarzeniami bezpośrednio związanymi z Nico.

Doznania wynikające z lektury potęgowane są przez oprawę graficzną, świetnie podkreślającą wydarzenia. Obumierająca, tętniąca niegdyś życiem kraina będąca wytworem wyobraźni chłopca, pozwala lepiej poczuć klimat znikającego świata, zaś piękne pastelowe barwy z okresu szczęśliwości świetnie kontrastują z szaro-burą tonacją właściwą dla upadku wyśnionej krainy. Souto doskonale radzi sobie z oddaniem emocji bohaterów, co jest kolejną cegiełką składającą sie na bardzo atrakcyjną wizualnie budowlę. Kilka całostronicowych kadrów pozwala również poczuć kunszt artystyczny, czarując wyobraźnią autora oraz mnóstwem detali.

Czy czegoś zabrakło w Labiryncie? Na siłę można przyczepić się do braku materiałów dodatkowych. Polscy czytelnicy zdążyli przyzwyczaić się, że niemal każdy pokaźny album zawiera bonusowe szkice, alternatywne grafiki albo posłowie lub wywiad. Tutaj jest bardzo skromnie, a tych kilka zdań napisanych przez autora to zdecydowanie zbyt mało, aby satysfakcjonująco zwieńczyć komiks.

Ten drobny minusik nie zmienia jednak jednej, elementarnej rzeczy: Labirynt to komiks znakomity, nasycony klimatem, ze świetnym pomysłem i jeszcze lepszym wykonaniem, traktujący niby o rzeczy błahej, ale jednak faktycznie bardzo ważnej, bo bliskiej wielu czytelnikom. Thiago Souto prowadzi odbiorców przez krainę wyobrażeń, splatając treść oraz grafiki w jedno, ściskające za serce dzieło. Lektura obowiązkowa nie tylko dla fanów komiksu.

Wydawnictwo Mandioca wyspecjalizowało się w przybliżaniu polskim miłośnikom komiksu autorów pochodzących z Ameryki Południowej. Nie inaczej jest w przypadku Labiryntu, utworu autorstwa Thiago Souto, scenarzysty i rysownika rodem z Brazylii. Internet skąpi informacji na temat artysty, chociaż grafiki zamieszczone na stronie internetowej zachęcają do bliższego zapoznania się...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Praga Gada Wiechem dwa! Penko Gelev, Sławomir Kiełbus, Edward Lutczyn, Gianluca Maruotti, Przemysław J. Olszewski, Alberto Pagliaro, Tony Sandoval, Mirosław Urbaniak
Ocena 8,8
Praga Gada Wie... Penko Gelev, Sławom...

Na półkach: , , , ,

Warszawska Praga bywa miejscem specyficznym nawet w świadomości niektórych warszawiaków: dla jednych jest siedliskiem przestępczości, dla innych „Warszawą B”, dla jeszcze innych zaś ostatnią, namacalną pozostałością po przedwojennej stolicy. Niezmiernie jednak cieszy to, że obok dziwacznych stereotypów historia Pragi jest na nowo odkrywana, a jednym z mediów jest komiks.

Praga Gada Wiechem dwa to już piąty, komiksowy album z serii poświęconej warszawskiej Pradze, a przede wszystkim jej mieszkańcom. Inspiracją dla kilkunastu historyjek obrazkowych były opowiadania Warszawiaka z krwi i kości oraz świetnego komentatora otaczającej go rzeczywistości – Stefana 'Wiecha' Wiecheckiego, jak również wywiady jakie przeprowadzono z wiekowymi, pamiętającymi okres międzywojenny, mieszkańcami dzielnicy. Wszystkie te zapiski na potrzeby komiksowych scenariuszy adaptowali Przemysław Olszewski oraz Gianluca Maruotti.

W ten sposób powstała niezwykle barwna – tak w formie, jak i treści – mieszanka kilkunastu krótkich utworów, czy może raczej rozbudowanych scenek rodzajowych, traktujących o rozmaitych wydarzeniach z życia miasta, a przede wszystkim o jego mieszkańcach. Czytelnicy mogą obserwować szaleńczą wspinaczkę po ścianie Prudentialu, rajdowo-alkoholowe wyczyny praskich kierowców, zmierzyć się z niebezpieczną muchą Tse-Tse, wsiąść do przeładowanego tramwaju oraz poznać zgorzkniałego dorożkarza. Utworów jest sporo, a ich wspólnym mianownikiem jest nieodmiennie humorystyczne podejście do tematu.

Na wielu kadrach przewija się postać obserwującego otoczenie i zadającego pytania Wiecha, który to zabieg z jednej strony jest symbolicznym oddaniem hołdu dla jego zasług w spisywaniu przedwojennej historii miasta, z drugiej zaś jego obecność zawsze oznacza albo ciekawe spostrzeżenie, albo żarcik.

Warto podkreślić, że pomimo sporej liczby tekstów, ich poziom jest bardzo wysoki. Owszem, nie sposób, aby każdy tekst był równie udany i kilka jest ciut słabszych. To jednak – zgodnie z powiedzeniem – są tylko wyjątki potwierdzające regułę. Większość utworów bawi w sposób uczciwy, jednak pomiędzy gagami znalazło się miejsce na treści bardziej nostalgiczne, pokazujące, że przemiany jakim ulegała Warszawa nie cieszyły wszystkich jej mieszkańców; że dla wielu oznaczały koniec dotychczasowego sposobu życia, w tym również utratę środków dochodu.

Wysoka jakość opowiadanych historii idzie w parze z równie udaną oprawą graficzną. Wkład wszystkich ilustratorów zasługuje na uznanie, zwłaszcza kapitalna praca wykonana przez Mirosława Urbaniaka czy oryginalna koncepcja Gianluci Maruottiego, który ilustracje... wylepił z plasteliny. Finalny efekt jest obłędny. Z olbrzymim zaskoczeniem odkryłem, że najsłabsze grafiki to te, które wyszły spod ołówka legendarnego Edwarda Lutczyna, który popełnił zwyczajne, ładne grafiki w stylu dobrze znanym szerokiemu gronu odbiorców. Również od strony edytorskiej wydanie prezentuje się bardzo okazale: twarda oprawa, kredowy papier, mocne nasycenie kolorami oraz świetna kompozycja tekstu i wspomnień dodatkowo podnoszą rangę komiksu.

Jednak absolutnie największą wartością jest odkrywanie samej Pragi, poznawanie dzielnicy i jej historii, w czym pomaga kapitalny wstęp przygotowany przez Przemysława Olszewskiego. Obecnie, nawet wśród mieszkańców stolicy można spotkać się z twierdzeniem, że Pragą w zasadzie jest wszystko co leży na prawym brzegu Wisły, od Tarchomina po Falenicę. I o ile sformułowanie to było obecne w mowie zwyczajowej już przed wojną, o tyle mieszkańcy prawego brzegu precyzyjnie rozróżniali co jest Pragą, co Targówkiem, zaś położony na południu Grochów zdecydowanie był Grochowem. I ta świadomość została pięknie uwypuklona w przedmowie.

Krótki tekst jest też fascynującym wstępem do poznania historii Pragi, w lekkiej i przystępnej formie przybliżając mentalność mieszkańców oraz uwarunkowania społeczne. Biorąc pod uwagę zawarte przypisy, jest to dobry punkt startu dla osób o większej ciekawości i pragnących pozyskać szerszą wiedzę. Nie sposób nie wspomnieć o kolejnym smaczku, czyli fragmentach wypowiedzi wiekowych mieszkańców Pragi, uzupełnionych o ich zdjęcia. Dzięki temu zabiegowi dystans pomiędzy czytelnikiem a bohaterem wywiadu ulega zdecydowanemu skróceniu, opowiedziana historyjka zyskuje na realizmie, pobudzając przy tym apetyt przed kolejnym utworem.

Praga Gada Wiechem dwa jest pozycją obowiązkową: tak dla miłośników komiksu, jak i czytelników zafascynowanych przedwojenną stolicą. Walory odkrywczo-poznawcze są nie do przecenienia, podobnie jak zachęta do dalszych poszukiwań i pozyskiwania wiedzy na własną rękę. Ale i bez nich album świetnie daje sobie radę, będąc po prostu bardzo dobrym komiksem. Bardzo dobrze dzieje się, że takie publikacje trafiają na księgarskie półki. 10/10 i tylko dlatego, że nie mogę dać 11/10.

Warszawska Praga bywa miejscem specyficznym nawet w świadomości niektórych warszawiaków: dla jednych jest siedliskiem przestępczości, dla innych „Warszawą B”, dla jeszcze innych zaś ostatnią, namacalną pozostałością po przedwojennej stolicy. Niezmiernie jednak cieszy to, że obok dziwacznych stereotypów historia Pragi jest na nowo odkrywana, a jednym z mediów jest...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Praga Gada Wiechem raz! Sławomir Kiełbus, Przemysław J. Olszewski, Alberto Pagliaro, Tony Sandoval, Mirosław Urbaniak
Ocena 7,8
Praga Gada Wie... Sławomir Kiełbus,&n...

Na półkach: , , , ,

W teorii esencją każdego komiksu są oczywiście scenariusz oraz ilustracje. W tym jednak przypadku nie wolno przejść obojętnie obok dwóch tekstów poprzedzających graficzne opowieści. Nie sposób nie pozachwycać się nad tekstem Olszewskiego, zwłaszcza jego analizą charakterystycznych cech przedwojennej gwary warszawskiej. Już sam ten artykuł zasługuje na osobną recenzję, tu jednak wystarczy napisać, że każdy, kto interesuje się historią Warszawy, językiem oraz zwyczajami panującymi w stolicy powinien zapoznać się z nim, nawet jeśli nie przepada za komiksem jako takim.

A same opowiadania? W albumie czytelnicy znajdą sześć utworów: pięć krótszych oraz jeden bardziej obszerny, chociaż faktycznie składający się z kilku krótszych tekstów. Inspiracją dla każdego są oczywiście teksty Wiecha oraz wspomnienia praskich seniorów. Rzeczą wartą odnotowania jest fakt, że Olszewski podaje konkretne odsyłacze, dzięki czemu wnikliwy czytelnik może dotrzeć do źródeł. Warto jednak mieć na uwadze, że cały czas mowa jest o historiach bazujących na innych utworach i wypowiedziach, nie o bezpośredniej adaptacji dzieł literackich na potrzeby komiksu.

Wszystkie opowiadania mają jeden wspólny mianownik: lekkość, polot i mnóstwo poczucia humoru. Poza raptem jednym, wszystkie teksty kipią żartami, a piękno gry słownej pieści zmysły. Odbiorcy mogą poznać perypetie jednej z kluczowych w repertuarze Wiecha postaci: Walerego Wątróbki, udać się na tętniący życiem, gwarny Bazar Różyckiego, odwiedzić praskiego ojca lokalnych przestępców, pouganiać się po dachach Pragi za kanarkiem czy w końcu odpocząć na leżących na drugim brzegu Bielanach. Dzieje się dużo, jest zabawnie, ale i melancholijnie.

Jeśli chodzi o oprawę artystyczną, to prawie wszystkie prace mogą się spodobać, chociaż z jednym wyjątkiem. Tym kimś jest Mirosław Urbaniak oraz ilustracje do utworu Sardynki tańsze, nomen omen najdłuższego w całym albumie. To, co artysta wykonał na potrzeby tekstu, jest majstersztykiem stawiającym go w gronie najlepszych współczesnych komiksiarzy. Niesamowicie oddane emocje postaci, szczegółowość, znakomicie dobrane kolory oraz kapitalne łączenie pewnej powagi oraz groteskowych żarcików zaowocowały opowiadaniem kompletnym pod każdym względem. Pozostałym pracom również nic nie można zarzucić – zresztą sam Urbaniak w Honorze rodu dowodzi swojej uniwersalności – pozostają jednak w cieniu Sardynek tańszych.

Osobliwym doświadczeniem było w trakcie lektury odkrywanie samego siebie. W mowie codziennie odruchowo używamy słów wpojonych przez bliskich w dzieciństwie, poznanych później w szkole oraz zasłyszanych tu i ówdzie. Zazwyczaj mało kto zawraca sobie głowę jakąś tam nudną etymologią, zwłaszcza jeśli w telewizji lecą Mistrzostwa Świata w piłce nożnej. Tymczasem obcowanie z Praga Gada wielokrotnie skłania do refleksji, w trakcie której nadal będące w użyciu zwroty stają się zrozumiałe, a dokładnie ich pochodzenie oraz słowotwórcza geneza. Z odmętów niepamięci wypływają wówczas różne dziadkowe powiedzonka i zwroty, jak ulał pasujące do fraz wypowiadanych przez bohaterów komiksu.

Nie tak dawno temu z miejsca zakochałem się w Praga Gada Wiechem dwa! Spóźniona lektura pierwszej odsłony uświadomiła mi tylko jedno: to uczucie powinno pojawić się wcześniej wraz z pierwszym tomem z Wiechem w roli głównej. Utrwaliłem się też w przekonaniu, że seria poświęcona warszawskiej Pradze to lektura obowiązkowa dla bardzo szerokiego grona odbiorców: wzorcowy przykład umiejętności interpretacji oraz adaptacji powieści na karty komiksu. Kolejne atuty to niebywała siła popularyzatorskiej, przywracająca – chociażby na chwilę – niemalże już zapomnianą gwarę, odkrywająca osobliwe piękno przedwojennej Warszawy i jej mieszkańców.

Bardzo przy okazji bym sobie życzył, aby efekt pracy Fundacji Animacja wyszedł poza komiksowo-muzealną niszę i zasilił szkolne biblioteki, księgarniane półki oraz biblioteczkę każdego szanującego się fana komiksu.

W teorii esencją każdego komiksu są oczywiście scenariusz oraz ilustracje. W tym jednak przypadku nie wolno przejść obojętnie obok dwóch tekstów poprzedzających graficzne opowieści. Nie sposób nie pozachwycać się nad tekstem Olszewskiego, zwłaszcza jego analizą charakterystycznych cech przedwojennej gwary warszawskiej. Już sam ten artykuł zasługuje na osobną recenzję, tu...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Storm: Żyjąca planeta / Vandaal Niszczyciel Don Lawrence, Martin Lodewijk
Ocena 7,4
Storm: Żyjąca ... Don Lawrence, Marti...

Na półkach: , , , ,

O to, by historia trzymała w napięciu zadbał oczywiście Martin Lodewijk. Z przyjemnością czyta się snute przez niego opowieści. Holender z niezwykłą wprawą balansuje pomiędzy heroic fantasy a treściami właściwymi dla twardej fantastyki naukowej. W rezultacie Storm z tą samą wprawą chwyta za broń białą, jak i tłumaczy czym jest radioaktywne promieniowanie. Całość czyta się świetnie, zwłaszcza że zazwyczaj akcja gna na złamanie karku, tylko okazjonalnie zwalniając.

Ale, ale... tym razem poza opisaną wyżej specjalnością zakładu Lodewijk zaserwował kilka świetnych bonusów. Nie wierzę, aby wśród czytelników nie znalazła się osoba, która powstrzyma promienny uśmiech, kiedy to na statek powietrzny Storma wedrze się grupa pracowitych karłów. Ba, łatwo wręcz uwierzyć, że holenderski scenarzysta poszukał inspiracji u Stanisława Barei! Zresztą Żyjąca planeta – bo taki tytuł nosi epizod – pełna jest rozmaitych nawiązań oraz puszczanych oczek. Znalazło się przy tym miejsce na frazy bardziej melancholijne, mocno humanistyczne, wyrażające potrzebę istnienia i zachowania tożsamości.

Vandaal niszczyciel z kolei rozpoczyna się niczym najlepsza filmowa space-opera, później zaś świetnie balansuje pomiędzy terminologią, jaką na co dzień posługują się astronomowie, a bitewnym zgiełkiem, jakiego nie powstydziliby się pisarze kreujący najbardziej malownicze bitwy. W tym wszystkim znalazło się jeszcze miejsce na piękno przyjaźni, sojusze i zdrady. Powinienem napisać, że historie połykane są jednym tchem, a karty komiksu przerzucane jedna za drugą. Tak jednak się nie dzieje, co jest sprawką Dona Lawrence'a.

Brytyjski ilustrator przyzwyczaił do wysokiego poziomu artystycznego; tym razem jednak poszalał na całego. W obu historia nie brakuje pięknych, dużych kadrów, dzięki którym wyobraźnia czytelnika zaczyna pracować na najwyższych obrotach, a dłonie same składają się do oklasków. Jest cudownie, jest pięknie, jest Alicja z krainy czarów, Marylin Monroe oraz osobni jako żywo inspirowany Albertem Einsteinem. Lawrence tak samo czaruję ilustracjami przedstawiającymi wielkie obiekty – jak okręt pływający po morzu lawy – jaki twarzami bohaterów. Ultra szczegółowe rysunki uzupełnia równie fenomenalna kolorystyka.

Po nowego Storma zwyczajnie należy sięgnąć, niezależnie czy jest się fanem cyklu, czy wcześnie nie miało się z nią styczności. Obie historie, chociaż bardziej Żyjąca planeta, to prawdziwe majstersztyki i uczta dla zmysłów.

Żyjąca planeta oraz Vandaal niszczyciel paradoksalnie napawają olbrzymią obawą odnośnie do przyszłych tomów. Przygody Storma i przyjaciół to opowieści kompletne: świetny scenariusz harmonijnie przeplata z cudowną oprawą artystyczną. Kiedyś ta bańka musi pęknąć, pewnego dnia wena opuści Lodewijka, a ręka Lawrence'a zadrży. Oby stało się to jak najpóźniej, a na razie cieszmy się klasyką komiksu europejskiego.

O to, by historia trzymała w napięciu zadbał oczywiście Martin Lodewijk. Z przyjemnością czyta się snute przez niego opowieści. Holender z niezwykłą wprawą balansuje pomiędzy heroic fantasy a treściami właściwymi dla twardej fantastyki naukowej. W rezultacie Storm z tą samą wprawą chwyta za broń białą, jak i tłumaczy czym jest radioaktywne promieniowanie. Całość czyta się...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Storm: Zabójca z Eribanu / Ogary Marduka Don Lawrence, Martin Lodewijk
Ocena 7,0
Storm: Zabójca... Don Lawrence, Marti...

Na półkach: , , , ,

Warto podkreślić jedną podstawową kwestię: po dość przeciętnych historyjkach, które złożyły się na szósty album o perypetiach Storma, Zabójca z Eribanu oraz Ogary Marduka przyniosły zauważalny wzrost formy holenderskiego scenarzysty, Martina Lodewijka. Obie historie to kawał dynamicznej, świetnie napisanej, przygody. Były astronauta ma ręce pełne roboty, musi walczyć z hordami wrogów – a nie wszyscy mają po dwie nogi – a w międzyczasie promuje grę w szachy.


Bijatyka to jednak jedno, bowiem autor nie ogranicza się tylko do scen przemocy. Scenariusz został bowiem zgrabnie poszyty i stanowi spójną, interesującą całość, gdzie nic nie pozostało pozostawione samemu sobie. W rezultacie oba teksty czyta się jednym tchem, a perypetie Storma angażują uwagę odbiorcy od pierwszej do ostatniej strony. Ważne jest również to, w jaki sposób scenarzysta prowadzi narrację. Otóż należy stwierdzić, że wszystkie puzzle zostały idealnie dopasowane, zaś konsekwencje czynów podjętych przez bohaterów przemyślane.

Wisienką na torcie jest puenta Zabójcy z Eribanu. Podwójny twist na ostatnich stronach podkreśla świetną formę Lodewijka i niewątpliwy przypływ weny twórczej. Dla czytelnika olbrzymią przyjemnością jest obcować ze scenariuszem, który od pierwszych stron trzyma w napięciu, na finiszu inteligentnie rozładowując napięcie i wywołując parsknięcie śmiechem.

W Ogarach Marduka do głosu doszedł jeszcze jeden element, dotychczas rzadko pojawiający się na kartach komiksu. Lodewijk brutalnie, ale i celnie, rozprawia się z rozmaitymi ruchami o rewolucyjnym charakterze, ukazując ich równie opresyjną tożsamość oraz brak walorów moralnych, jak u tyrana, przeciwko któremu wystąpiły. Przekaz scenarzysty wzmacnia celowy zabieg wykorzystania twarzy Fidela Castro, dzięki czemu czytelnik jednocześnie doświadcza chwili refleksji, jak i dobrze się bawi, bowiem wizerunek kubańskiego dyktatora idealnie pasuje do przypisanej postaci.

Oficyna Kurc kontynuuje świetny a zarazem oryginalny zamysł anonimowej przedmowy, którą prawdopodobnie popełnił któryś z holenderskich redaktorów, co do czego jednak nie można mieć pewności. Tym razem wyjątkowo wstęp nie jest tak interesującym doświadczeniem, jak to wcześniej bywało, ponieważ stosunkowo mało w nim ciekawostek historycznych, więcej miejsca poświęcono natomiast ewolucji warsztatu Lawrence'a. Mimo to uważny czytelnik niewątpliwie z pewnością wychwyci kilka smaczków składających się na fascynującą historię powstawania tej rewelacyjnej serii.

Chcąc omówić oprawę graficzną Storma należałoby w zasadzie przepisać całe fragmenty wspomnianej wyżej przemowy. Jej tajemniczy autor, wyraźnie zafascynowany ilustracjami brytyjskiego artysty, nie szczędzi pochwał pod adresem Lawrence'a i są to peany jak najbardziej zasłużone. Rysownik – chociaż lepiej jest użyć terminu malarz – jest mistrzem oddawania emocji oraz malowania hiperrealistycznych postaci. Co więcej, z niezwykłą wprawą łączy elementy właściwe dla science fiction z gadżetami żywcem wziętymi z heroic fantasy. Lawrence nie ignoruje też drugiego planu – tylko w nielicznych kadrach tło malowane jest jednolitym kolorem; większość okienek tętni życiem również w najdalszych zakamarkach. Z każdym kolejnym albumem ilustrator rozpieszcza fanów do granic przyzwoitości. Ale czy komuś to przeszkadza?

Zarówno Zabójca z Eribanu, jak i Ogary Marduka wyśmienicie wypełniły kilka godzin lektury. Od strony scenariusza oba teksty trzymają bardzo porządny poziom, a poza elementami stricte rozrywkowymi pojawiły się treści nieco bardziej poważne, zauważalne, lecz zarazem nienachalne, Lodewijk z mistrzowską wprawą to przyśpiesza tempo akcji, to zwalnia. Całość zaś prezentuje się – co w przypadku tej serii jest standardem – bajecznie i trudno zwieńczyć recenzję jakąś oryginalną myślą, skoro całą serię Storm zwyczajnie należy znać.

Warto podkreślić jedną podstawową kwestię: po dość przeciętnych historyjkach, które złożyły się na szósty album o perypetiach Storma, Zabójca z Eribanu oraz Ogary Marduka przyniosły zauważalny wzrost formy holenderskiego scenarzysty, Martina Lodewijka. Obie historie to kawał dynamicznej, świetnie napisanej, przygody. Były astronauta ma ręce pełne roboty, musi walczyć z...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Strom: Labirynt Śmierci / Siedmiu Z Aromatery Don Lawrence, Martin Lodewijk
Ocena 6,9
Strom: Labiryn... Don Lawrence, Marti...

Na półkach: , , , ,

Świetne połączenie scenariusza i kreski. W przedmowie, jej niewymieniony z imienia i nazwiska autor – to doprawdy kuriozalna sytuacja! – podaje, że autorzy, pomimo dzielącego ich dystansu, spędzili mnóstwo czasu na telefonicznym omawianiu pomysłów i przekładaniu ich na końcowy efekt literacko-wizualny. I ten efekt widoczny jest na praktycznie każdej stronie, nawet jeśli sam scenariusz nie zawsze jest jednakowo interesujący. Zarzut dotyczy Labiryntu śmierci, który rozkręca się dość powoli, a kończy szybko. Siedmiu z Aromatery wypada zdecydowanie bardziej harmonijnie, równomiernie rozkładając akcenty na każdym etapie opowieści.

Wracając jednak do efektownego spięcia scenariusza i ilustracji: fani otrzymali specjalność zakładu, czyli mnóstwo przygody w konwencji fantasy/science fiction. Autorzy mieszają obie konwencje, puszczać wodze swojej fantazji, a jednocześnie pobudzając wyobraźnie odbiorców. W Stormie, jak w mało którym komiksie ostry miecz oraz szyszak może znajdować się w tym samym pomieszczeniu co opętany kapłan rozważający kwestie wpływu czarnej dziury na funkcjonowanie układu planetarnego. To z pozoru niedorzeczne połączenie sprawdza się fantastycznie i niezwykle łatwo jest wybaczyć ewentualne potknięcia scenariusza.

Jeszcze większym atutem komiksu jest absolutnie fenomenalne kreska Lawrence'a. Ilustrator raz za razem dowodzi swojego geniuszu serwując hiperrealistyczne malunki i bogatą paletę barw. Poziom detali idzie w parze z niespożytą fantazją. Podobać się mogą nie tylko umięśnieni faceci i zgrabne kobiety, ale również kapitalne wyobrażenie lokacji oraz wszelkiej maści gadżetów, dodatkowo znakomicie łączące elementy fantasy i SF. Lawrence jest geniuszem komiksu. Po prostu.



Warto wspomnieć, że wydawnictwo Kurc kontynuuje świetny pomysł i każdy album poprzedzony jest długim wstępem, przybliżającym rozmaite perypetie autorów oraz kulisy powstawania cyklu. Wartość eseju jest nie do przecenienia, poszerza bowiem wiedzę nie tylko na temat serii, ale i ogólnie rozwoju branży w Europie, zwłaszcza w Holandii i Wielkiej Brytanii.

Storm jest bardzo specyficznym cyklem. Poszczególne przygody bywają to lepsze, to gorsze, jak to w przypadku każdej jednej serii. Labiryntu śmierci w warstwie scenariusza jest utworem zupełnie przeciętnym, tak wewnątrz serii, jak i jako wyizolowany komiks. Siedmiu z Aromatery prezentuje się dużo lepiej. A jednak, wszelkie potknięcia niezwykle łatwo wybaczyć, bowiem Storm jest cyklem hipnotyzującym, pieszczącym zmysł wzroku i pobudzającym wyobraźnię do pracy na najwyższych obrotach. A to spokojnie wystarcza aby seria mogła się podobać.

Świetne połączenie scenariusza i kreski. W przedmowie, jej niewymieniony z imienia i nazwiska autor – to doprawdy kuriozalna sytuacja! – podaje, że autorzy, pomimo dzielącego ich dystansu, spędzili mnóstwo czasu na telefonicznym omawianiu pomysłów i przekładaniu ich na końcowy efekt literacko-wizualny. I ten efekt widoczny jest na praktycznie każdej stronie, nawet jeśli sam...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Dracula Mike Mignola, Roy William Thomas Jr.
Ocena 7,4
Dracula Mike Mignola, Roy W...

Na półkach: , , , ,

Czy może podobać się coś, co praktycznie niczym nie zaskoczyło? Gdzie scenariusz znany jest niemalże na pamięć, a kreska jest dokładnie taka, jakiej można było się spodziewać? To chyba największy paradoks oraz atut recenzowanego komiksu, ale nie ostatni. Komiks ocieka klimatem, dokładnie takim, jakim powinna cechować się opowieść o najsłynniejszym wampirze świata. Dracula porywa od pierwszej do ostatniej strony, zapewniając przyjemność niezależnie od znajomości filmowego, czy nawet książkowego pierwowzoru.

A jeśli ktoś jakimś cudem nie miał sposobności obejrzenia filmu, to cóż, teraz ma możliwość to nadrobić. Jeśli nawet ktoś zna historię na wylot, wówczas na chwilę może wrócić do przeszłości i raz jeszcze przeżyć niesamowitą przygodę, chociaż podaną formie obrazkowej powieści, nie filmowej kliszy. I jeszcze jedna rzecz: podczas lektury warto włączyć sobie ścieżkę dźwiękową skomponowaną przez Wojciech Kilara. Uwierzcie, Dracula nabierze wówczas dodatkowych walorów smakowych.

Czy może podobać się coś, co praktycznie niczym nie zaskoczyło? Gdzie scenariusz znany jest niemalże na pamięć, a kreska jest dokładnie taka, jakiej można było się spodziewać? To chyba największy paradoks oraz atut recenzowanego komiksu, ale nie ostatni. Komiks ocieka klimatem, dokładnie takim, jakim powinna cechować się opowieść o najsłynniejszym wampirze świata. Dracula...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Skazaniec 666 Adriana Brunstein, Samuel Casal
Ocena 6,1
Skazaniec 666 Adriana Brunstein, ...

Na półkach: , ,

Skazaniec 666 okazał się nader interesującym doznaniem, łączącym sobie egzotykę wynikającą z samej historii Józefa Mogiły z niebywałym klimatem jakiego nie powstydziliby się mistrzowie horroru oraz treściami o uniwersalnym charakterze. Świetną robotę wykonuje też Mandioca, serwująca wyszukane pozycje i przybliżająca miłośnikom komiksu pozycje o jakich nawet nie śniło się.

Skazaniec 666 okazał się nader interesującym doznaniem, łączącym sobie egzotykę wynikającą z samej historii Józefa Mogiły z niebywałym klimatem jakiego nie powstydziliby się mistrzowie horroru oraz treściami o uniwersalnym charakterze. Świetną robotę wykonuje też Mandioca, serwująca wyszukane pozycje i przybliżająca miłośnikom komiksu pozycje o jakich nawet nie śniło się.

Pokaż mimo to

Okładka książki Mały Nemo - Powrót do Krainy Snów. Gabriel Rodriguez, Eric Shanower
Ocena 7,4
Mały Nemo - Po... Gabriel Rodriguez, ...

Na półkach: , , ,

Czy jest jeszcze miejsce na reanimowane historie sprzed stu lat? Jeszcze niedawno temu bez wahania odpowiedziałbym, że nie. A jednak od czasu do czasu zdarzają się wyjątkowe utwory udowadniające, ze jest to możliwe. Trzeba tylko wykazać się umiejętnościami i charakterem, a tego autorom Powrotu do Krainy Snów nie zabrakło. W rezultacie powstał komiks dla młodszych i dla starszych, dla odbiorców którzy lubią być porywani przez wicher na wskroś pozytywnej melancholii, jak i czytelników, którzy chcieliby skosztować komiksowej potrawy o nieco innym smaku.

Czy jest jeszcze miejsce na reanimowane historie sprzed stu lat? Jeszcze niedawno temu bez wahania odpowiedziałbym, że nie. A jednak od czasu do czasu zdarzają się wyjątkowe utwory udowadniające, ze jest to możliwe. Trzeba tylko wykazać się umiejętnościami i charakterem, a tego autorom Powrotu do Krainy Snów nie zabrakło. W rezultacie powstał komiks dla młodszych i dla...

więcej Pokaż mimo to