rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Długa Ziemia Stephen Baxter, Terry Pratchett
Ocena 7,0
Długa Ziemia Stephen Baxter, Ter...

Na półkach: , , ,

Na początku nudziło okropnie, na końcu tylko trochę, ale po jednym z moich ulubionych autorów spodziewałam się czegoś więcej.
Bohaterowie płascy, akcja w ogóle niepochłaniająca i momentami z książki wylewający się Świat Dysku, który przecież nie znajduje miejsca na żadnej Długiej czy Krótkiej Ziemi, a już na pewno nie w tak słabym wydaniu.
Szkoda.

Na początku nudziło okropnie, na końcu tylko trochę, ale po jednym z moich ulubionych autorów spodziewałam się czegoś więcej.
Bohaterowie płascy, akcja w ogóle niepochłaniająca i momentami z książki wylewający się Świat Dysku, który przecież nie znajduje miejsca na żadnej Długiej czy Krótkiej Ziemi, a już na pewno nie w tak słabym wydaniu.
Szkoda.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Mówią, że noc jest najciemniejsza przed wschodem słońca. Ta książka dowodzi, że to najjaśniej rozbłyska chwila poprzedzająca katastrofę. Niezwykle ciekawe, inne spojrzenie na świat, okrutne, ale czy nieprawdziwe?

Mówią, że noc jest najciemniejsza przed wschodem słońca. Ta książka dowodzi, że to najjaśniej rozbłyska chwila poprzedzająca katastrofę. Niezwykle ciekawe, inne spojrzenie na świat, okrutne, ale czy nieprawdziwe?

Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Z tą książką mam lekki problem. Zgadzam się ze wszystkimi jej zarzucanymi schematami i głupotą, ale jednocześnie nie mogę powiedzieć, że nie podobały mi się chwilę z nią spędzone.

Sam pomysł nie jest nowatorski, ale - przynajmniej dla mnie - wciąż ekscytujący, jeśli zostanie w interesujący sposób przedstawiony. Autorzy stwierdzili, że meteoryty, armagedon i 12 bohaterów z różnych zakątków świata wystarczą na początek. Ja dla odmiany zacznę potulnie, nieco przygaszonym przytaknięciem na owy stan rzeczy, bo lubię takie rozpoczęcia: chaos, zwiastujący coś większego; pokaz sił. Zwykle kończy się to jednak rozbuchanymi oczekiwaniami. Czy i tak było w tym przypadku? Nie do końca.

Boha... przepraszam, Gracze są szkolonymi od dziecka zabójcami, specjalistami w wielu dziedzinach, którzy musieli ukrywać przed światem swoje umiejętności. O tytułowej Endgame wie tylko garstka ludzi, którzy pochodzą ze starożytnych ludów. Na nich ciąży brzemię ogromnej odpowiedzialności, którą niesie ze sobą owa wiedza.
Podoba mi się to spojrzenie, mamy tutaj przedstawione osoby świadome swojego przeznaczenia, szkolone i dążące do celu, a nie kolejną grupę nastolatków wrzuconą w wir wydarzeń, które "nie powinny ich dotyczyć". Jest to dojrzalsze podejście do tematu, daje pole do popisu, do przedstawienia bogatych biografii bohaterów wychowywanych na zabójców, szpiegów i genialnych taktyków. Ludzi zupełnie od nas różnych, niezwykłych. Rodzi się możliwość dywagacji nad człowieczeństwem poddanym okrucieństwu, przedstawienia wielu innych metod szkoleń i pełnych portretów psychologicznych postaci. Jest to glina, która mogłaby posłużyć za surowiec do ulepienia brutalnej powieści o prawdziwych wyborach, moralności.

Dostajemy jednak... właśnie kolejną opowieść o grupie nastolatków, mniej zdezorientowanych, ale tak samo hałaśliwych i głupich.

Bohaterowie wyrastają jak grzyby po deszczu, a my zastanawiamy się z ciekawością: kim oni są, jakie są ich historie? I nie dostajemy praktycznie żadnych odpowiedzi. Jedynie ochłapy, które potrzebne były do zbudowania jakichkolwiek zarysów ważniejszych postaci - niektóre schodzą bowiem na dalszy plan, nie dowiadujemy się o nich nic, o ich okrucieństwie czy zaciętości mają świadczyć jedynie obecne czyny. Przez to Gracze stają się zupełnie "płascy", czarno-biali i schematyczni. Nie mówiąc o tym, że przyporządkowane im są stereotypy związane także z pochodzeniem, co wywołało u mnie salwy śmiechu - oczywiście główną bohaterką jest głupiutka Amerykanka, która kreowana jest na wzór cnót (jest nawet popularną prymuską! Nie próbujcie nawet o tym zapominać i tak się to nie uda - autorzy przypominają ten fakt przy każdej okazji). Znalazło się tutaj miejsce także na zupełnie przewidywalny i okropnie nudny romans, a jakże! Ogromu rozpaczy dopełnia postać zakochanego Christophera, przy której nie wiedziałam czy rwać włosy z irytacji czy po prostu zbyć ją uśmiechem.

Bardzo żałuję, że autorzy nie zdecydowali się na stworzenie bohaterów dojrzałych, którymi kierują prawdziwsze emocje, a nie silenie się na patos. Otrzymaliśmy utrzymane w ramach jednej, dwóch cech osobowościowych postaci. Nie ma takich ludzi, nie powinno być takich bohaterów. Dobrym pomysłem byłoby zestawienie Graczy bez faworyzowania jednego, bez tworzenia głównego bohatera - książka zyskałaby element zaskoczenia i była emocjonująca do końca. Tak się jednak nie stało.
Mogę powiedzieć, że z całej dwunastki polubiłam jedną postać, może dlatego, że imponowała również niektórym bohaterom, będąc przy tym tajemniczą i niesamowicie efektywną w działaniu. Mam po prostu słabość do takich bohaterów, nie ma rady.

Brr, wyżej same minusy. Czy więc książka powinna być omijana szerokim łukiem? Nie. Po prostu powinny do niej podchodzić osoby ze świadomością tego, co dostaną. A będzie tym czymś akcja, śmierć, sporo naiwności i dziwność. Endgame czyta się praktycznie sama, wciągając niemiłosiernie - grube tomiszcze odłożyłam na półkę po dwóch dniach. Dzieje się dużo, a jak się nie dzieje, to przynajmniej udaje, że się dzieje i robi to w sposób dobry, przekonujący. Nie raził mnie w oczy skład i łamanie tekstu, po prostu przyjęłam do wiadomości jego wygląd i dłużej nad tym się nie zastanawiałam. Proste. Może to ilość godzin spędzonych w internecie, gdzie przecież nikt nie myśli o wcięciach akapitowych, a może po prostu kompromisowa dusza, ale nie był to element, który mógłby zaważyć na opinii. Akcja jest ciekawa, bohaterowie są nam właściwie obojętni (ogromny minus), ale jeśli uda się znaleźć jednego, któremu będziemy choć trochę kibicować, książka po prostu nas pochłonie. Przedstawiona historia jest magiczna, tragiczna i okrutna, interesuje. Podobał mi się zamysł odmiennych ludów, żałuję, że nie został pogłębiony, ale i tak chłonęłam wszystkie wątki powiązane z ich historiami. Zagadek było sporo, dobrze, że wielokrotnie łączyły się w logiczną i spójną całość, która prowadziła do konfrontacji i przetasowań. Chociaż zakończenie serii będzie prawdopodobnie banalne, w samej książce było kilka zaskoczeń. Ogromnym plusem jest umiejscowienie wydarzeń, przedstawienie prawdziwych miejsc, często owianych mgłą tajemnicy. Podejrzewam, że podświadomie to podniosło książce ocenę, bo o wszystkich tych obiektach z ciekawością szukałam potem także dodatkowych informacji, nie mogąc się wielokrotnie nadziwić nad ich ogromem. Fani wszelkich legend, teorii spiskowych i historii na pewno będą zadowoleni, bo przedstawione tu mniej lub bardziej znane obiekty, zostały pokazane w zupełnie innym świetle, interesująco mieszając fikcję z prawdą.

Kończąc, przez całą książkę miałam dziwne wrażenie, że autorzy są fanami anime i z uciechą stosują efekciarskie sztuczki, wybuchy czy ciosy, bo przypominają im ukochane czasy dzieciństwa. Ale wiecie co? Ja się przy tym też bardzo dobrze bawiłam. Książka spełniła swoje przeznaczenie rozrywkowe, czego można było od niej więcej wymagać? Czasem trzeba odstawić wykwintne wino popijane przy świetle zachodzącego słońca, gdy obok ciebie siedzi Gary Stu, aby wyrwać się ze znajomymi na szaloną imprezę z wybuchającymi kulkami.

Ta opinia przekroczyła wskaźnik nudy i grafomaństwa, więc odcinam sobie internety na kilka dni. A użytkownicy niech czytają i przygotowują się do Endgame, tam spotkają ich większe męczarnie.

"Co ma być, to będzie".

Z tą książką mam lekki problem. Zgadzam się ze wszystkimi jej zarzucanymi schematami i głupotą, ale jednocześnie nie mogę powiedzieć, że nie podobały mi się chwilę z nią spędzone.

Sam pomysł nie jest nowatorski, ale - przynajmniej dla mnie - wciąż ekscytujący, jeśli zostanie w interesujący sposób przedstawiony. Autorzy stwierdzili, że meteoryty, armagedon i 12 bohaterów z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Niezłe czytadło - to nasuwa mi się zaraz po lekturze.

Nie ukrywam, że spodziewałam się czegoś lepszego, film i manga na podstawie light novel biją oryginał na głowę. O! Pojawiło się. To magiczne słowo - light novel. Przeczytałam ich kilka w życiu i "All you need is kill" utwierdza mnie w przekonaniu, że nie są to "dzieła" dla mnie, mimo że w tematach japońskich jestem raczej zaznajomiona.
Cóż, ten gatunek ma wątpliwą wartość literacką i z założenia jest lekką lekturą na nudne popołudnie. I tak - znajdziemy tutaj płaskich bohaterów, których ciężko polubić; drętwe dialogi i mnóstwo akcji, przedstawionej z punktu widzenia głównego bohatera, Keijiego. Możemy także wybrać się na poszukiwanie opisów, ale kiedy już uda nam się je znaleźć - nie martwcie się - zaraz się zakończą. Całości dopełnia nieszczęśliwe pomieszanie sposobów narracji, które wielokrotnie nijak nie pasuje do sytuacji i okropnie zgrzyta.
Czytając tą książkę, cały czas miałam przeświadczenie, że świetnie sprawdziłaby się jako manga (po którą sięgnęłam później i co potwierdzam). Ukazanie tego wszystkiego, co autor próbował opisać, w formie obrazkowej pozwoliłoby nadać temu inny wydźwięk, a nawet zagrać na emocjach. Tak też zostały napisane dialogi, w których często można się pogubić i przy których wydaje się, że autor zapomniał o możliwości używania takich słów jak "powiedział", "szepnął", "wycedził" itd.

Taki jest problem light novel. Tego, co w mandze zastępuje obraz, autorzy nie potrafią oddać słowami. Japoński patos, przywiązanie, sposób okazywania uczuć i całą mentalność, do której jestem przyzwyczajona i którą po prostu lubię, tutaj ciężko momentami znieść.

Nie polecam i nie odradzam. Można przeczytać, ale raczej dla zabicia czasu.

Niezłe czytadło - to nasuwa mi się zaraz po lekturze.

Nie ukrywam, że spodziewałam się czegoś lepszego, film i manga na podstawie light novel biją oryginał na głowę. O! Pojawiło się. To magiczne słowo - light novel. Przeczytałam ich kilka w życiu i "All you need is kill" utwierdza mnie w przekonaniu, że nie są to "dzieła" dla mnie, mimo że w tematach japońskich jestem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Uwielbiam fantastykę, ale do tej rodzimej wciąż się przekonuję (z dobrym skutkiem). Żałuję i jednocześnie się cieszę, że tak późno sięgnęłam po "Pana Lodowego Ogrodu". Szkoda, bo straciłam sporo ciekawych dyskusji, ale i dobrze, bo wiem, że czeka mnie jeszcze wiele stron magicznej podróży.

Trwa wojna bogów. Zimna mgła ciągnie za tymi, którzy władają Pieśniami. Niebezpieczne czasy.
Planeta Midgaard, tajemnicza i szalenie nieprzewidywalna. Miejsce, gdzie prawa rządzące naszym światem chowają się po kątach i patrzą zrozpaczonym wzrokiem. I Vuko Drakkainen, człowiek, który musi jej stawić czoła. Walcząc albo przyjmując do wiadomości rzeczy, które nie powinny mieć miejsca. Wszystko, by wykonać misję. I wrócić do domu.

Grzędowicz stworzył bohaterów z krwi i kości, z którymi można się identyfikować. Zarówno Vuko, jak i nasz pojawiający się później protagonista nie są postaciami, które można opisać jednym słowem. Podejmują niejednoznaczne decyzje, stykają się z cierpieniem i złem, na które reagują po ludzku. Mają wady i zalety, są niekiedy bezwzględni. Za broń służy im stalowe ostrze i cięty język. Sami możemy ocenić ich zachowanie, nikt nie narzuca nam opinii i nie podaje osądu na tacy.

Autor zaciekawia i intryguje, zgrabnie operując sposobem narracji i dawkując informację. Pierwszy tom tak naprawdę niewiele wyjaśnia - historie wciąż nie splatają się ze sobą - za to wprowadza i świetnie buduje klimat. Co ciekawe, o tytułowym Panu Lodowego Ogrodu nie pada nawet słowo, a sam Ogród wspomniany jest zaledwie jeden raz. Mimo tego, czujemy, że akcja wciąż przybliża nas ku rozwiązaniu zagadki. Możliwe, że bardziej skomplikowanej niż początkowo mogło się wydawać. A niech Pana, Panie Grzędowicz. Wie Pan jak pisać.

Rada na koniec - nie kończcie tomu pierwszego, nie mając pod ręką następnej części. Może to skutkować natychmiastowym wybiegnięciem z domu w poszukiwaniu otwartej księgarni. Końcówka zdecydowanie zwala z nóg!

Uwielbiam fantastykę, ale do tej rodzimej wciąż się przekonuję (z dobrym skutkiem). Żałuję i jednocześnie się cieszę, że tak późno sięgnęłam po "Pana Lodowego Ogrodu". Szkoda, bo straciłam sporo ciekawych dyskusji, ale i dobrze, bo wiem, że czeka mnie jeszcze wiele stron magicznej podróży.

Trwa wojna bogów. Zimna mgła ciągnie za tymi, którzy władają Pieśniami....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Bardzo długo nie mogłam zabrać się do przeczytania tej książki. Mówiłam sobie, że trzeba, ale może jeszcze nie teraz. Może teraz też nie. O, a teraz obiad się gotuje. I jak to często u mnie bywa z tytułami, z których przeczytaniem zwlekam - okazała się genialna.

"Kto rządzi przeszłością, w tego rękach jest przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość."

Przede wszystkim myślałam, że książka będzie absurdalna, a okazała się być "zwyczajną" powieścią o absurdalnym świecie. Świecie, w którym zawsze spoglądają na ciebie czyjeś oczy. Gdzie ktoś zawsze słucha twoich szeptów. Gdzie nie ma miejsca na miłość czy pożądanie. Gdzie nie istnieje niezmienna przeszłość. Gdzie trzeba być posłusznym i ślepo oddanym Partii, Wielkiemu Bratu i ideałom angsocu. Gdzie ludzie nie są już prawdziwymi ludźmi - obdarci z niemal wszelkich odruchów i uczuć. Gdzie, w końcu, tylko myśl człowieka jest wolna... Ale czy na pewno?

"Nic nie było twoje oprócz tych kilku centymetrów sześciennych zamkniętych pod czaszką."

I właśnie w takim społeczeństwie musi odnaleźć się nasz bohater - Winston - i sam czytelnik. Razem z nim, i każdą kolejną stroną, uświadamiamy sobie okrucieństwo z jakim zbudowany jest przedstawiony świat. A może raczej - okrutną precyzję. Poznajemy ludzi, których system przemienił w marionetki, ale dowiadujemy się także o prolach, którzy jednak nie mają na nic wpływu. Pewnie niejeden raz gorzko się zaśmiejemy, chociażby słysząc o prowadzeniu wojny przez Ministerstwo Pokoju czy fałszerstwach w Ministerstwie Prawdy.
Orwell wiedział jak napisać powieść, która wstrząśnie czytelnikiem. Bo tak się właśnie czułam. "Rok 1984" czytałam przez kilka dni, nie udałoby mi się go przeczytać "na raz" jak to bywa z wieloma innymi pozycjami, bo ta książka zmusza do refleksji praktycznie każdą stroną. Przyprawia o jakiś wewnętrzny sprzeciw na ten wyimaginowany porządek rzeczy i drżenie o koniec świata, który jest tak nierealny, że nie mieści się nam w głowie, a przecież może stać za następnym zakrętem historii.

Bardzo długo nie mogłam zabrać się do przeczytania tej książki. Mówiłam sobie, że trzeba, ale może jeszcze nie teraz. Może teraz też nie. O, a teraz obiad się gotuje. I jak to często u mnie bywa z tytułami, z których przeczytaniem zwlekam - okazała się genialna.

"Kto rządzi przeszłością, w tego rękach jest przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Czasami mam wrażenie, że dla lektur trzeba byłoby stworzyć osobną kategorię. Często tak ciężko rozpatrywać je w kontekście książek (a czym one niby są?), a za miernik wartości służy to, jak bardzo znużeni jesteśmy czytaniem. Ale niekiedy pojawiają się perełki i nagle słabnie w nas ten bunt wyrażony słowami, że "przecież ja nie będę czytać tego, co mi każą!", ale pojawia się potulne "wincyj, wincyj". I tak jest tym razem. Nie chciałam czytać "Lalki", a potem nie chciałam, żeby się kończyła.

Ale cóż w tej powieści wyjątkowego? Wszystko i nic zarazem. Zależnie od tego jak ją odbierzemy. Doszukiwanie się haseł pozytywistycznych, by potem znajdować obalające je wątki może być zabawne... ale raczej dla niewielu. Mamy za to wszelkie predyspozycje do tego, żeby przenieść się na zatłoczone ulice Warszawy i wraz z Wokulskim powitać ukochanego Ignacego w drzwiach sklepu. By przypatrzeć się Izabeli i podenerwować na Stacha za jego romantyczne zapędy. By wraz z nim zwiedzić Paryż, spotkać niesamowitych, ale i przerażających ludzi. By zastanawiać się nad zakończeniem, ocierając łezkę rękawem. By zupełnie niezgadzać się z Wokulskim, albo nagle stwierdzić, że myślimy tak samo. By trochę dramatyzować i wyrzucać Mickiewiczowi, gdy przecież i tak wiemy, że miłość nie wybiera i właściwie to byśmy się z nim najchętniej napili. Nawet z Radcą Węgrowiczem byśmy się pewnie napili.

I tak mogłabym wypisywać, ale to mija się z celem - albo czytelnik tego doświadczy, albo nie. Dla mnie to przede wszystkim powieść zawierająca mnóstwo genialnych myśli i wątki romantyczne, które nie denerwują, a raczej bawią, tak zupełnie szczerze. Albo smucą, gdy Stachu daje się za bardzo wykorzystywać. Książka, która zupełnie nie nudzi, bo wciąga do swojego świata. Nie miałam problemów z zapamiętywaniem nazwisk, bo czułam jakbym znała tych ludzi. Bawili mnie, zasmucali, wprawiali w zamyślenie. I szkoda, że to się już skończyło. Ale oni nie odeszli. Zawsze gdzieś tam będą. Nie, Stachu?

Miałam bardzo podobne odczucia czytając "Mistrza i Małgorzatę", nie wiem czy to podobna swoboda w operowaniu językiem, ale te książki jakoś mi się ze sobą splatają.

Czasami mam wrażenie, że dla lektur trzeba byłoby stworzyć osobną kategorię. Często tak ciężko rozpatrywać je w kontekście książek (a czym one niby są?), a za miernik wartości służy to, jak bardzo znużeni jesteśmy czytaniem. Ale niekiedy pojawiają się perełki i nagle słabnie w nas ten bunt wyrażony słowami, że "przecież ja nie będę czytać tego, co mi każą!", ale...

więcej Pokaż mimo to