rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Ludzie lubią chodzić do zoo. Dlaczego? Ponieważ chcą zaspokoić swoją ciekawość, zobaczyć egzotyczne ptaki i gady oraz spędzić mile czas. Z jednej strony, patrząc na te zwierzęta można czuć wielkie współczucie, bo siedzą w tych klatkach i nigdy nie doznają wolności. Ale z drugiej strony, jest to jedyny ratunek, bo zoo pozwala im przetrwać, ponieważ na wolności same nie dałyby sobie rady. Dlatego ogród zoologiczny kojarzy mi się z czymś bezpiecznym, gdzie zwierzęta żyją sobie w swoich klatkach, a ludzie mogą czerpać przyjemność z ich oglądania. Wyobraźmy jednak sobie, że wszystkie klatki zostają otwarte, a każda żywa istota znajduje się na wolnej przestrzeni, z której nie może uciec. Zaczyna się walka o przetrwanie, w której zwierzęta silniejsze zabijają te słabsze i w całym zoo panuje absolutny chaos. Takie coś jeszcze bardziej przyciągnęłoby uwagę ludzi, ponieważ każdy chciałby zobaczyć, jak zwierzęta będą ze sobą rywalizować. Ludzie po prostu lubią sensacje; lubią patrzeć na rzeczy, które czynią wiele zniszczeń i powodują totalną anarchię. Zmieńmy jednak rolę i zastanówmy się na tym, jakby wyglądała walka, gdyby zamiast zwierząt zamknięto tam dzieci, które nie skończyły jeszcze piętnastu lat. Wyobraźmy sobie, że nasze pociechy uwięziono w szklanej kopule, w której doszło do różnych mutacji, czego skutkiem są nadludzkie moce i chore żądzę. Teraz to nie jest już zoo, ale krwawa walka młodych ludzi... Będzie krew, będzie rozpacz, będą też ofiary...

ETAP jest właśnie takim zoo, gdzie o przetrwanie walczą niezwykli nastolatkowie, ale także dzieci i niemowlaki. Niemal rok temu pojawiła się kopuła, która ma średnicę trzydziestu kilometrów. Sprawiła ona, że wszystkie osoby powyżej piętnastego roku życia zniknęły, a dzieciaki stały się więźniami ETAP-u. Mógł to być idealny raj dla wielu młodych ludzi, ponieważ byłby to świat bez dorosłych, bez żadnych praw, a przede wszystkich bez szkoły. Natomiast te dziwne zjawisko sprawiło, że dzieciaki musiały szybciej dorosnąć, ponieważ stały się odpowiedzialne za własne życie. Teraz muszą zrobić wszystko, aby uchronić osoby, które kochają, ale także dotrwać do końca ETAP-u. Przez ten cały rok trwały walki pomiędzy mutantami a normalnymi ludźmi, niszczył ich głód, zdziesiątkowała zaraza i wyniszczył strach, obawy oraz niepokój. Spokojne miasteczko Perdido Beach, którym było przed ETAP-em, stało się pobojowiskiem i obrazem zniszczenia, gdzie po ulicach chodzą dzieciaki, które są wychudzone, nieszczęśliwe i wyniszczone psychiczne. W tym świecie zabicie drugiego człowieka, alkoholizm i narkomania to normalność, a strach wypełnia ich płuca jak powietrze. Jednak pojawia się nadzieja, gdy po ciemnościach nastaje światło, które powoduje, że kopuła robi się przeźroczysta. W końcu dzieciaki mogą zobaczyć swoich rodziców, ale to prowadzi do pewnych niedogodności, ponieważ dorośli widzą to, co się wydarzyło przez kilka miesięcy. Widzą głód, śmierć i rozpacz swoich dzieci. Widzą mutantów, którzy są w stanie zabijać innych, ale tylko z obrony własnej. Co będzie gdy kopuła zniknie? Kto stanie w obronie dzieciaków, które zabijały? Kto ich zrozumie? A może lepiej byłoby gdyby kopuła w ogóle by nie zniknęła...

Ostatnia część serii Michaela Granta jest książką, na którą czekałem bardzo niecierpliwie. Po świetnej "fazie piątej" nie mogłem się doczekać, aż ona zagości w naszych polskich księgarniach. Dlatego krótko przed premierą, dokonałem zakupy i wyczekiwałem na przyjście mojej paczki. Gdy już ją otrzymałem, to przeczytanie "Świateł" zajęło mi niecałe dwa dni, ponieważ książkę czyta się przyjemnie i bardzo szybko. Miałem niemałe obawy przed tym, że coś może pójść nie tak. Jednak nie chodzi mi tu o zakończenie książki, ale o pomysły samego autora. Po piątej części, poprzeczka została podniesiona bardzo wysoko i Michael Grant miał trudne zadanie, by dalej ciągnąć historie dzieciaków w tak niesamowity i wciągający sposób. Cieszyłem się strasznie, gdy mogłem stwierdzić, że podołał zadaniu, bo "Światła" okazały się o niebo lepsze od wszystkich poprzednich części, a ja zostałem usatysfakcjonowany.

Całą serię bardzo mocno cenię za dwie rzeczy - pomysł i bohaterów. Rzadko zdarza się książka, w której to właśnie postacie są ciekawsze od samej akcji. Nie mogę jednak powiedzieć, że fabuła jest nudna i nieinteresująca, ale to właśnie Sam, Astrid, Diana, Caine, Drake, Dekka i wszystkie inne dzieciaki są duszą tej książki. Czytelnika, a raczej mnie, najbardziej fascynowały ich losy, problemy i codzienność, która była bezwzględna i okrutna. Czytając tą część, nie raz płakałem nad żywotem moich kochanych bohaterów, wiele razy bardzo im współczując. Podziwiałem Sama za odwagę, ale także solidaryzowałem się z nim w jego działaniach, które miały na celu ocalić bezbronne dzieciaki. Odczuwałem wielki żal do Cain'a, ponieważ bez jego głupich czynów, życie całego społeczeństwa Perdido Beach mogłoby wyglądać inaczej, a może nawet lepiej. Zmieniło się moje nastawienie do Diany, bo od samego początku nigdy za nią nie przepadałem, ponieważ była złą i przebiegłą osobą. Miała jednak swoje powody, aby być takim człowiekiem, ale i tak na końcu jej postawa bardzo mocno mi się spodobała, więc na jej ramiona pada wielki plus ode mnie. Nie mogę jednak przeboleć śmierci moich dwóch najukochańszych bohaterów. No niestety, taki pech - autor uśmierca ich oboje. W takim momencie po prostu zapominałem, że to przecież tylko książka, gdzie bohaterowie są jedynie wymyśleni przez autora, a ja zbyt mocno się do nich przywiązuje. Dlatego wszystkie postacie z tej serii bardzo długo pozostaną mi w pamięci, ponieważ są to żywe i realistyczne osoby, które chciałbym poznać w rzeczywistości. A co mi tam - chciałbym na jeden dzień znaleźć się w Perdido Beach! Natomiast nie w samym środku tego chaosu, ale tylko tak, by po prostu spotkać się z nimi i lepiej ich poznać.

Nie mogę znaleźć w tej części prawie żadnych minusów, ponieważ ta książka podoba mi się w pełni. Może mógłbym się zastanowić na tym, czy aby na pewno autor dobrze postąpił, uśmiercając moich ulubionych bohaterów, ale to byłoby bez sensu. Dobrze jest, jak jest, bo inaczej byłoby zbyt kolorowo, gdyby każdy przeżył. Właśnie ta prawdziwość może uderzyć osobę, która czyta tą książkę. Myślę nawet, że z każdą kolejną częścią, autor zamieniał ciekawą powieść młodzieżową z wieloma elementami fantastycznymi na prawdziwy thriller, posiadający sceny jak z horroru. Michael Grant potrafi świetnie wszystko opisać, jest po prostu mistrzem w przelewaniu na papier wymyślonych emocji i losów świata, który znalazł się pod kopułą. Cały styl i jakoś pisania są dla mnie genialne, ponieważ zawierają lekkość pióra, ale także pokazują, że autor przekazuje na papier, to co kocha.

Czy polecam? Zdecydowanie tak! Po przeczytaniu wszystkich części, mogę śmiało powiedzieć, że na pewno nie będziecie żałować, gdy sięgniecie po książki Michaela Granta. Mogę wam zagwarantować i ostrzec, że niekiedy nie zmrużycie oka, by tylko się przekonać, jak potoczą się losy tych niesamowitych dzieciaków. Szkoda mi jedynie tego, że seria "Gone" już się zakończyła, chociaż stale będą powracał w myślach do losów Dekki, Sama, Brianny i Orca. Nawet sobie postanowiłem, że za dziesięć lat, zacznę czytać wszystko od nowa, aby kolejny raz oczarować się światem pod kopułą, gdzie dzieją się zapierające dech w piersi przeróżne historie. Mogę być nawet pewny, że za dziesięć lat będę nie za stary na te powieści, ponieważ przeczytać to może każdy. Niesamowicie polecam ;)

Ludzie lubią chodzić do zoo. Dlaczego? Ponieważ chcą zaspokoić swoją ciekawość, zobaczyć egzotyczne ptaki i gady oraz spędzić mile czas. Z jednej strony, patrząc na te zwierzęta można czuć wielkie współczucie, bo siedzą w tych klatkach i nigdy nie doznają wolności. Ale z drugiej strony, jest to jedyny ratunek, bo zoo pozwala im przetrwać, ponieważ na wolności same nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kiedy byłem małym dzieckiem, uwielbiałem wymyślać przeróżne fantastyczne historyjki, gdzie główni bohaterowie posiadali nadludzkie moce. Dlatego gdy ujrzałem taki magiczny i intrygujący napis na książce, którzy brzmiał: "Mój dotyk zabija. Mój dotyk to moja siła", powróciły do mnie wspomnienia, kiedy jeszcze interesowałem się fantastyką i uwielbiałem oglądać "X-menów" lub serial "4400". Natomiast nie sam napis zachęcił mnie do przeczytania książki, ale hipnotyzująca i wyrazista okładka, która posiada w sobie emocje i chaos.

Julia spędziła w zamknięciu 264 dni. Jest sama. Jest samotna. Jest ciągle obserwowana. Nie ma żadnego kontaktu z innymi istotami ludzkimi. Zaledwie raz dziennie otrzymuje jedzenie, które same w sobie jest beznadziejne; bez smaku, posiada okropny wygląd i podają niewielką ilość. Ma także możliwość umycia się, lecz pod zimną wodą i z określonym czasem. Jest jej zimno. Prawie umarła. Co noc słyszy krzyki ludzi, którzy zostali zamknięci w tym samym budynku, ale są to krzyki osób nienormalnych i niepoczytalnych. Jednak Julia nie jest wariatem. Julia jest normalna, ale ma moc, która sprawia, że jej dotyk zabija, wysysając życie z ludzi. Stale myśli, że jej moc jest przekleństwem, ponieważ straciła przez to rodziców i przyjaciół, których nigdy nie miała. Natomiast najgorszym przekleństwem jest to, że przez dotyk nie doświadczyła miłości. Nie wie, jak kochać i nie zna uczucia być kochanym. Czy kiedyś odzyska wolność? Czy ktoś ją kiedyś pokocha? Czy ujrzy ptaka na niebie, który cieszy się z własnej wolności? Zadając sobie te pytania, Julia ma stale nadzieję, że kiedyś wyrwie się z tego złego miejsca i zacznie żyć, nie bojąc się o własną przyszłość. Jednak w jej celi zjawia się tajemniczy gość - chłopak - któremu nie może ufać, ale zaczyna dbać o jego bezpieczeństwo. Zaczyna go uczyć, jak żyć w tym bezwzględnym świecie, gdzie trzeba dzielić się słabym posiłkiem, nie umrzeć z choroby, ale także zachować zdrowe zmysły. Z czasem między Julią a Adamem rodzi się cienka nić porozumienia, która przeradza się w zgubę, ponieważ Adam jest tylko "przedmiotem", który ma wydobyć z niej wszelkie informacje o jej własnym życiu. Od tego czasu Julia musi walczyć o własne życie, musi zacząć się buntować i używać swojego przekleństwa, które także jest jej siłą, zanim stanie się kukiełką bezwzględnego Przywódcy, który panuje nad nowym światem, gdzie wszystko zdominowane jest przez komunizm i totalitaryzm.

"Nienawiść wygląda tak niepozornie, dopóki się nie uśmiechnie. Dopóki nie obróci się i nie skłamie, a jej usta i zęby nie nabiorą cech czegoś zbyt biernego, żeby zadać mu cios pięścią."

"Dotyk Julii" leży na mojej półce od kilku miesięcy. Mimo tego że miałem ogromną ochotę zabrać się za tą książkę dużo wcześniej, to jednak ciągle brałem w rękę inne powieści. W końcu moje chęci trochę się ostudziły, gdy przeczytałem kilkadziesiąt pierwszych stron. Na początku pomyślałem, że to kolejna powieść, gdzie główną bohaterką będzie jakaś histeryczka, która cierpi na brak księcia z bajki. Natomiast te uczucie szybko minęło, ponieważ "Dotyk Julii" ma w sobie coś ciekawego, co nie posiadają inne książki. Sam styl autorki jest interesujący, bo te ciągłe skreślenia sprawiają, że odczuwamy wszystko oczami samej Julii. Potrafimy wczuć się w jej rolę, która najpierw jest irytująca, ale z czasem przeradza się w fantastyczną opowieść. Wtedy widzi się, że nie jest to zwykła książka gatunku paranormal romance, ale nieprzeciętna powieść fantasy z wątkiem miłosnym, który nie jest banalny. Powieść do tego jest lekka, bardzo przyjemna i czyta się ją błyskawicznie. Mogę śmiało powiedzieć, że jest to jedna z najlepszych powieści, które przeczytałem w ciągu tych wakacji.

Bohaterowie książki są świetnie sprecyzowani. Na początku główna bohaterka, Julia bardzo mocno może irytować, ale później jej losy spowodowały, że nabrałem do niej wiele sympatii i stale jej kibicowałem. Nawet Adam był dla mnie prawdziwy, bo zazwyczaj w książkach takie osoby jak on, opisują wskroś absurdalnie i robią z nich nie wiadomo jak wielkich herosów. Natomiast on był realistycznym chłopakiem, który zaciągnął się do wojska, aby utrzymać swojego młodszego brata i zapewnić sobie godną przyszłość. Jego bohaterskie czyny i poświęcenie zapewniły mu wiele kłopotów, ale on potrafił sobie z nimi poradzić. W powieści nie mogło też zabraknąć czarnych charakterów, a w tym przypadku jest to przywódca Komitetu Obrony, który nie dość, że chce wykorzystać Julie do własnych, obrzydliwych celów, to do tego się w niej zakochuje. Stwarza to pikantny klimat, gdzie o losach tej trójki czyta się z otwartą gębą i snuje się własne plany w głowie, próbując przewidzieć, co się stanie. Jednak autorka "Dotyku Julii" kieruje własnych bohaterów w dość nieprzewidywalny sposób, co naprawdę wciąga czytelnika.

Tehereh Mafi posługuje się prostym językiem, zrozumiałym dla każdego czytelnika. Wtacza w powieść ciekawe porównania i wiele innych środków artystycznych, które w moim przekonaniu są mistrzowskie. Widać, że ważne są dla niej nie opisy przedmiotów lub miejsc, ale emocje bohaterów, które górują nad całą książką. Dawno nie czytałem czegoś takiego, gdzie został stworzony tak niebanalny pomysł i żywa akcja. To wszystko sprawia, że książka ma niesamowitego ducha, którego można odkryć w kartkach powieści, a nie w okładce lub tytule.

"Śmiech jest oznaką życia. Do tej pory nie żyłam."

Autorka przedstawia nam świat, gdzie wszystko zostało zniszczone przez ludzi. Rozwój technologii, przeludnienie, wojny atomowe, głód i bieda sprawiły, że świat się pogrążył i nie jest, taki sam jak wcześniej. Cała natura umiera, a normalnością jest to, że trawa jest żółta a na niebie nie latają żadne ptaki. W takim właśnie świecie żyje Julia, ale pamięta jeszcze czasy, kiedy wszystko było normalne, jednak władze nad światem przejął Komitet Odnowy, który miał za zadanie polepszanie świata. Jednak po kilku latach jeszcze bardziej zniszczył planetę Ziemie, a sam Komitet się wzbogacił i wprowadził całkowitą dyktaturę i totalitaryzm. Ta książka jest świetnym przykładem tego, jak może wyglądać nasze życie w przyszłości, gdzie cała przyroda zostaje unicestwiona. Natomiast autorka wprowadza nadludzkie moce, które przez promieniowanie zostali obdarzeni niektórzy ludzie, w tym główna bohaterka Julia.

Polecam tą powieść wszystkim, którzy lubią książki o przyszłości, skutkach niszczenia naszej planety i dyktaturze. Może to ostatnie jest trochę w tej powieści ujęto w dość fantastyczny sposób, ale na pewno wiele niektórych wątków zgadza się z obecnymi dyktatorami. "Dotyk Julii" może zapowiada się na kolejną książkę, która jest z gatunku paranormal romance, ale z całym szacunkiem mogę stwierdzić, że naprawdę warto ją przeczytać, nawet gdy jesteś już znudzony taką tematyką. Mam nadzieję, że w przyszłości uda mi się zdobyć kolejne części, ponieważ Tehereh Mafi jest powieściopisarką, którą mogę godnie polecić. Naprawdę gorąco polecam.

Cytaty - str. 77, str.195

Kiedy byłem małym dzieckiem, uwielbiałem wymyślać przeróżne fantastyczne historyjki, gdzie główni bohaterowie posiadali nadludzkie moce. Dlatego gdy ujrzałem taki magiczny i intrygujący napis na książce, którzy brzmiał: "Mój dotyk zabija. Mój dotyk to moja siła", powróciły do mnie wspomnienia, kiedy jeszcze interesowałem się fantastyką i uwielbiałem oglądać "X-menów" lub...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ojcostwo - trudna (jak nie najtrudniejsza) rola w życiu (prawie) wszystkich mężczyzn. Każdy może zostać ojcem, ale na pewno nie tatą. Nie ważne jest to, że gdy spłodzisz dziecko, to dasz mu pieniądze i dom. Można nawet powiedzieć, że to wystarczy - jestem odpowiedzialnym i prawdziwym ojcem, ponieważ dałem mojemu dziecku wszystko co potrzebowało. Jednak jest coś, co ono nie otrzymało, a tą rzeczą (uczuciem) jest miłość. Nic nie przekupi ojcostwo ani nie sprawi, że mężczyzna będzie nazywany tatą, gdy w relacji między facetem a dzieckiem zabraknie tego najważniejszego uczucia. Wtedy nie pomoże żadne bogactwo, ponieważ ojcostwa nie można kupić, bo ojcostwo to po prostu miłość mężczyzny do swojego dziecka; prawdziwa miłość, która jest jedyna, nietypowa i najlepsza. Niestety nie każde dziecko ją otrzymuje i nie każde może nazwać swojego ojca tatą, a nie wszyscy ojcowie z czystym sumieniem mogą powiedzieć, że są dumnymi, odpowiedzialnymi, a przede wszystkim zasłużonymi tatusiami. Jednak wśród nich jest jeden taki tatuś, który ma szczęśliwe dziecko o imieniu Tess, ale jest jeden problem - tata małej Tess jest niewidomy...

Ryan miał osiemnaście lat, kiedy wykryto u niego retinopatię - chorobę, która niszczy wzrok i jest związana ze zmianami zanikowymi siatkówki i utratą jej komórek. Od tamtego czasu ślepnie - w skutek czego teraz jest niewidomy. Jednak choroba niczego nie przekreśliła, a Ryan funkcjonuje tak, jak normalny zdrowy człowiek. Ma mieszkanie, w którym czuję się bezpiecznie i pewnie, oraz jest w nim sobą, nie musząc martwić się o to, czy zrobi sobie w nim krzywdę, ponieważ w swojej głowie ma już zarys wszystkich pomieszczeń. U jego boku jest też żona, Tracy, która swoją wiernością i miłością pokazuje, że Ryan jest bardzo ważną osobą w jej życiu. Tych dwoje dorosłych ludzi ma udany i piękny żywot - taka typowa małżeńska sielanka, gdzie jedynym (mniejszym) problemem jest ślepota Ryan'a. Jednak ich spokojne życie zakłóca planowana ciąża. Zaczynają pojawiać się obawy, które są mocno powiązane z radością. Ryan chce być ojcem, ale czy podoła tak odpowiedzialnej roli? Czy jego ślepota nie będzie tylko ciężarem dla żony, która niedługo będzie musiała zajmować się dzieckiem, ale także nim samym? Ta prawdziwa historia udowadnia, że świetnym tatą może być niewidoma osoba, ale też opisuje trud ojcostwa, masę upadków oraz niebezpieczeństw, które czyhają na tej drodze, i pokazuje poświęcenie człowieka, który zrobi wszystko, aby zapewnić dobry byt swojemu dziecku.

Miałem wielkie oczekiwania. Sądziłem, że gdy usiądę i zacznę czytać, to łzy będą mi lecieć jak rzeka, a ja nie będę mógł oderwać się od tej powieści. Jednak wielkie chęci opadły po kilkudziesięciu stronach, ponieważ większość treści jest poświęcona myślom Ryan'a. Dość często one nie opisują samego ojcostwa, ale jego życia jako osoby niewidomej. Z książki, przy której miałem płakać, zrodziła się lekko nudnawa powieść, gdzie mężczyzna chory na retinopatię opisał w pierwszych pięćdziesięciu stronach własne mieszkanie, kolejne strony poświęcił ciąży swojej żony, a później ojcostwu, pracy i życiu innych (do tego zdrowych) tatusiów. Brakowało mi takich żywych fragmentów, gdzie byłoby więcej akcji. Natomiast mi nie chodzi o typową akcje, ale o zwyczajne "coś", które poruszy i rozkręci tą książkę. Po prostu otrzymałem powieść, która została napisana tak jakby przez mgłę. Facet po prostu usiadł kilka lat po fakcie i postanowił, że spisze wszystkie swoje dokonania ojcowskie, zaczynając od planów na dziecko, a kończąc na tym, że jego pociecha poszła do przedszkola. Nie ma co się dziwić, ponieważ literatura obyczajowa (do tego amerykańska) już takie aspekty posiada. Właśnie takie książki, z życia wzięte, najlepiej się sprzedają, bo każdy kupi powieść, która posiada tytuł Zapiski niewidomego taty. Niestety na tym traci jedynie czytelnik, ponieważ oczekuje coś zniewalającego, a otrzymuje trochę monotonną książkę.

Największym atutem dzieła Ryan'a jest niesamowita okładka oraz świetny tytuł. Często te dwie rzeczy decydują o tym, że ktoś skusi się na daną powieść. Przyznam szczerze, że nawet ja należę do tych osób, ponieważ gdy tylko zobaczyłem okładkę, to bardzo mocno się nią zainteresowałem, a po odczytaniu tytułu, podjąłem decyzje, że ją biorę. Nawet nie przeczytałem krótkiej recenzji z tyłu, która, nie powiem, jest małym spoilerem, bo myślę, że opisy przewijania noworodka i spacery są najlepszymi i jedynymi opisami, które mnie w dość mocny sposób zaciekawiły. Nadal mam wrażenie, że kupiłem rewelacyjną okładkę i tytuł, a książka sama w sobie jest mdła i trochę bezbarwna.

Autor książki jest wykładowcą literatury angielskiej na Uniwersytecie Capilano, co wzbudza mój podziw. Ten fakt po prostu potwierdza, że Ryan jest naprawdę (mogę nawet powiedzieć) wybitną osobą. Jego język, którym się posługiwał, jest zrozumiały i dość bogaty, a większość użytych słów jest bardzo wyszukana. Może pisał już po fakcie, ale widać, że zawsze próbował wzbogacić powieść dość sporą wiedzą leksykalną, którą naprawdę posiadał. To spowodowało, że książkę czytało się dość przyjemnie i szybko, chociaż sama historia nie powaliła na kolana.

Książka jest świetnym przykładem relacji ojca do własnych dzieci. Mimo tego że Ryan jest niewidomy, to chce zajmować się swoim dzieckiem, tak samo jak własna żona. Nie poddaje się, ale dzielnie walczy do końca. Nawet zwykłe nakarmienie jest dla niego przeogromną trudnością, ale udaje mu się podołać zadaniu. Takie zwykłe rodzicielskie zadania musiały go kosztować wielu nerwów, ale także dużej próby zaufania małżonki. Czy wszystkie kobiety puściłyby swojego męża, który jest niewidomy, na spacer z niemowlakiem? Na pewno nie, a Tracy na to pozwoliła. Nie jest jednak to zwykła obojętność, ale taka sytuacja pokazała, że ich związek jest budowany na wzajemnym zaufaniu, miłości i szczęściu.

Zapiski niewidomego taty czyta się w dość szybki sposób. Może książka sama w sobie nie jest za bardzo ciekawa, ale myślę, że warto poświęcić jej trochę uwagi. Przyznaję, że nie należy spodziewać się historii, przy której nie będziesz się nudził, lecz książki, która ma po prostu zapewnić jakieś zajęcia w wolnej chwili. Sam jednak spodziewałem się czegoś więcej, a niestety otrzymałem dość przeciętną historie. Dlatego nie warto oceniać książki po okładce.

Ojcostwo - trudna (jak nie najtrudniejsza) rola w życiu (prawie) wszystkich mężczyzn. Każdy może zostać ojcem, ale na pewno nie tatą. Nie ważne jest to, że gdy spłodzisz dziecko, to dasz mu pieniądze i dom. Można nawet powiedzieć, że to wystarczy - jestem odpowiedzialnym i prawdziwym ojcem, ponieważ dałem mojemu dziecku wszystko co potrzebowało. Jednak jest coś, co ono nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po twórczość Harukiego Murakamiego sięgnąłem po raz pierwszy niecałe dwa lata temu. Słyszałem o jego powieściach bardzo wiele pozytywnych komentarzy, więc dla „spróbowania” zakupiłem chudziutki zbiór opowiadań – „Wszystkie boże dzieci tańczą”. Uważam, że był to dobry wybór, ponieważ moje pierwsze spotkanie z jego twórczością było miłym zaskoczeniem i stwierdziłem, że na tym nie poprzestanę. Od dziecka bardzo lubiłem Japonię, a w szczególności przeróżne historyjki, bajki, baśnie oraz mange i anime, które pochodziły z tego kraju. Niestety w ostatnich latach moje zainteresowanie w tym kierunku osłabło, dlatego Murakami pozwolił mi na nowo odkryć oryginalność i piękno dzieł japońskich. A gdy już dowiedziałem się, że ten pisarz od kilku lat jest nominowany do Literackiej Nagrody Nobla, stwierdziłem, że muszę mieć serię 1Q84, która tak kusiła i stała na półce w księgarni, czekając, aż ją wezmę i kupię. Muszę przyznać, że bardzo dobrze zrobiłem, ponieważ po przeczytaniu dwóch tomów, pozostaje we mnie mały niedosyt, który już się rwie, by chwycić w dłoń już ostatnią część trylogii 1Q84.

Mija dwadzieścia lat od ostatniego spotkania głównych bohaterów. W szkole uczęszczali ze sobą do jednej klasy, ale prawie w ogóle się nie znali. Czasami mijali się na ulicy, kiedy Aomame chodziła z przymusu z rodzicami po domach, głosząc religie Zbioru Świadków, a Tengo łaził ze swoim ojcem, który pracował w NHK i pobierał opłaty od innych ludzi. Połączyło ich współczucie i zrozumienie, ponieważ obydwoje musiało wykonywać czynności, które szczerze nienawidziło, ale zmuszali ich do tego rodzice. Mimo wszystko, Aomame odważyła się, aby zrobić jakiś krok w stronę przyjaźni. Kiedy udało im się zostać tylko we dwoje w klasie, podeszła do niego i uścisnęła mu dłoń. Tengo się tego nie spodziewał, a może nawet sama Aomame nie spodziewała się własnego czynu. Jednak od tego momentu, w ich sercach odciśnięto wielkie piętno, które pokochało drugom osobę. Niestety, szybko to się skończyło, ponieważ dziewczyna opuściła szkołę i wyjechała do innej dzielnicy. Ich samotne żywoty zaczęły toczyć się własnym rytmem. Żaden ten z dwójki nie wie, że ciągle o sobie myślą i marzą o tym, że jeszcze kiedyś się spotkają. Każdy z nich ma nadzieję, ale nie zdaje sobie sprawy, że ta druga osoba stale czeka, lecz nie szuka. Każdy z nich myśli, że tylko on sam, kocha tą drugą osobę.

Dwa księżyce na niebie. Jeden duży i jasny, a drugi mniejszy i wyglądający tak, jakby obrósł lekko mchem. W taki sposób zostało w powieści opisane dwoje „podróżników”, którzy krążą wokół naszej planety, nie odstępując od niej żadnego kroku. Ta powieść nosi tytuł Powietrzna Poczwarka i jej autorem jest Fukaeri, lecz ona sama jej nie napisała – pomógł jej w tym Tengo, wykładowca matematyki na uczelni, początkujący pisarz, który próbuje swoich sił w literaturze i marzy o tym, aby wydać własną książkę, i to właśnie on jest głównym bohaterem. Nie spodziewał się, że ta powieść, brana przez niego za fikcje, do tego opowiedziana przez siedemnastolatkę i poprawiona przez niego samego, może okazać się rzeczywistością, a przez to zacznie się zacierać granica między fikcją a jego własnym życiem. Taki sam problem zaczyna mieć Aomame, instruktorka sztuk walki, będąc przy tym płatną zabójczynią– jej także mieszają się dwa światy. Ona pierwsza zauważa, że na niebie pojawiły się dwa księżyce, tak jak w powieści młodziutkiej Fukaeri. Czy to przypadek? A może wszystko jest sprawką przeznaczenia? Od jednego ściśnięcia ręki, którego doświadczyli dwadzieścia lat temu Tengo i Aomame, rozpoczęło się zamazywanie świata rzeczywistego i ciąg niespodziewanych rzeczy. Czy główni bohaterze, którzy się kochają, a nie widzieli się bardzo wiele lat, po raz kolejny się spotkają? Czy możliwa jest taka miłość? Czy druga osoba w taki sam sposób będzie o tobie myślała? Każda strona książki nasuwa coraz dłuższą listę pytań, ale także odpowiedzi, które oszałamiają.

Najbardziej intrygującą rzeczom w tej książce jest tytuł powieści – 1Q84. Przed przeczytaniem, wiele razy zastanawiałem się na tym, co on oznacza. Nie pasowało mi do niczego, bo raczej żadna postać tak się nie nazywała. Ale Haruki Murakami zazwyczaj pisał w dość ekscentryczny sposób, więc nie zdziwiłbym się, gdyby nazwał tak jakieś miasto. Jednak nie! 1Q84 to rok, w którym dzieje się akcja książki. To jest właśnie ten czas, w którym główni bohaterowie się zatracają - rok 1Q84. Nawet ja nie wpadłem na to, że ten tytuł oznacza tak prostą rzecz, jaką może być ta niezwykła data. Autor natomiast sam przyznał, że zaczerpnął ten pomysł od książki Orwella.

Ten japoński pisarz posiada także ogromną wiedzę od spraw zwykłych, ale interesujących. Dzięki lekturze 1Q84, poznajemy historie sekty Sakigake, która podobno działała w Japonii naprawdę, lecz autor pozmieniał niektóre fakty. Odkrywany jej brutalność, ale też dobrze zorganizowanie ludzi, którzy do niej należą. Aż dziwne, że lider Sakigake może u niektórych wzbudzać współczucie, gdy dowiadujemy się o nim prawdy. W książkach nie mogło też zabraknąć scen łóżkowych, które (przyznaję się) bardzo mocno mnie zainteresowały, lecz nie przekazem, ale stylem pisania, którym posłużył się autor. Pierwszy raz czytam, że ktoś w tak dziwny, ale także w niezwykły sposób opisywał różne doznania Tenga. Odniosłem wrażenie, że Harukiemu o wiele bardziej artystycznie i poetycko wychodzi opisywania aspektów seksualnych niż opisanie wchodu słońca.

Dawno nie czytałem takich książek, które w tak dobry sposób są przemyślanym pomysłem pisarza. Nie znajdziemy tutaj żadnym ślepych dialogów ani nędznych opisów przedmiotów i sytuacji. Każde zdanie jest w stu procentach przemyślane, co sprawia, że bardzo trudno oderwać się od książki. Język i użyte słowa są dojrzałe, ale każdy czytelnik zrozumie to, co czyta i zagłębi się w tej powieści po uszy.

Książka przybliża nam też zawód płatnej zabójczyni, jaką jest Aomame. Każdy na pewno myśli, że tacy ludzie idą na wielkie pieniądze, ryzykując wszystko i niekiedy, poświęcając własne rodziny. Jednak główna bohaterka nie robi tego, ponieważ ktoś jej za to słono płaci, lecz zabiła, aby wymierzyć mężczyzną sprawiedliwość w imieniu kobiet, które zostały skrzywdzone. Natomiast one same się do niej nie zgłaszają, ponieważ jest inna osoba, która zleca takie zadania. Jest nią staruszka, prowadzająca ośrodek dla wszystkich kobiet i dziewczynek, które doświadczają przemocy domowej ze strony mężczyzn. Razem ze swoim ochroniarzem i Aomame, tworzą zgrany zespół, którego nikt nie posądzi o złe czyny i zabijanie osób w imię sprawiedliwości. Muszą jednak być przy tym ostrożne i dyskretne, aby prawda nigdy nie wyszła na jaw.

Bohaterowie tej książki to niesamowite postacie, które zostały świetnie wymyślone przez autora. Każdy z nich ma swój charakter i osobowość, która nie zlewa się, tworząc to samo, jak jest w niektórych, spotykanych przeze mnie książkach. Bardzo mocno spodobali mi się główni bohaterowie, a w szczególności Aomame, którą pokochałem od pierwszych stron. Mimo tego, że zabijała, a to było złe, robiła to, aby na świecie zostało wyrządzone jak najmniej zła. Widać było, że cierpi i nie jest to wielka przyjemność dla niej samej, chociaż udaje silną i niezależną kobietę, czasami nawet jej było trudno. Myślę, jednak że najciekawszą osobą była Fukaeri, która była zarazem dyslektykiem, ale także autorką Powietrznej Poczwarki. Zawsze mówiła swoim monotonnym głosem, nie zważając na jakieś znaki interpunkcyjne, ale mimo to, była interesującą osobą, która swoją nudnością przyciągała uwagę czytelnika.

Trylogia 1Q84 jest bardzo ceniona na całym świecie i posiada wielu fanów. Mogę nawet powiedzieć, że ja także, po przeczytaniu drugiego tomu, mogę do nich dołączyć. Polecam każdemu, kto lubi eksperymenty i coś innego, nowszego, ponieważ trudno mi teraz powiedzieć, komu może przypaść do gustu tak książka. Znajdziemy w niej trochę z kryminału, fantastyki oraz powieści przygodowej i detektywistycznej, czyli to, co posiadają wspaniałe powieści. Naprawdę warto zagłębić się w świat, gdzie na niebie krążą dwa księżyce, a życie głównych bohaterów zmienia się za sprawą dziwnych stworzeń, które Fukaeri nazywa Little People.

Źródło: http://wiara-nastolatkaa.blogspot.com/2013/07/1q84-tom-1-2-haruki-murakami.html

Po twórczość Harukiego Murakamiego sięgnąłem po raz pierwszy niecałe dwa lata temu. Słyszałem o jego powieściach bardzo wiele pozytywnych komentarzy, więc dla „spróbowania” zakupiłem chudziutki zbiór opowiadań – „Wszystkie boże dzieci tańczą”. Uważam, że był to dobry wybór, ponieważ moje pierwsze spotkanie z jego twórczością było miłym zaskoczeniem i stwierdziłem, że na tym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Barbara Kaczyńska swój talent literacki odkryła już bardzo wcześnie; bo już w wieku ośmiu lat rozpoczęła się jej historia z pisaniem własnych opowiadań. Dwa lata później na rynku pojawił się jej debiut, który był minipowieścią zatytułowaną „Planeta Koni”, a w wieku piętnastu lat rozpoczęła pracę nad serią „Tryptyk Świata Mgły”, której pierwsza część to „Złowrogi Sześcian”. Autorka sama przyznaje, że najbardziej lubi czytać powieści fantastyczne, przygodowe, historyczne i obyczajowe, a w wolnych chwilach słucha muzyki poważnej. W przyszłości chciałaby zajmować się tłumaczeniem książek.

W „Złowrogim sześcianie” poznajemy dziwną istotę, która stąpa drogom leśną, idąc w kierunku miasta. W dłoni trzyma kilkumetrowy topór, który z pozoru nie jest czymś wyróżniającym, ale ta broń niemal dwukrotnie przewyższa posiadacza i bardzo mocno zwraca na siebie uwagę. Nic więc dziwnego, że od razu zostaje zatrzymany przez strażników miasta, którzy dowiadują się, że jest to tzw. Leśny Człowiek. Dotarłszy do celu, zostaje on przez przypadek wplątany w sam środek wielkiego sporu, gdzie walka toczy się o tytułowy „złowrogi sześcian”, który posiada potężną moc. Wraz z Tajemniczym Wędrowcem z Północy oraz z Scholastyką wyrusza na niebezpieczną podróż, która ma na celu odzyskanie szklanego sześcianu i zrobieniu wszystkiego, co w ich mocy, aby ten przedmiot nie dostał się w niepowołane ręce. Podróż jest pełna przygód, ale coraz bardziej zaczyna przypominać tułaczkę, gdzie na każdym zakręcie czyha jakieś niebezpieczeństwo w postaci szalonej czarownicy, hybrydy, zbzikowanych istot lub pszczół wampirzych. W końcu zaczynają żałować swojej decyzji, jednak jest już za późno, aby się wycofać… Czy bohaterom uda się odzyskać sześcian i nie dopuścić do tego, aby zło zawładnęło światem?

Nie spodziewałem się wiele po tej książce, gdy dowiedziałem się, że napisała to osoba, która ma piętnaście lat. Już przy pierwszych stronach można zauważyć, że „Złowrogi sześcian” pisała bardzo młoda, jeszcze dobrze niedoświadczona pisarka. Opisy bardzo często nie są dokładne i zdarza się autorce często pisać w pierwszej i trzeciej osobie, tak jakby na przemian. Może to było celowe, ale łącząc to razem, ciekawie to się nie czyta. Widzę jednak bardzo wiele plusów, bo mimo jej wieku, umiała przelać swoją wyobraźnie do książki, robiąc w to ponętny sposób. Z języka autorki i jej zasobu słów przykład powinni brać niektórzy pisarze, którzy piszą ciekawie, ale bardzo lekko i niedojrzale. W jej powieści znajdziemy kilka minusów, ale wiem, że gdy Basia Kaczyńska jeszcze więcej popracuje nad swoim stylem pisania, to w przyszłości będzie bardzo dobrą pisarką. Kto wie? Może kiedyś jej powieści będą konkurowały z dziełami najlepszych pisarzy polskiej fantastyki? Tego jej życzę, bo po „Złowrogim sześcianie” wróżę jej świetną literacką przyszłość.

Postacie w tej książce trochę mnie irytowały, natomiast tylko poprzez swoje zachowanie i czyny. Często się zastanawiałem i pytałem, dlaczego autorka skupia uwagę na jednym bohaterze, by później go odrzucić i zacząć zawracać sobie głowę innym. Mogę jednak przyznać, że Kaczyńska w dość dobry sposób wykreowała głównych bohaterów - Veritasa, Człowieka Leśnego, który zawsze musiał mówić prawdę oraz Żarnowca, Wędrowca z Północy, który nieszczęśliwie zakochał się w Scholastyce. Wielki plus ode mnie także otrzymują czarne charaktery, przypominające mi z dzieciństwa czarownice z bajek Disney’owskich. W szczególności duży szacunek dla znienawidzonych sióstr – Pipistrelli i Barbastelli. Swoimi temperamentami ożywiły tą lekturę i sprawiły, że gdy zaczęło zalatywać nudą, to one się pojawiały i odrobinę zaciekawiły czytelnika, knując swoje podstępne i złe plany. Natomiast największym błędem w tej książce są hybrydy. Autorka tym razem nie potrudziła się, aby wymyślić coś oryginalnego, ponieważ opisane przez nią hybrydy były po prostu kretyńskie i nieracjonalne. Wiele tych stworzeń to połączenia różnych rzeczy, gdzie wytworem są łopaty zamiast rąk, głowa suszonej śliwki lub kaczogłowy stwór, który miał głowę gdzieś na plecach. Można tworzyć różne dziwactwa, ale bardziej to przypominało potworki stworzone przez kilkuletnie dziecko.

Autorka posiada wielką wyobraźnie, ale nie wiem, czy mogę powiedzieć, że wszystko jest oryginalne. Niektóre wątki w tej książce są bardzo podobne do niektórych opowieści, więc nie mogę powiedzieć o kopii, ale mocnej inspiracji innymi książkami. To samo dotyczyło nazw postaci, gdzie nawet z tyłu książki jest specjalny słowniczek, gdzie napisane jest, co dane imię oznacza. Basia Kaczyńska wiele nazw zaczerpnęła z języka łacińskiego, stosując najczęściej (o dziwo) nazwy nietoperzy. Znalazło się też zapożyczenie z „Eragona”, jednak sama autorka napisała, że imię Urgal nic nie znaczy i nie należy go kojarzyć z powieścią Christophera Paoliniego. W takim razie, skąd wzięła takie imię? Przeczytawszy całą książkę, odniosłem wrażenie, że pisarka włożyła poważną powieść z powieścią dla małych dzieci do wielkiego garnka, zamieszała i wyszła jej ta o to powieść.

„Złowrogi sześcian” należy do książek gatunku fantasy, ale ma coś w sobie z baśni i powieści przygodowej. Osobom, które należą do starszej grupy czytelniczej i chcą otrzymać coś poważnego i dobrego, od razu odradzam – nie jest to książka, która spełni wasze oczekiwania. Jednak dzieciom i młodszej młodzieży z pewnością przypadnie ona do gustu. Myślę, że warto po nią sięgnąć z czystej ciekawości, aby przekonać się na własnej skórze i ocenić, czy w przyszłości będziemy mieli do czynienia z dobrą pisarką. Mimo wielu błędów, znajdziemy w niej dużo plusów, które się ze sobą równoważą.

Źródło: http://wiara-nastolatkaa.blogspot.com/2013/07/zowrogi-szescian-barbara-kaczynska.html

Barbara Kaczyńska swój talent literacki odkryła już bardzo wcześnie; bo już w wieku ośmiu lat rozpoczęła się jej historia z pisaniem własnych opowiadań. Dwa lata później na rynku pojawił się jej debiut, który był minipowieścią zatytułowaną „Planeta Koni”, a w wieku piętnastu lat rozpoczęła pracę nad serią „Tryptyk Świata Mgły”, której pierwsza część to „Złowrogi Sześcian”....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wyobraź sobie, że zostałeś skazany na śmierć. Wyrządziłeś wielką zbrodnie - zabiłeś drugiego człowieka, jednak tego nie planowałeś. Zabiłeś, bo stanąłeś we własnej obronie, aby przeżyć i zakończyć własny życiowy terror. Natomiast prawo jest jasne i bezwzględne - każda śmierć musi być pomszczona śmiercią. Los się jednak uśmiecha, ale te szczęście jest krótkotrwałe, ponieważ otrzymujesz wybór, który zadecyduje o twojej przyszłości. Możesz wybrać szybką śmierć, umierając na stryczku, albo pracę testera żywności. Jednakże, smakując każdej potrawy i odszukując w niej ukrytej trucizny, możesz prędko stracić życie, i to w okropnych męczarniach oraz udrękach. Albo decydujesz się na natychmiastową śmierć, albo żyjesz tak, jakby każdy kolejny dzień mógłby być twoim ostatnim. W takim razie co wybierasz - śmierć czy walkę o życie?

Yelena, główna bohaterka książki, staję przed takim wyborem. Po tym, jak zabiła we własnej obronie Reyada, syna cenionego generała w kraju, trafia do lochów. Czeka tam na zbliżającą się śmierć, na którą zostaje skazana. Żaden człowiek nie wysłuchał jej historii, ponieważ samo zabójstwo jest wystarczającym dowodem dla sądu, że dziewczyna jest bezlitosną morderczynią. Nikt też nie zważa na to, że Yelana była oddawana chorym eksperymentom i testom, przy których Reyad znęcał się nad nią psychicznie i fizycznie. Jednak otrzymuje ten wybór, który może uratować jej życie. Między śmiercią a zawodem testera żywności, wybiera trudną pracę człowieka, który musi kosztować wszystkie pokarmy, sprawdzając, czy nie znajduje się w nich jakaś trucizna. Pod czujnym okiem Valka, który pełni funkcje skrytobójcy i opiekuna Yeleny, uczy się nowych umiejętności, dzięki którym dostrzega swój wielki talent. Natomiast trucizna nie jest jedynym problemem, ponieważ zamieszkuje ona zamek, w którym wszystkim rządzą intrygi i walka o władze. Pozostawiona własnemu losowi, odkrywa w sobie coś zakazanego - cząstkę magii, którą nie może rozwijać, ponieważ w Iksji każdy mag jest skazany na śmierć. W co takim razie zrobi Yelena, którą opiekuje się skrytobójca, będący zarazem świetnym pogromcom magów? Co jeżeli jej moc będzie zbyt silna, aby ją utrzymać na więzi i przestanie nad nią panować, jeszcze zanim nauczy się z niej korzystać?

Dość sceptycznie podszedłem to tej książki. Kupiłem ją za grosze na jakiejś wyprzedaży, nie patrząc nawet na to, co biorę do ręki. Spodobał mi się jedynie tytuł i zdanie, które widnieje na okładce książki: "Kobieta i jej magiczna moc. Potężniejsza niż siły natury." Może do końca nie przekonałem się o tym, że moc Yeleny jest potężniejsza od siły natury, ale nie żałuje, że wgłębiłem się w jej historie. Mało było o magii, ponieważ ona zaczęła dopiero ją odkrywać, więc nie rozumiem, po co oni napisali takie zdanie na okładce. Można samemu wywnioskować, że w następnych częściach bohaterka otrzyma potężną moc, którą miejmy nadzieję, że dobrze wykorzysta, więc nie powinni w pierwszej części zdradzać nam takich szczegółów. Kolejny raz przekonałem się o tym, że należy na początku przeczytać książkę, a później wyrażać swoje zdanie na temat okładki i tego, co na niej jest napisane.

Autor książki świetnie zbudował świat, a raczej społeczeństwo ludzi, gdzie każdy człowiek jest prawdziwy. Czytając tą książkę, wiele razy odnosiłem wrażenie, że właśnie tacy są ludzie - nieufni, ostrożni i przebiegli. A gdy zobaczą, że ktoś posiada wielki talent, to próbują go zniweczyć. Tak samo zachowywali się postacie z książki, którzy niezbyt przepadali za główną bohaterką. Taka gosposia Margg, której Yelena nic złego nie wyrządziła, mściła się na niej za to, że zdobyła więcej względów u Valka i była bardziej zauważalna od niej. Jednak nie ona była w tym najgorsza. Na pewno gorzej było się spotykać z ojcem syna, którego się zabiło i do tego mieć z nim dość spory kontakt. Mimo wszystko, Yelena znalazła także bratnie dusze, które pomagały jej nauczyć się walczyć i zawsze służyły jej pomocą. Ona sama wracała także do wspomnieć, kiedy mieszkała w sierocińcu, gdzie pozostawiła w swoje przyjaciółki. Myśli o nich dawały jej siły na to, aby walczyć i nie poddawać się.

Polecam każdemu, kto lubi dość dobrą książkę fantastyczną. Powieść pełna jest intryg, pytań, ale także znajdziemy tam wątek miłosny, który na pewno zaskoczy i zachwyci wszystkich czytelników...

źródło: http://wiara-nastolatkaa.blogspot.com/2013/07/sia-trucizny-maria-v-snyder.html

Wyobraź sobie, że zostałeś skazany na śmierć. Wyrządziłeś wielką zbrodnie - zabiłeś drugiego człowieka, jednak tego nie planowałeś. Zabiłeś, bo stanąłeś we własnej obronie, aby przeżyć i zakończyć własny życiowy terror. Natomiast prawo jest jasne i bezwzględne - każda śmierć musi być pomszczona śmiercią. Los się jednak uśmiecha, ale te szczęście jest krótkotrwałe, ponieważ...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nigdy nie słyszałem o Michaelu Grantu. Kiedyś, gdyby ktoś mi się spytał, co ten autor napisał, nie byłbym wstanie mu odpowiedzieć. Nie mam zbyt dobrej pamięci do zapamiętywania imion i nazwisk autorów książek, które przeczytałem. Zawsze po paru dniach lub tygodniu, nie kojarzę, kto jest autorem danej książki. Jednak seria Gone sprawiła, że długo w mojej pamięci będzie tkwił (i to dużymi literami) MICHAEL GRANT. Mało brakowało, abym w ogóle nie kupił pierwszej części, która zapoczątkowa całą moją sympatię do tej serii, ponieważ nie podobała mi się okładka. Natomiast, będąc już w księgarni i trzymając tą książkę w ręku, postanowiłem, że zaryzykuję, kupię i przeczytam. Zachęciły mnie dobre recenzje, a w szczególności opinia Stephen’a King’a, która znajduje się na okładce. Teraz mogę śmiało powiedzieć, że nie żałuje swojego wyboru i w tym czasie jestem już po przeczytaniu piątej części Gone, jaką jest faza piąta: ciemność.

Każda część serii Gone wzbudza we mnie wiele emocji i po przeczytaniu każdej książki nie mogę się doczekać, kiedy sięgnę po następną część. Nie wiem czemu, ale długo zwlekałem, aby zabrać się za nią, chociaż czekała już na mojej półce od kilku miesięcy. Nawet sobie postanowiłem, że w tygodniu, w którym będę pisał egzaminy gimnazjalne, nie ruszę żadnej książki, aby się jakoś na nie przygotować. Z mojego postanowienia nic nie zostało, kiedy przeczytałem pierwszą stronę powieści Michaela Granta. Powiedziałem sobie, że na powtórki będzie jeszcze czas i zacząłem czytać Gone. Nie zawiodłem się, ponieważ autor książki ma wielki talent do snucia niesamowitej fabuły, która naprawdę zachęca czytelnika do głębszego zagłębienia się w książkę. Dawno nie czytałem takiej powieści, która tak mocno trzymała mnie w napięciu. Czasami nawet chciałem, aby pojawił się jakiś nudny opis, żeby chociaż na chwilę się od niej oderwać, no ale takiego czegoś nie było! Otrzymałem to, co chciałem, a nawet mogę szczerze powiedzieć, że ta część przerosła moje oczekiwania, co wyszło na wielki plus.

W ETAP-ie na chwilę zapanował pokój. Doszło do Wielkiej Schizmy, która podzieliła mieszkańców Perdido Beach na dwa obozy. Pierwszy, pozostaje w mieście, w którym władzę utrzymuje Cain i ogłasza siebie królem. Reszta osób, wraz z Samem, przeniosi się nad Jezioro Tramonto, gdzie stwarza sobie godne warunki do życia. Czy to już kres wszystkich problemów, które od czasu pojawienia się kopuły, dręczyły dzieciaków? Czy po wielkim głodzie, zarazie i licznych walkach wreszcie zapanuje pokój? Każdy z nas chciałby, aby ta historia tak się nie zakończyła i właśnie to otrzymujemy od Granta, ponieważ w ETAP-ie ujawnia się nowe zagrożenie. Na kopule pojawia się czarna plama, która zaczyna rosnąć, aby pochłonąć wszelkie światło. Powstanie wtedy ciemność, a wraz z nią wśród mieszkańców, które stanowią dzieci poniżej 15 roku życia, zapanuje chaos i anarchia. Najgorsze jednak będzie to, że przestaną rosnąć rośliny, znowu zapanuje głód i nikt już nie zobaczy świtu słońca. A w ciemności grasuje Biczoręki Drake, kojoty i odradza się Gaiaphage.

Seria Gone posiada coś, co brakuje wielu innym książkom – żywych bohaterów. Tutaj każdy jest inny, świeży i indywidualny. Autor potrafi kreować każdego w naprawdę świetny sposób, co prowadzi do tego, że w pamięci dłużej pozostają bohaterowie, ale nie dzięki opisom wyglądu, lecz przez ich wypowiedzi. Szczególnie spodobał mi się Orc, który przez wszystkie cztery części był dzieciakiem, który spożywał zbyt wiele alkoholu, czynił wiele złego i swoim zachowaniem pokazywał, że nie jest dość mądry. W tej części widzimy całkowitą zmianę tej postaci. W głowie mam obraz jego osoby, która siedzi na wzgórzu i czyta. Ale co czyta? Biblię. Tak, Orc odnalazł swój sens w Piśmie Świętym, człowiek, który przez mutacje stał się olbrzymem do niszczenia wszystkiego, co napotka na swojej drodze, obrósł w żwirowy pancerz, zaczyna czytać Biblię i opowiada o niej innym.

Michael Grant wpadł na świetny, ale (na początku może się wydawać) nieoryginalny pomysł. Stworzył kopułę, której nic nie może zniszczyć, a w niej pozostają tylko dzieciaki poniżej 15 roku życia, reszta dorosłych znika. Tam rozpoczyna się walka o przeżycie i pojawiają się różne mutacje, dzięki którym niektóre osoby otrzymują pewną moc; szybkie poruszanie się, brak lewitacji, uzdrawianie, nadludzka siła, możliwość lewitacji, teleportacja i wiele innych. Od razu przychodzi mi na myśl, że autor połączył ze sobą X-menów, powieść „Władcy Much”, a nawet niektóre przypowieści z Biblii. Powiem jednak, że mi się to podoba i w 100% kupuję to wszystko. Grant świetnie pokazał, że nie wystarczy mieć jakiś pomysł, aby odnieść sukces, ale należy umieć pisać i zaciekawić czytelnika opisami oraz postaciami. Można powiedzieć, że każdy by wpadł na pomysł, aby napisać taką książkę. Tylko nie każdy potrafiłby stworzyć coś tak popisowego, jak Michael Grant.

Największym plusem tej książki jest prawdziwość, która prowadzi do chwilowej zadumy – Co by zrobiły dzieciaki, jeżeli naprawdę zdarzyłaby się taka sytuacja? Nagle dookoła twojego domu pojawia się kopuła, znikają dorośli, a ty otrzymujesz jakąś moc. Pojawiają się walki między dzieciaki, a ty żyjesz w bezwzględnym świecie, w którym nawet pięciolatki potrafią zabić drugiego człowieka. Co zrobiłaby osoba, gdyby znalazła się w takiej sytuacji? Gdyby leżała na pustyni w nocy i czuła, że nic więcej nie da rady zrobić, czekając jedynie na śmierć? Zwróciłaby się do Boga. Właśnie tak te dzieciaki zaczęły postępować, nagle sobie przypomniały o Bogu i miały pretensje, czemu spuścił na nich takie zło. Dlaczego pozwolił, aby żyły one w tak okrutnym świecie, jakim stał się ETAP (Ekstremalne Terytorium Alei Promieniotwórczej).

Książka zawiera także niewielkie minusy. Często nie było oddzielenia między wątkami różnych postaci i zdarzało się tak, że czytałeś o jednym bohaterze, a tu nagle w tekście pojawiał się wątek innej postaci. Mimo tego czegoś, nic innego nie można zarzucić tej książce. Zastanawiałem się także nad tym, czy czcionka na okładce jest minusem. Teraz widzę, że gdyby było inaczej, na pewno książka by nie odniosła sukcesu, bo kto by kupił, gdyby tytuł brzmiał po prostu Zniknęli? Napis Gone to po prostu chwyt, no ale trafił w sedno.

Po przeczytaniu piątej części serii Gone, mogę śmiało przysłużyć się słowami Stephena Kinga: „ Niezwykła, trzymająca w napięciu historia. Naprawdę kocham tę książkę!”. Polecam każdej osobie, ponieważ to jedna z najlepszych serii dla młodzieży, która znajduje się na polskim rynku. Może z każdą częścią robi się bardziej krwawa i zaczyna przypominać thriller, ale naprawdę warto. Długo na pewno nie zapomnisz o tej książce.

źródło: http://wiara-nastolatkaa.blogspot.com/2013/04/gone-znikneli-faza-piata-ciemnosc.html

Nigdy nie słyszałem o Michaelu Grantu. Kiedyś, gdyby ktoś mi się spytał, co ten autor napisał, nie byłbym wstanie mu odpowiedzieć. Nie mam zbyt dobrej pamięci do zapamiętywania imion i nazwisk autorów książek, które przeczytałem. Zawsze po paru dniach lub tygodniu, nie kojarzę, kto jest autorem danej książki. Jednak seria Gone sprawiła, że długo w mojej pamięci będzie tkwił...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zdecydowanie gorsza niż poprzednia część. Dawno nie czytałem tak słabej książki, gdzie dość dobry pisarz niszczy świetny pomysł. Cała akcja dzieje się za szybko. Bohaterowie są dobrze wykreowani, ale przedstawieni w tej książce w sposób dziwny. W pewnym momencie Madison jest bliska płaczu, jej ciałem wstrząsa lament, a po usłyszeniu zdania: "idziemy na hamburgery" nagle wszystko się zmienia, a ona znowu jest tą samą Madison, co poprzednio - dość zadowoloną i wraca jej dobry humor. Jak można tak pisać? Nie byłbym zdziwiony, gdyby to był debiut, ale ta pisarka w swoim dorobku ma już kilka książek i powinna pisać zdecydowanie lepiej.

Zdecydowanie gorsza niż poprzednia część. Dawno nie czytałem tak słabej książki, gdzie dość dobry pisarz niszczy świetny pomysł. Cała akcja dzieje się za szybko. Bohaterowie są dobrze wykreowani, ale przedstawieni w tej książce w sposób dziwny. W pewnym momencie Madison jest bliska płaczu, jej ciałem wstrząsa lament, a po usłyszeniu zdania: "idziemy na hamburgery" nagle...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przecudowna książka, ukazująca prawdziwą istotę wiary człowieka, która nie wiąże się z samym "chodzeniem do kościoła. Wiara to coś więcej, i znajdujemy Boga w każdym człowieku, szczególnie w osobach biednych, ubogich, głodnych i potrzebujących pomocy. "Matka Teresa. Ukryty Ogień" - polecam każdemu, bo ta książka bardzo dobrze pozwala spojrzeć na Matkę Teresę z innej strony i pokazuje jak wielkim, ale drobnym człowiekiem była ta wielka święta.

Przecudowna książka, ukazująca prawdziwą istotę wiary człowieka, która nie wiąże się z samym "chodzeniem do kościoła. Wiara to coś więcej, i znajdujemy Boga w każdym człowieku, szczególnie w osobach biednych, ubogich, głodnych i potrzebujących pomocy. "Matka Teresa. Ukryty Ogień" - polecam każdemu, bo ta książka bardzo dobrze pozwala spojrzeć na Matkę Teresę z innej strony...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Gdy wczoraj znalazłem tą książkę, chociaż o jej istnieniu nic nie wiedziałem, to musiałem ją przeczytać. Zajęło mi to jeden dzień - rano ściągnąłem sobie ebooka, a wieczorem był już on przeczytany. Dla osób, które są zapatrzone w księży i biskupów, i nigdy nie słyszeli o Kościele z tej złej strony, to ta książka może okazać się szokująca, ale chyba już każdy widzi współczesny obraz Kościoła Katolickiego, a ta książka świetnie pokazuje, że to jednak sam - Kościół - zniszczył wiarę ludzi i doprowadził do takiego stanu. Jednak, gdy dłużej zgłębiam tą wiedzę, to widzę, że komuna, która panowała w tamtych latach, też w pewnym sensie doprowadziła do zniszczenia Kościoła Katolickiego.

Książka Romana Kotlińskiego "Jonasza" jest autobiografią autora, który pochodzi z bardzo katolickiej rodziny, gdzie nauczył się ważnej wartości - kochać Boga i innych ludzi. Został ministrantem zaraz po swojej Pierwszej Komunii Świętej i od tego momentu zawsze był wpatrzony w księży, podziwiał ich za to kim są. Do takiego momentu, że sam otrzymał powołanie kapłańskie i zapragnął zostać księdzem. Takim decydującym momentem, dzięki któremu postanowił wybrać tą drogę życia, była wycieczka do seminarium duchowego. Widząc tych wszystkich kleryków, odczuł, że w przyszłości dołączy do ich grona i zostanie kapłanem. I tak właśnie jego życie się ułożyło, bo zaraz po maturze został przyjęty do seminarium. Natomiast ta decyzja całkowicie zmieniła jego życie, oraz sposób patrzenia na Kościół Katolicki, ale przede wszystkim okazała się wielką próbą własnej wiary. Dotrwał do końca studiów, otrzymał święcenia kapłańskie, ale po trzech latach bycia księdzem, zrezygnował i porzucił Kościół, ale nigdy nie porzucił Boga i On chyba na zawsze pozostanie w jego sercu.

Ksiądz w XX wieku prawie wszystkim ludziom kojarzył się z dobrocią, czystością oraz wielką mądrością. Nikt nie mógł podważyć jego autorytetu, bo ksiądz miał zawsze rację. A gdy jakaś osoba zdecydowała się pójść drogą Boga i wybierała kapłaństwo, to była wychwalana przez całą rodzinę, sąsiadów i znajomych. Tak samo było z Romanem Kotlińskim, gdzie wszyscy widzieli w nim nadzieję parafii i od razu w oczach innych ludzi stał się lepszym człowiekiem. Dla niego księża także byli wielkimi ludźmi i w seminarium duchowym odniósł wielki zawód, kiedy okazało się, że wszystko wygląda inaczej. Myśląc, że znalazł swoje miejsce, zaczął mieć wiele wyrzutów sumienia, które prawie zadecydowały o opuszczeniu seminarium duchowego.

Czas studiów w seminarium duchowym Romana Kotlińskiego przypada na lata 80. i 90., kiedy to w Polsce działały partie komunistyczne i swoich szpiegów mieli także wśród księży. Przyczyniło się do tego, że klerycy nie mogli sobie nawzajem ufać, często dochodziło do rywalizacji, a nawet do spisków, które bardzo często okazywały się kłamstwem i z tego powodu wielu kleryków musiało powrócić do swoich rodzin. Zdarzało się nawet, że za swój wygląd mogłeś zostać wyrzucony na bruk. Panowały tam żelazne zasady, które doprowadziły do zgubnej edukacji młodych kleryków, którzy zamiast uczyć się miłości do drugiego człowieka, to wyszkolili się w kłamaniu, oszukiwaniu, a nawet w złodziejstwie. Wiele młodych chłopaków wstępowało tam z wielkim powołaniem, a wychodziło z popsuciem charakteru i osobowości. Nie mieli żadnych autorytetów, bo ich nauczyciele traktowali ich jak przedmioty, które nie są godne być w tym miejscu. W seminariach duchowych panowała okrutna atmosfera, gdzie źle była prowadzona polityka, a klerycy żyli bardzo często w strachu i głodzie, zamiast nauczyć się jeszcze większej miłości do Boga, to niektórzy zostali pustymi ludźmi, dla których największą wartością zostały pieniądze, dobre jedzenie i wygoda.

Autor przedstawia też zgubną strukturę celibatu, która przyczyniła się do wielu złych wyborów i w jego przekonaniu seminarium stało się "wylęgarnią homoseksualistów". Zazwyczaj przebywają tam osoby, które mają od 20 do 26 lat, a chyba każdy wie, że w tym wieku napięcie seksualne jest na najwyższym poziomie i większość osób trudno utrzymuje celibat. Tak samo było z klerykami, którzy przebywali wyłącznie przez 24 godziny z innymi mężczyznami, jedynie otrzymując trochę luzu w ciągu jednego dnia w tygodniu i wtedy mogli na kilka godzin wyjść poza mury uczelni. Najgorsze jednak było to, że niektórzy chcieli te napięcie wyładować między sobą i tworzyli pary, dla których zgubnym skutkiem była "miłość". Wielu kleryków z własnego wyboru stawało się homoseksualistami, ponieważ byli słabymi ludźmi i nie dali rady w pełni utrzymać czystości.

Najbardziej w tej książce zaskoczyła mnie szczerość i to, w jaki sposób ona została napisana. Pan Roman nie zostawił żadnej suchej nitki na biskupach i księżach, ale jednak na końcu książki nie zrównał ich wszystkich z błotem i przekazał całą winę na celibat i chory system. Nie chodzi tu nawet o sprawy moralne, ale o sam fakt, że ksiądz tak naprawdę nie ma rodziny, a gdy nie ma rodziny to zaczyna brakować mu wartości w życiu. Nie ma żadnej bliskiej osoby i znajduje sobie pocieszenie wśród pieniędzy i alkoholu, a w niektórych przypadkach (tak jak w książce) wszystkie swoje fundusze inwestuje w zainteresowania, aby mieć coś w życiu, co jest jego i nikt mu tego nie odbierze. Na początku każdy młody ksiądz uważa, że da radę, bo przecież wybrał Pana Boga i On mu pomoże przetrwać wszystko, ale jednak życie toczy się inaczej. Przychodzi w końcu taki wiek, kiedy zauważasz, że jesteś osobą samotną i tak naprawdę parafianie nigdy ci nie zastąpią dzieci, a przyjaciele - kochającej żony. Ile razy w naszych czasach ludzie doznają szoku, a ksiądz staję się najgorszym człowiekiem na świecie, kiedy okazuje się, że ma dziecko? Tylko wiecie co? Ksiądz to też osoba grzeszna i w nim można zobaczyć Boga, ale przecież to taki sam człowiek jak Ty i czasami też potrzebuję miłości drugiej osoby. Nie tylko miłości Boga, ale też miłości zwykłego człowieka.

Trzy lata po święceniach kapłańskich zdecydował się na taki "coming-out" w swoim życiu i zrezygnował z kapłaństwa. W ciągu tych trzech lat spotkał Boga w ludziach, a wielkie zło w "pasterzach owczarni". Opuścił Kościół i napisał tą książkę. Nie chodzi tutaj, aby ubliżyć tym wszystkim księżom i biskupom, ale coś zmienić, aby było lepiej. W Polsce dzięki tej książce ludzie zaczęli na Kościół patrzeć inaczej, a sam Kościół zmienił się. Stał się lepszy. Tak, stał się lepszy, ale tu pojawia się negatywny skutek prawdy, bo ludzie stracili zaufanie i bardzo trudno im będzie kolejny raz uwierzyć w dobre intencje Kościoła. Myślę jednak, że sobie poradzą. Sam widzę, że dużo już zrobili, bo księża naprawdę zmienili nastawienie do ludzi i w seminariach też się lepiej dzieje, no ale zawsze pojawią się ci, którzy to wszystko popsują. Można nawet powiedzieć, że powstała taka równowaga, gdzie teraz wyświęca się wiele naprawdę wspaniałych ludzi, którzy w przyszłości będą przyszłością Kościoła, a za kilkadziesiąt lat najgorsze skrzywdzone roczniki lat 60.-90. odejdą na "emerytury", a reszta będzie żyć długo i szczęśliwie. No ale życie to nie bajka, ale módlmy się, aby jednak Kościół w przyszłości stał się naprawdę godny zaufania i zmienił się... na lepsze.

Dowiedziałem się, że Roman Kotliński należy teraz do partii politycznej - Ruchu Palikota.Ciekawe, czy nadal ma tak silną wiarę, bo jego motto polityczne to: "Walczę o świecką Polskę!" Najlepsze jest też to, że miał on może kontakt z moim dalekim wujem, który był proboszczem w parafii, gdzie ks. Roman w czasie wakacji zaraz po święceniach kapłańskich, pomagał w czasie urlopów księży. Zastanawia mnie też jedna rzecz w tej książce, bo ten człowiek piszę, że naprawdę było źle w seminarium duchowym, ale na początku opisuje, że będąc pierwszy dzień w tym miejscu, zauważył wiele radości wśród kleryków, a potem wszystko się nagle zmieniło. Książka może pokazuje prawdę, ale może też być tam wiele wyolbrzymionych rzeczy.

Źródło: http://wiara-nastolatkaa.blogspot.com/2013/01/byem-ksiedzem-roman-kotlinski.html

Gdy wczoraj znalazłem tą książkę, chociaż o jej istnieniu nic nie wiedziałem, to musiałem ją przeczytać. Zajęło mi to jeden dzień - rano ściągnąłem sobie ebooka, a wieczorem był już on przeczytany. Dla osób, które są zapatrzone w księży i biskupów, i nigdy nie słyszeli o Kościele z tej złej strony, to ta książka może okazać się szokująca, ale chyba już każdy widzi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Trudi Canavan jest australijską autorką książek gatunku fantasy i już jej debiut - Gildia Magów - odniósł międzynarodowy sukces, sprzedając się świetnie we wszystkich krajach, w których został wydany. Od początku mojej historii z książkami, interesowały mnie powieści przepełnione magią i wątkami fantastycznymi, a dorobek pani Canavan jeszcze bardziej umocnił pozycję fantasy wśród moich ulubionych gatunków literackich. Po przeczytaniu prawie wszystkich (już wydanych w Polsce) książek tej autorki, nie mogłem się doczekać, kiedy sięgnę po drugą część Trylogii Zdrajcy pt. Łotr. I kolejny raz nie zawiodłem się na jednej z moich ulubionych autorek książek.

Powieść w dalszej części opowiada o losach Sonei, która sprawuje swoje obowiązki, jako Czarny Mag i próbuje odnaleźć osobę, która zagraża Gildii Magów i społeczności Złodziejów, a pomaga jej przyjaciel Cery i jego córka - Anyi. Sprawa zaczyna się jeszcze bardziej komplikować, gdy dochodzi do zabójstwa pewnego maga - ojca jednej z nowicjuszek Gildii. Wyjaśnienie przyczyn morderstwa i znalezienie osoby, która je popełniła jest dosyć trudne, ponieważ do zabójstwa doszło za pomocą Wyższej Magii, a jedyną podejrzaną osobą jest młoda nowicjuszka Lilia, która skrywa więcej sekretów, niż można było się spodziewać i nie ma żadnych dowodów na własną obronę. Losy Sonei co jakiś czas przeplatają się też z losami Lorkina i Dannyla; ten pierwszy uczy się żyć w społeczeństwie Zdrajców, gdzie władzę sprawują wyłącznie kobiety, a drugi jest ambasadorem w Sachace. Zaraz po przeczytaniu kilkunastu stron, pojawiają się pytania, dręczące do tego stopnia, że trudno oderwać się od książki. Czy Sonei uda się dotrzeć do prawdy, zanim sprawy wymkną się całkowicie spod kontroli? Jak Lorkin poradzi sobie wśród ludu, który nie bez powodu został nazwany mianem Zdrajców? A jak rozwiążę się sprawa między dwoma nowicjuszkami i nowym adoratorem ambasadora?

Od samego początku moją ulubioną bohaterką była Sonea, która już za czasów trylogii Czarnego Maga wzbudziła we mnie wiele sympatii, będąc osobą skromną, ale też nieufną. Kto by się spodziewał, że ona - dziewczyna ze slumsów - jako pierwsza, wywodząca się z rodziny ze słabą rangą, zostanie przyjęta do Gildii Magów i dozna takiego zaszczytu, ale też przekleństwa, i nauczy się Czarnej Magii. Nie mogę jednak powiedzieć, że w Łotrze to właśnie jej losy najbardziej mnie zainteresowany, bo o wiele lepiej mi się czytało o wyczynach Lorkina i odkryciach ambasadora Dannyla. Nie spodziewałem się też, że autorka w tej trylogii rozwinie aż tak mocno wątek Dannyla, który (nie będę tego krył) jest homoseksualistą. Natomiast w książce nie znajdziecie żadnych scen łóżkowych tego bohatera, bo Trudi specjalnie kieruje tą opowieścią w taki sposób, że do końca czytasz i czytasz, i czytasz, i czytasz, i pod koniec książki i tak, nie dowiadujesz się, czy Dannyl zgodzi się na propozycje Ashatiego.

Czytając Łotra trzeba czasami mocno się skupić, aby kojarzyć fakty, ponieważ autorka wprowadziła wielowątkowość. Jednak ma to swoje zalety, ale i też wady. Niekiedy nie możesz oderwać się od książki i czytasz ją, aby wreszcie dojść do fragmentu, gdzie opisywane są losy bohatera, który akurat cię zaciekawił. W moim przypadku, kiedy czytałem Łotra późną nocą, a rano musiałem wstać do szkoły, to przeskakiwałem kilkadziesiąt stron, aby się dowiedzieć, co przytrafiło się Lorkinowi. Miało to jednak negatywne skutki, ponieważ w pewnym momencie się pogubiłem i trochę czasu zajęło mi odszukiwanie tekstu, którego nie zdążyłem przeczytać. Trudi Canavan specjalnie tak budowała wątki bohaterów i zazwyczaj w najlepszych momentach kończyła rozdziały, aby osoba czytająca książkę nigdy się nie nudziła. Dało to efekt, który powoduje, że czasami czytasz książkę z otwartą gębą, i kiedy już twoje zainteresowanie danym bohaterem trochę się ostudzi, nagle pojawia się inna ważna postać w powieści, dzięki której chcesz jak najszybciej nakarmić własną ciekawość.

Trudi Canavan ma bardzo piękny dar poruszania ważnych, ale też ciężkich tematów, a wraz z jej świetnym, lecz lekkim sposobem pisania wychodzi coś pięknego. Autorka nie bała się zaczerpnąć do Łotra spraw dotyczących związków homoseksualnych, problemów małżeńskich i pokazała negatywne skutki zażywania narkotyków, oraz jaką przeszkodą w kontaktach międzyludzkich może okazać się to, z jakiego domu się wywodzisz. Mimo, tego że piszę książki gatunku fantasy, to mam czasami wrażenie, że gdyby nie magia, którą posługują się bohaterzy, to wyszłyby z tego historie z życia wzięte. Nie znajdziesz w jej powieściach żadnych stworów ani magicznych krain, jedynie co sprawia, że są to książki fantasy, to nadanie bohaterom książki, możliwości wykorzystywania magii, ale takiej bez zaklęć, bo wszystko znajduje się w ich sile umysłu.

Książkę czyta się pod wielkim napięciem, choć szczerze, to nic szczególnego tam się nie dzieje, ale ta wielowątkowość sprawia, że nie można się od niej oderwać. Bardzo wiele też daję lekkie pióro Trudi Canavan, która naprawdę potrafi pisać, ale robi to w dość łatwy i zrozumiały sposób. Powiem nawet, że ja sam chciałbym umieć tak tworzyć historie i mieć taką wspaniałą umiejętność oraz kreatywność. Naprawdę polecam tą książkę każdemu, kto lubi usiąść w fotelu i przenieść się w inny świat, choć czasami podobny do naszego, gdzie toczą się ważne sprawy polityczne, ale też błahe problemy, związane z niezapomnianym uczuciem z dzieciństwa.

Źródło: http://wiara-nastolatkaa.blogspot.com/2013/01/otr-trudi-canavan.html

Trudi Canavan jest australijską autorką książek gatunku fantasy i już jej debiut - Gildia Magów - odniósł międzynarodowy sukces, sprzedając się świetnie we wszystkich krajach, w których został wydany. Od początku mojej historii z książkami, interesowały mnie powieści przepełnione magią i wątkami fantastycznymi, a dorobek pani Canavan jeszcze bardziej umocnił pozycję fantasy...

więcej Pokaż mimo to