Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Z piórem Lovecrafta zetknąłem się parę lat temu. Były to niezbyt udane polskie przekłady. Później nastąpił istny renesans za sprawą Macieja Płazy i jego genialnych przekładów zebranych w dwóch opasłych tomach wydawnictwa Vesper. Powiem szczerze – poprzeczka została zawieszona bardzo wysoko. Wydawnictwo C&T ma na swoim koncie kilka tomów opowiadań ojca Cthulhu. Przyznam się, że z tej serii czytałem tylko "Koszmary". Była to miła lektura. Teraz przyszedł czas na "Nienazwane".

Jest to kolejny zbiór opowiadań, tym razem tych mniej znanych (Lovecraft jest ich autorem albo współautorem). Czy oznacza to, że gorszych? Niekoniecznie. Na pewno nie należy tym tomem zaczynać swoich przygód z Lovecraftem. "Nienazwane" polecam osobom zaznajomionym już z Mistrzem Grozy. Będzie to bardzo miłe uzupełnienie przekładów Płazy. Jedne teksty są gorsze, inne lepsze jednakże cały czas czuć, że jest to stary dobry Lovecraft. Nie ma co liczyć tutaj na macki i Przedwiecznych. Dostajemy na tacy nienazwaną grozę oraz kosmiczne, senne fantasmagorie. Na pochwalę zasługuje tłumaczenie pani Katarzyny Maciejczuk – jest po prostu niewysłowione i pełne bluźnierczych kątów, takie jakie powinno być. Podsumowując jest to pozycja obowiązkowa dla fanów H. P. Lovecrafta, naprawdę warto!

Z piórem Lovecrafta zetknąłem się parę lat temu. Były to niezbyt udane polskie przekłady. Później nastąpił istny renesans za sprawą Macieja Płazy i jego genialnych przekładów zebranych w dwóch opasłych tomach wydawnictwa Vesper. Powiem szczerze – poprzeczka została zawieszona bardzo wysoko. Wydawnictwo C&T ma na swoim koncie kilka tomów opowiadań ojca Cthulhu. Przyznam się,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książkę tę idealnie opisuje jej oryginalny tytuł: „The Romance of Archeology”. Otrzymujemy bardzo ciekawe dzieło traktujące o misjach archeologicznych na terenie Bliskiego Wschodu. Autor, Wiliam Henry Boulton, opisuje głównie odkrycia na przełomie XIX i XX wieku (sama książka została wydana w 1930 roku). Boulton skupia się na ekspedycjach brytyjskich, częściowo francuskich i amerykańskich. Na kartach książki przyjdzie nam zwiedzić takie miejsca jak Egipt, Asyria, Palestyna, Pompeje czy Kreta. Język, którym posługuje się autor jest zrozumiały dla laika, to wielki plus. Mogłoby się wydawać, że archeologia to nudne przytaczanie suchych faktów. Nic bardziej mylnego! Styl i forma tego „romansu” czasami przypominają powieść przygodową. Dlatego właśnie, książkę czyta się szybko i przyjemnie. Razem z archeologami penetrujemy starożytne grobowce i znajdujemy wspaniałe skarby kultury. Całości dopełniają liczne ryciny, fotografie i fragmenty starożytnych tekstów – zwykle poezji, hymnów czy po prostu listów.

Polskie wydanie z 1962 roku zostało wzbogacone o przedmowę oraz posłowie polskiego archeologa i egiptologa Kazimierza Michałowskiego. W posłowiu opisane są polskie misje archeologiczne z lat 50 i 60 XX wieku. Sam Michałowski brał w nich udział, mamy więc skrótową relację z pierwszej ręki. Ostatnie zdania pisane są w grudniu 1961 roku – ważą się wtedy losy zabytków Abu Simbel położonych w Egipcie, w związku z budową Wysokiej Tamy Asuańskiej. Rząd Egipski ma do wyboru trzy konkurencyjne projekty ratunkowe: francuski, włoski i… polski. Niestety żeby przekonać się o finale tej historii musimy sięgnąć do innych źródeł: Internetu bądź literatury.

Książkę tę idealnie opisuje jej oryginalny tytuł: „The Romance of Archeology”. Otrzymujemy bardzo ciekawe dzieło traktujące o misjach archeologicznych na terenie Bliskiego Wschodu. Autor, Wiliam Henry Boulton, opisuje głównie odkrycia na przełomie XIX i XX wieku (sama książka została wydana w 1930 roku). Boulton skupia się na ekspedycjach brytyjskich, częściowo francuskich...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Przymierzałem się jakiś czas do tego tytułu. Oczywiście, dzięki internetowi, wiedziałem mniej więcej o czym jest to powieść oraz jaki PR krąży o niej w sieci. W końcu stało się – powodowany ludzkim uczuciem ciekawości zawitałem do Forks. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła.

Zacznijmy może o tego, że wampiry w świecie Meyer to zupełne zaprzeczenie klasycznego nosferatu. Piękne, idealne, boskie… aż się niedobrze robi. Choć samo spojrzenie z innej perspektywy na te istoty nie było jeszcze tak tragiczne, to dodając do tego Bellę, autorka całkowicie zrujnowała ciekawy potencjał. Ale po kolei. Główna bohaterka działała mi na nerwy. Pierwszy raz tak bardzo nie lubiłem protagonisty. Pierdoła i fajtłapa pełną gębą. Zapewne mogłaby zginąć od uderzenia piórkiem. Ale niestety… na jej drodze pojawił się „młody bóg”… reinkarnacja Adonisa czyli Edward Cullen. Naszej Belli lasuje się w tej chwili mózg, doznaje udaru i dosłownie „same Edwardy jej w głowie”. O ile sam Edward mnie tak nie denerwował, to paplanina Belli na jego temat to były katusze. Co i rusz porównywanie do marmurowego posągu czy boga… Liczne powtórzenia typu „szelmowski uśmiech” lub „nonszalancko oparty” nie poprawiały sytuacji. Ilekroć coś ciekawego zaczynało się dziać (dla mnie np. opowieść Edwarda o jego rodzinie, zwłaszcza Carlisle’u czy indiańskie legendy Blacków) autorka wciskała zaraz choć jedno zdanie w usta Belli o tym jaki jej wybranek jest wspaniały. Rujnowało to całą atmosferę. Jeszcze gorzej było jak nasze gołąbki wyznały sobie miłość – drewniane i suche dialogi na kilka stron o miłosnych zapewnieniach. Niby wiedziałem na co się porywam ale chyba nie byłem gotowy.

Sam język książki też nie powala. Prosty. Żadnych głębszych opisów (no chyba, że muskulatury Edwarda). Jakim cudem dotrwałem do końca? Nie wiem jak ale autorce udało się stworzyć całkiem fajny klimat otaczający same miasteczko Forks. Taka mała, zapadnięta i podmokła dziura z wampirami i wilkołakami. Całkiem nieźle. Po prostu jest to książka stricte dla nastolatek. Na pewno nie jedna wzdycha do diamentoskórego Edwarda. Dzięki internetowi wiem, że później pojawią się wilkołaki (zapewne pół nagie) ale jednak nie dotrwam do drugiego tomu. Sam zamysł powieści, jak pisałem wcześniej, nie jest tragiczny, można było to zdecydowanie lepiej rozegrać. Jednakże, skoro ma to być romans dla nastolatek to idealnie się wpisuje w te ramy. Ja się w te ramy nie mieszczę. Przeczytałem z ciekawości. Pierwszy i ostatni raz.

Przymierzałem się jakiś czas do tego tytułu. Oczywiście, dzięki internetowi, wiedziałem mniej więcej o czym jest to powieść oraz jaki PR krąży o niej w sieci. W końcu stało się – powodowany ludzkim uczuciem ciekawości zawitałem do Forks. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła.

Zacznijmy może o tego, że wampiry w świecie Meyer to zupełne zaprzeczenie klasycznego nosferatu....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kupowanie starych książek na miejskim targu ma swój urok – za niewielkie pieniądze można natrafić na ciekawe pozycje. W tym przypadku, zakup kosztował mnie całe 2 złote. Śmiem twierdzić, że to bardzo dobrze wydane 2 złote.

Książka zawiera ogrom informacji o naszych czworonożnych pupilach. Nie ma tu zbędnych obrazków nie związanych z tekstem – po prostu czysta wiedza. Na co niewątpliwie należy zwrócić uwagę to rok wydania: 1975. Niemal 40 lat upłynęło od tego czasu. Jest to niezwykle istotna informacja. Ale o tym później. Jak się dowiemy z kilku pierwszych stron książki, autor to sędzia wystawowy, ktoś godny zaufania. Materiał zgromadzony w tej pozycji jest opisany profesjonalnie i rzetelnie. Pierwsze rozdziały traktują o podstawowych zagadnieniach, z którymi każdy miłośnik zwierząt będzie mieć do czynienia. Jak wybrać psa? Jak go żywić? Na co należy zwrócić uwagę przy zakupie, oraz wiele innych. Około 30% książki stanowi właśnie psi poradnik ogólny. Autor niezwykle dogłębnie analizuje psią behawiorystykę, dlaczego pies zachowuje się tak a nie inaczej i jak my powinniśmy się zachowywać. Lektura tego tekstu pozwoli nam zrozumieć naszego psa. Nauczymy się jak być dobrym przewodnikiem stada. Pod względem psiej psychologii autor spisał się znakomicie. Wspomniałem o bardzo ważnym aspekcie w postaci roku wydania. 40 lat to szmat czasu. Wtedy ludzie inaczej traktowali zwierzęta, mieli inny pogląd na tresurę i stosowanie kar. W XXI wieku mogą nam się wydać dziwne a czasami wręcz niedopuszczalne takie kary jak smaganie witką wierzbową, batem furmańskim lub strzały z procy. Wystarczy stosować podane metody nauki, zastępując tylko kary innymi środkami. Poza podstawowymi komendami typu „siad”, „podaj łapę” czy „waruj”, autor dość profesjonalnie opisuje postępowanie z psem myśliwskim czy tropiącym. To naprawdę bardzo cenne porady i metody tresury.

Większą część książki zajmuje rzetelny opis wybranych ras. Jednakże jest on bardziej ukierunkowany na wzorce FCI typu opis poprawnej budowy czaszki, kończyn, umaszczenie, często spotykane wady itp. Niektóre psy zostały potraktowane skrótowo o innych bardziej się rozpisano. Tylko niektóre rasy mają dodatkowo rys historyczny czy sposób pielęgnacji. Pod tym względem nie jest to poradnik, w którym znajdziemy praktyczne informacje na temat naszego konkretnego pupila. Niemniej, jak pisałem wcześniej, książka ta ma wielką zaletę w postaci profesjonalnego ujęcia problemu psiej psychiki. Po jej lekturze inaczej patrzę na szereg zachowań mojego psa.

Kupowanie starych książek na miejskim targu ma swój urok – za niewielkie pieniądze można natrafić na ciekawe pozycje. W tym przypadku, zakup kosztował mnie całe 2 złote. Śmiem twierdzić, że to bardzo dobrze wydane 2 złote.

Książka zawiera ogrom informacji o naszych czworonożnych pupilach. Nie ma tu zbędnych obrazków nie związanych z tekstem – po prostu czysta wiedza. Na co...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zachęcam do przeczytania moich dwóch poprzednich mini-recenzji o przygodach młodego Sherlocka Holmesa.

Pewna stacja tv używała kiedyś sloganu: „trzecia część jest zawsze najlepsza”. To stwierdzenie zdecydowanie pasuje do trzeciego tomu cyklu o młodym detektywie, zatytułowanego „Lodowe ostrze”. Autorowi udało się idealnie zaprezentować zmiany jakie zachodzą w charakterze Sherlocka. Od tej części, Holmes zaczyna przypominać swój oryginalny pierwowzór. Coraz silniej neguje zasadność uczuć oraz ich wpływ na osąd rzeczywistości. Równocześnie rozwojowi ulega zmysł dedukcji oraz obserwacji. Zmiany są widoczne jednak nie drastyczne. Mamy wrażenie „płynności”, Sherlock zmienia się na naszych oczach.

Poprzedniemu tomowi zarzucałem supremacje akcji nad dedukcją. Z czystym sercem mogę powiedzieć, że „Lodowe ostrze” wyrównuje te dwie sprawy a nawet da się zauważyć przewagę analitycznego umysłu Holmes nad widowiskowymi wybuchami. Moim zdaniem zdecydowanie wyszło to książce na dobre. Można by rzec – więcej Sherlocka w Sherlocku. Fabuła jest bardziej subtelna mimo, iż znów mamy do czynienia z aferą międzynarodową. Sama intryga skonstruowana jest bardzo dobrze niczym mechanizm zegarka – wszystkie tryby do siebie pasują. Nie będzie zaskoczeniem jeżeli nadmienię, iż Lane znów raczy nas różnymi smaczkami, które rozpoznają czytelnicy Doyle’a. Ze wszystkich trzech tomów jakie przeczytałem, „Lodowe ostrze” to zdecydowanie mój faworyt. Autor zachował swój oryginalny styl jednak udało mu się jeszcze bardziej zbliżyć do klimatu opowiadać Doyle’a. Z niecierpliwością czekam na wydanie w naszym kraju tomu czwartego, zatytułowanego „Ognista burza”.

Zachęcam do przeczytania moich dwóch poprzednich mini-recenzji o przygodach młodego Sherlocka Holmesa.

Pewna stacja tv używała kiedyś sloganu: „trzecia część jest zawsze najlepsza”. To stwierdzenie zdecydowanie pasuje do trzeciego tomu cyklu o młodym detektywie, zatytułowanego „Lodowe ostrze”. Autorowi udało się idealnie zaprezentować zmiany jakie zachodzą w charakterze...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Andrew Lane po raz drugi mierzy się z postacią Sherlocka Holmesa. Konfrontacja przebiega pomyślnie jednak nie bez niewielkich zgrzytów. Zainteresowanych odsyłam również do mojej mini-recenzji pierwszego tomu, tutaj skupię się na wydarzeniach z „Czerwonej pijawki”, unikając zbędnych powtórzeń.

W tym tomie wyraźnie widać, że osobowość Sherlocka zaczyna powoli zmieniać się pod wpływem ostatnich wydarzeń jak i otaczających go ludzi. Nadal jest on uczuciowym młodzieńcem jednak sam zaczyna kwestionować zasadność takiej emocjonalności. Ponadto jak w późniejszych tekstach Doyle’a, Sherlock wypracowuje swój własny kodeks moralny, który nierzadko nie pokrywa się z literą prawa. Postać młodego detektywa prowadzona jest nienagannie. Nie mam autorowi do zarzucenia rażących uchybień. Jak można zauważyć odjąłem jedną gwiazdę w porównaniu do pierwszego tomu. Jest to czysto subiektywne odczucie. Moim zdaniem w książce było zbyt dużo akcji i widowiskowych scen. Akcja zdominowała dedukcję – a jak wiemy, ta ostatnia jest kwintesencją Sherlocka Holmesa. Intryga miała charakter międzynarodowy a Sherlock odegrał w niej znaczącą rolę, tak znaczącą że dla mnie była zbyt wzniosła. Innym może to przypaść do gustu. Jednakże w żadnym razie nie można powiedzieć, że książka jest nieciekawa czy mierna. Po prostu ma inny wydźwięk niż tom pierwszy. Lane znów raczy nas smaczkami, które rozpoznają fani twórczości Doyle'a, w postaci np. jak Holmes zainteresował się grą na skrzypcach.

Podczas czytania „Czerwonej pijawki” dotarła do mnie jeszcze jedna rzecz. Czytając opowiadania Doyle'a często Watson prowadził własne śledztwo natomiast Holmes samopas wyruszał w teren zbierać informacje. Później dochodziło do spotkania obu panów i Sherlock skrótowo opowiadał Watsonowi co robił. W książkach Lane’a mamy odwrotną sytuację, możemy śledzić poczynania młodego detektywa z pierwszej ręki, w czasie rzeczywistym. Wypełnia to niejako lukę pozostawioną przez Doyle'a i pozwala spojrzeć na prowadzone działania z innej perspektywy.

Andrew Lane po raz drugi mierzy się z postacią Sherlocka Holmesa. Konfrontacja przebiega pomyślnie jednak nie bez niewielkich zgrzytów. Zainteresowanych odsyłam również do mojej mini-recenzji pierwszego tomu, tutaj skupię się na wydarzeniach z „Czerwonej pijawki”, unikając zbędnych powtórzeń.

W tym tomie wyraźnie widać, że osobowość Sherlocka zaczyna powoli zmieniać się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka wpadła mi w łapy dzięki mojej przyjaciółce. Powiem szczerze, że na początku podchodziłem do niej z rezerwą. Oficjalne kontynuacje (tu w zasadzie prequel), po tylu latach od śmierci autora, wypadają różnie. Wystarczy spojrzeć na gniot w postaci "Draculi nieumarłego" D. Stokera i I. Holta. Czy tym razem autorowi udało się nie zhańbić legendarnej postaci?

Sherlock Holmes Andrew Lane’a różni się od swojego pierwowzoru. Wbrew pozorom jest to zaleta. Autor nie „pomniejszył” tylko słynnego detektywa i nie wsadził go do swojej książki. Holmes nie jest idealnym młodzieńcem, który na dzień dobry popisuje się przed światem swoim genialnym intelektem. Jak na nastolatka przystało jest czasami porywczy, nie wszystko mu się udaje jednakże przejawia już cechy, które nadał Sherlockowi sir Arthur Conan Doyle. Charakter Sherlocka ewoluuje w ciągu powieści. Jesteśmy świadkami narodzin słynnego detektywa. Lane niezwykle sprawie wpłata w biografię Holmesa znane nam już motywy. Dowiadujemy się np. dlaczego zainteresował się pszczołami, boksem czy skąd wziął się u niego pomysł trzymania cygar w starym pantoflu (a nawet zalążki uzależnienia od używek). Czasami jest to tylko jedno zdanie, ale dla kogoś kto czytał wszystkie teksty o Holmesie jest to naprawdę miłe zaskoczenie. Autor zgrabnie też wybrnął z dylematu stworzenia super autorytetu na którym opierałby się młody detektyw. Ciężar ten jest rozłożony na kilka postaci, dzięki czemu nie ma się wrażenia, że Sherlock zapatrzył się w jednego idealnego człowieka i kopiuje jego charakter. Moim zdaniem bardzo dobry zabieg. Co mi trochę nie odpowiadało to zbyt widowiskowe akcje na końcu książki. Jednakże możemy to zrzucić na karb naszych czasów – wszechobecne wybuchy itp. Nie psuje to jednak całościowego obrazu, który jest bardzo dobry.

Od strony technicznej mamy narrację 3cio osobową. W oryginale przez większość opowiadań prowadził nas Doktor Watson. Oczywistym jest, że tutaj go nie ma więc narracja prowadzona jest w tym najpopularniejszym stylu. Mimo, że książka reklamowana jest jako „dla dzieci”, nie zauważyłem żadnego znaku infantylizacji tekstu czy bohaterów. Czyta się ją szybko i przyjemnie. Okładki całego cyklu są raczej młodzieżowe, na tylnej stronie widnieje informacja „wiek 9+”. Nie należy się tym kierować. Książka powinna przypaść do gustu każdemu fanowi Sherlocka Holmesa. Autor nie kopiuje stylu Doyle’a. Wypracował swój własny, który moim zdaniem idealnie zgrywa się z dzisiejszą rzeczywistością. Na końcu książki mamy też krótkie notatki na temat pisania przez autora powieści, fakty historyczne i inne ciekawe informacje.

Książka wpadła mi w łapy dzięki mojej przyjaciółce. Powiem szczerze, że na początku podchodziłem do niej z rezerwą. Oficjalne kontynuacje (tu w zasadzie prequel), po tylu latach od śmierci autora, wypadają różnie. Wystarczy spojrzeć na gniot w postaci "Draculi nieumarłego" D. Stokera i I. Holta. Czy tym razem autorowi udało się nie zhańbić legendarnej postaci?

Sherlock...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chyba każdy zna legendę o Królu Arturze i Rycerzach Okrągłego Stołu. Ta niesamowita opowieść wpisała się już w światowy kanon. Lancelot z Jeziora, Ginewra, Morgana le Fay czy Merlin – to postacie, których nie trzeba przedstawiać. Czy da się powiedzieć o nich coś więcej? Czy obraz wykreowany przez masową kulturę jest tym „jedynie słusznym”? Okazuje się, że to co wszyscy znamy jest tylko wierzchołkiem góry lodowej, niewielką cząstką bardzo złożonej legendy. Swoją recenzję "Le Morte d’Arthur" kieruję przede wszystkim do osób znających w znacznym stopniu temat Okrągłego Stołu. Będzie w niej dużo spoilerów jak również nawiązań do innych dzieł spad znaku legend arturiańskich. Żeby jak najpełniej wyrazić swoją myśl zamierzam nie tylko opisać dzieło Malorego, lecz również porównać je z innymi tytułami arturiańskimi.

Autorem "Le Morte d’Arthur" jest sir Thomas Malory. Romans powstał w drugiej połowie XV wieku, kiedy to Malory przebywał w więzieniu za liczne występki. Właśnie w więziennej celi zrodziła się najsłynniejsza kompilacja dziejów o królu Arturze. Sir Thomas opierał się głównie na zapiskach angielskich oraz francuskich, wtrącając oczywiście (jak każdy pisarz) swoje trzy grosze. Niech wolno mi będzie napisać, że przed lekturą tego dzieła zalecam zapoznanie się ze „Światem Króla Artura” Sapkowskiego. Ten tekst wyjaśni nam wiele na temat samej legendy, jej walijskich korzeni jak również kompleksowo opisze ważniejsze postaci. Dodatkowo zostaniemy uraczeni autentycznymi wstawkami z historii Brytanii. Wracając do głównego wątku.

Na polskim rynku nie istnieje przetłumaczona na nasz ojczysty język wersja książki. Swoje spostrzeżenia oparłem na edycji Signet Classics, pisanej uwspółcześnionym angielskim. Reedycja pod patronatem Keitha Baines’a. Pełny tytuł brzmi – "Le Morte d’Arthur, King Arthur and the legends of the Round Table". Tytuł jest tu bardzo znaczący. Znaczna część książki zawiera opis przygód Rycerzy Okrągłego Stołu. Postacie kanoniczne jakby schodzą na drugi plan (oprócz Lancelota). Edycja SC charakteryzuje się prostym językiem, czyta się ja szybko i przyjemnie. Tylko kilka razy musiałem sięgnąć po słownik w celu sprawdzenia np. części kobiecej garderoby czy zwrotów, które wyszły już z powszechnego użycia. Tekst podzielony jest na osiem części, jak w oryginale. Wstęp przybliża nam ideę legendy (w podobny sposób jak esej Pana Sapkowskiego). W gratisie, na końcu mamy spis najważniejszych postaci. Co natomiast prezentuje środek? Zacznę może od tego co mnie rozczarowało. Postać Merlina, wielkiego czarodzieja. Merlin już na 50 stronie romansu kończy swoją egzystencję (na 532 strony!). Pozostawia to wielki niedosyt, czarodziej po prostu prorokuje co 5 minut i to w zasadzie wszystko. Morgana le Fay, największa zołza legendy według mnie opisana jest jak złośliwy chochlik sikający do mleka – niby źle robi ale i tak nic jej nie wychodzi. Morgana jest zła, bo jest zła. Nie ma żadnej logicznej motywacji. Tak samo jest z Mordredem (w tej wersji jest on synem Morgause, przyrodniej siostry Artura oraz samego króla). Po narodzinach egzystuje on po prostu na dworze ojca. Prawie nic nie robi. Uaktywnia się tylko 30 stron przed końcem książki ażeby doprowadzić do upadku królestwo. Dlaczego? Bo tak. Bo musi i koniec. Tu właśnie wkracza do akcji drugi zgrzyt. Przeznaczenie. Bohaterowie legendy od początku wiedzą co ich czeka i nie mogą tego uniknąć. Wszystko jest z góry zaplanowane (inaczej jak u np. Eddingsa, gdzie mimo, że istnieje Proroctwo i wiadomo co się wydarzy to Wielka Bitwa Dobra ze Złem stoi pod znakiem zapytania). Merlin na początkowych kartach książki prorokuje Arturowi zdradę Lancelota i Ginewry, rozwalenie królestwa przez Mordreda itp. Artur to wszystko wie. Mimo to zachowuje się jakby w momencie głoszenia przepowiedni był zupełnie głuchy. Podczas wyprawy po świętego Graala, z góry wiadomo, że nikt inny tylko Galahad dostąpi zaszczytu jego odnalezienia. Cały dwór to słyszy. Mimo to wszyscy wyruszają na jego poszukiwania. Ekonomiczniej byłoby posłać tylko samego zainteresowanego. Kolejnym rzeczą, nad którą trochę boleję jest oszczędność opisów. Jeśli coś ma się zdarzyć to się zdarzy bez zbędnej paplaniny. Uther zakocha się w Igranie, zabije Gorloisa, prześpi z jego żoną a 9 miesięcy później na świat przyjdzie Artur – a w wszystko na raptem 10 stronach! We "Mgłach Avalonu" autorstwa Marion Bradley, zajmuje to ok. 100 stron. Autorka zręcznie wykorzystała taką lukę tworząc własną interpretację. "Mgły" są epicką powieścią, natomiast "Le Morte" czyta się jak podanie/legendę.

Do plusów romansu należy zaliczyć opisy rycerskich wypraw oraz przedstawienie rycerskiego kodeksu. Malory stworzył wyidealizowany obraz średniowiecznego rycerza, który nigdy nie istniał. Ale jakiż piękny to obraz! Honor oraz dotrzymywanie danego słowa to rzeczy święte, nienaruszalne. Mimo to przygody te są nieco sztampowate. Typowy scenariusz wygląda następująco (miałem nieodparte wrażenie, że czytam scenariusz XV wiecznej gry RPG): Rycerz w Poszukiwaniu Przygody wjeżdża na swym rumaku do Lasu (zawsze w pobliżu jest jakiś las). Za niemal każdym drzewem czai się jakaś dama z questem (pisownia oryginalna). Ów dama zleca rycerzowi zadanie:
- ubicia Złych Rycerzy
- ubicia Wielkiego Złego Rycerza ze świtą
- odzyskania Magicznych Przedmiotów, które uleczą jej ukochanego
- uratowania jej od pohańbienia, gdyż goni ją Występny Rycerz
- okazjonalnie zdarzają się niemoralne propozycje
Rycerz wykonuje zadanie i otrzymuje Wielką Nagrodę. W Brytanii króla Artura panuje też zwyczaj odpoczywania przy studniach (rosną one jak grzyby po deszczu co 5 metrów). Następnie należy się rozebrać, przywiązać konia i zdrzemnąć. Zostanie się wtedy okradzionym i można śmiało szukać zemsty. Nie zliczę ile razy tak się stało. Kilka razy musiałem odkładać książkę w celu uspokojenia napadów śmiechu. Szczególnie podczas wypraw po Świętego Graala. Przygoda Sir Borsa w zamku z 12 dwórkami jest według mnie majstersztykiem. Ogólnie księga z Sangrealem została napisana tylko i wyłącznie pod postać Galahada, idealnego rycerza. Autorami tej opowieści byli zakonnicy, nic dziwnego że wzywanie Boga co chwilę jest na porządku dziennym. Mimo mojego trochę kpiarskiego tonu, przygody rycerzy Okrągłego Stołu bardzo mi się podobały. Były miłą odskocznią od znanego już kanonu. Najtrudniej czytało mi się Księgę Sir Tristana (tak tak, tego od Izoldy). Rycerskie wartości osiągają tu apogeum i prowadzą do absurdalnych sytuacji, zupełnie pozbawionych logiki. Najprzyjemniej natomiast wspominam Księgę Świętego Graala, przygody Sir Garetha oraz Sir Lancelota.

Retellingiem "Le Morte" jest dzieło Terence’a White’a "Był sobie raz na zawsze król". Autor wiernie trzyma się oryginału, oczywiście dodając coś od siebie. Postać Lancelota zostaje gruntownie przebudowana. Wypada to naprawdę wyśmienicie. Tak samo jak Bradley we "Mgłach", tak i White wykorzystuje lukę w tekście Malorego. Cały pierwszy tom poświęcony jest magicznej edukacji Artura pod czujnym okiem Merlina. Kolejne tomy w miarę trzymają się pierwowzoru. Natomiast nowatorskie podejście do tematu prezentuje Bradley w swoich "Mgłach Avalonu". Opowiada historię Camelotu z perspektywy kobiet z otoczenia króla Artura. Idealnie łączy wątki chrześcijańskie z pogańskimi, główny trzon historii z własną interpretacją opartą na walijskich korzeniach legendy. Według mnie jest to najlepszy retelling legendy arturiańskiej zawierający wszystko co tylko możliwe. Na szczególną uwagę zasługuje podejście do Merlina oraz Pani Jeziora – nie są to konkretne osoby tylko tytuły. W powieściach White’a i Bradley bohaterowie zostali wyposażeni w duszę. Morgana i Mordred działają z określonych pobudek, nie są źli bo tak.

Wracając do dzieła Malorego. Autor niezwykle skrupulatnie skupia się na turniejach rycerskich. Jest to bardzo ważną częścią życia codziennego. Praktycznie przy każdej okazji jak również przy jej braku, królowie urządzają turnieje. Nie powiem żeby autor górnolotnie to opisywał (może to wina uwspółcześnionego języka?). Opis ogranicza się do napisania, który rycerz spadł z konia podczas szarży i ile czasu później walczyli na miecze. Rycerze równie chętnie ścinają głowę zwykłemu oponentowi co śmiertelnemu wrogowi. Odrąbywanie głowy jest na porządku dziennym ażeby później iść zjeść w spokoju kolacje. Kilka razy zdarzyło się też pozbawić głowy damę czy nawet Panią Jeziora. Rozumiem, że to wszystko przedstawia obyczajowość i kulturę ówczesnego świata, średniowiecznej Europy. Niemniej w XXI wieku takie zachowania wywołują podnoszenie się kącika ust.

Podsumowując, mimo tego co napisałem powyżej, uważam "Le Morte" za dzieło wybitne i warte polecenia. Stanowi ono idealne odzwierciedlenie minionych czasów (albo raczej minionych ideałów). Książkę polecam osobom zaznajomionym już z legendami arturiańskimi. Nie należy zaczynać od niej swojej przygody z Okrągłym Stołem. Lepiej przeczytać najpierw „Świat króla Artura” Sapkowskiego, „Był sobie raz na zawsze król” White’a oraz „Mgły Avalonu” Bradley. Wtedy Le Morte stanie się bardziej zrozumiałe.

Chyba każdy zna legendę o Królu Arturze i Rycerzach Okrągłego Stołu. Ta niesamowita opowieść wpisała się już w światowy kanon. Lancelot z Jeziora, Ginewra, Morgana le Fay czy Merlin – to postacie, których nie trzeba przedstawiać. Czy da się powiedzieć o nich coś więcej? Czy obraz wykreowany przez masową kulturę jest tym „jedynie słusznym”? Okazuje się, że to co wszyscy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Sięgając po ten tytuł kierowałem się dwiema przesłankami - tematem tej powieści, którym są polowania na czarownice, a dokładniej losy pewnego inkwizytora oraz... spisem treści. Nie żeby na kartach początkowych zostały zawarte jakieś wielkie idee, nic z tych rzeczy. Spis treści przypomina do złudzenia ten z "Malleus maleficarum" - autentycznego, niesławnego podręcznika łowców czarownic. Nazwy działów zaczynają się od litery "O" i pokrótce opisują alegorycznie to, o czym dany dział traktuje. Spis nabiera przez to tajemniczego i zagadkowego brzmienia... Mimo że autorką tej powieści jest Hiszpanka (mam raczej nieciekawe doświadczenia z hiszpańskimi pisarzami), zdecydowałem się na zakup książki. Czy było warto?

"Ars magica" zabiera nas do czasów XVII-wiecznej Hiszpanii, gdzie polowania na czarownice właśnie rozkwitają. Salazar, dość wysoko postawiony inkwizytor, ma odbyć podróż w celu wykonania "edyktu łaski" na skruszonych czarownikach: każdy, kto ukorzy się przed Bogiem, dostąpi odpuszczenia grzechów. Jego wizytacje w poszczególnych miastach są niezwykle wyczekiwane, bowiem lud panicznie boi się plagi czarownic. Inkwizytor, który nie wierzy ani w Diabła, ani w Boga, stara się wszystko logicznie wytłumaczyć, co nie podoba się jego kolegom po fachu. Salazar podróżuje razem ze swoimi dwoma pomocnikami, bratem Domingiem i nowicjuszem Inigiem - w tym ostatnim zakochana jest młoda czarownica, Mayo. Historia inkwizytora przeplata się właśnie z losami niedoświadczonej adeptki magii, która podróżuje za świtą Salazara w nadziei na odnalezienie swojej przyjaciółki Eddary. Została ona bowiem pojmana przez Święte Oficjum i ślad po niej zaginął.

Powieść, według mnie, jest przeciętna. Nie razi jakimiś wielkimi niedociągnięciami, ale też nie zachwyca górnolotnością czy oryginalnością. Historia opowiedziana przez Riesco mnie osobiście nie porwała. Miała ciekawsze fragmenty, ale mogłem spać spokojnie i nie niepokoiłem się losem bohaterów. W dużej mierze fabuła przewidywalna, już w połowie wiedziałem, kto jest głównym "złym", choć jego logiczne nad wyraz motywy nie były takie łatwe do odgadnięcia. Wątek romantyczny w ogóle do mnie nie przemówił, oceniam go jako wręcz drętwy. Jeszcze jedna rzecz nie dawała mi spokoju, kiedy czytałem tę książkę - autorka miała manię na punkcie "koloru indygo", odcieni błękitu, pisania co i rusz pełnego imienia i nazwiska postaci, a na początkowych kartach powieści co chwila czytałem o "całowaniu diabła pod ogonem".

To, co warto docenić w tej książce, to niewątpliwie dość dobrze odwzorowana mentalność ówczesnych ludzi. Ich zabobonnych wierzeń i dziwnych rytuałów. Autorka zgrabnie i z dużą dozą autentyzmu opisała różne praktyki magiczne i z tej perspektywy tytuł "Sztuka magii" jak najbardziej do tej powieści pasuje. Mamy tu bowiem kilka magicznych przepisów, np. jak uwarzyć eliksir miłości czy pozbyć się brodawek. Czary przedstawione w książce kojarzyły mi się zwłaszcza z Wiccą - neopogańską religią natury. Sama Mayo opisywała siebie jako dobrą znachorkę, która czerpie swą moc z przyrody. Z tego względu powieść sprawia też w niektórych miejscach wrażenie praktycznego poradnika.

Komu poleciłbym tę książkę? Nie jestem do końca przekonany. Historia Salazara to dość przeciętna przygoda pewnego inkwizytora, wątek miłosny niczym szczególnym się nie wyróżnia, ale dla innych czytelników, zwłaszcza płci pięknej, może okazać się interesujący. Powieść mogą przeczytać osoby zainteresowane tematem czarownic, literaturą historyczną czy ludzie lubiący małą dawkę romantyzmu w powieści osadzonej w czasach minionych. Książka nieobowiązkowa, lecz jeśli aktualnie nic nie czytasz, to możesz po nią sięgnąć traktując jako przerywnik w obcowaniu z bardziej ambitną literaturą.

Sięgając po ten tytuł kierowałem się dwiema przesłankami - tematem tej powieści, którym są polowania na czarownice, a dokładniej losy pewnego inkwizytora oraz... spisem treści. Nie żeby na kartach początkowych zostały zawarte jakieś wielkie idee, nic z tych rzeczy. Spis treści przypomina do złudzenia ten z "Malleus maleficarum" - autentycznego, niesławnego podręcznika...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Dracula: Nieumarły Ian Holt, Dacre Stoker
Ocena 6,2
Dracula: Nieum... Ian Holt, Dacre Sto...

Na półkach: ,

Jestem po lekturze "Drakuli. Nieumarłego". I jedyne, co nasuwa mi się na myśl, to słowo "porażka"... Czytając czułem się, jakbym pierwszy raz na oczy widział, znanych mi już, bohaterów. Książkę tę uważam za tanią masówkę. Jest to bowiem literacki miszmasz. Autorzy wrzucili do jednego worka historyczne postacie, niewykorzystane pomysły samego Brama, popularną w dzisiejszych czasach wizję wampirów, flaki fruwające w powietrzu i polali to jeszcze sosem seksualnego romantyzmu. Jednym słowem - pomyłka, jak ich mało.

Dracula przedstawiany jest tu jako wielki bohater, romantyczny i namiętny kochanek, a do tego bojownik boży... Przy czytaniu tej powieści co chwila opadały mi ręce w geście dezaprobaty. Ogólnie książka wydaje się scenariuszem filmu rodem z Hollywood (początkowo Holt chciał tak właśnie zrobić, nakręcić film, ale później razem ze Stokerem postanowili najpierw napisać powieść). Nic więc dziwnego, że występuje tu wartka akcja, punkt widzenia zmienia się jak w kalejdoskopie, a postaci co chwila okazują się kimś innym niż są naprawdę (gorzej niż w brazylijskiej telenoweli!).

Co do samych postaci, to (przepraszam za kolokwializm, ale nie znajduję innego słowa, które lepiej by opisywało moje zdanie) zostały one "zeszmacone". Mina pokazana jest jako nienasycona nimfomanka, Dracula, jak już pisałem, co chwila wzywa Boga, Seward to morfinista, a van Helsing tak na prawdę jest postacią negatywną... Cieszę się, że Lucy dokonała żywota w oryginale Brama, bo boję się, co autorzy mogliby z nią zrobić. Jedyną postacią, która przypadła mi do gustu, był Arthur Holmwood - niemogący zapomnieć śmierci swej ukochanej arystokrata. Jedynie w tej postaci odnalazłem cząstkę dawnej powieści Brama.

Nie będę się już dłużej rozpisywał, bo tylko mógłbym mnożyć niedorzeczne spoilery. Podsumowując: moim zdaniem, książka nie zasługuje na manio oficjalnej kontynuacji przygód najsłynniejszego wampira. Jest zbyt nowoczesna, pisana pod kulturę masową i totalnie odbiega od powieści Brama. Może się spodobać nowemu pokoleniu, które zostało wychowane na krwawych obrazach medialnych i melodramatycznych serialach. Osobom starszej daty i ludziom, którzy czytali oryginalnego "Draculę" nie przypadnie raczej do gustu. Jedyny i prawdziwy wampir zginął w Transylwanii z rąk Jonathana Harkera i Quinceya P. Morrisa.

Na koniec pragnę przeprosić wszystkich, który mogli poczuć się urażeni moją recenzją. Stanowi ona wyłącznie moje osobiste zdanie i moim celem nie było obrażanie kogokolwiek.

Jestem po lekturze "Drakuli. Nieumarłego". I jedyne, co nasuwa mi się na myśl, to słowo "porażka"... Czytając czułem się, jakbym pierwszy raz na oczy widział, znanych mi już, bohaterów. Książkę tę uważam za tanią masówkę. Jest to bowiem literacki miszmasz. Autorzy wrzucili do jednego worka historyczne postacie, niewykorzystane pomysły samego Brama, popularną w dzisiejszych...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przyznam się, że sięgając po książkę Shelley miałem już wyrobione zdanie na temat całej historii. Kultura masowa niemalże zalewa nas wizerunkiem Frankensteina (tu jeszcze piszę to "imię" z wielkiej litery). Ot nieudany eksperyment naukowy wymknął się spod kontroli i sieje spustoszenie, jęcząc, zawodząc i zabijając wszystko dookoła. Sądzę, że wielu z nas ma w umyśle obraz zielonkawego monstrum (teraz jestem bliżej "imienia" niż na początku), szwów, opuszczonej posiadłości/zamku, obłąkanego doktora i jego pomocnika oraz, jakże zapadając w pamięć scenę "narodzin" potwora przy użyciu wyładowań elektrycznych... Cóż sam literacki pierwowzór ma się zgoła nijak do tego wszystkiego.

Po lekturze powieści byłem pozytywnie zaskoczony jej głębią. Nawet mógłbym powiedzieć, że to powieść bardziej psychologiczna niż literatura grozy, choć to pewnie zależy od preferencji czytelnika. Jeśli ktoś zdecyduję się sięgnąć po ten wspaniały kawałek literatury, do czego gorąco zachęcam, na pewno nie pożałuje a nawet wyda kilka okrzyków zdumienia. Największą niespodzianką dla czytelnika będzie zapewne fakt, że książka skupia się bardziej na przeżyciach głównych bohaterów (Wiktora Frankensteina i jego "dzieła") niż żądzy krwi potwora.

Wiktor Frankenstein to człowiek nowej epoki, zafascynowany nauką, a w szczególności tym, co kryje się za kurtyną śmierci i jak ową kurtynę powstrzymać od zapadnięcia. W chwili obsesyjnego uniesienia tworzy on istotę, która jest tak niedoskonała, że swego kreatora napawa lękiem i obrzydzeniem. O ile teraz mogłaby się rozpocząć krwawa masakra, to na szczęście tak nie jest. W powieści możemy razem z Wiktorem przeżywać jego rozterki dotyczące tego na jaki bulwersujący czyn się poważył. Dane nam też jest poznać opinię najbardziej zainteresowanego czyli relację samej istoty stworzonej przez Frankensteina - bezimiennego monstrum (w książce nie ma słowa na temat imienia stwora, to kultura masowa każe nam nazywać potwora mianem jego kreatora). Jak się okazuje, ta zdeformowana istota ma do opowiedzenia bardzo ciekawą historię, historię opowiadaną z nienaganna dykcją (kolejny mit, potwór umie doskonale mówić i wcale nie wydaje nieartykułowanych dźwięków). Sądzę, że wielu zdziwi głębia uczuć jakie kryją się w tym stworze oraz, że jest to obraz o sto osiemdziesiąt stopni inny niż znamy z mediów. Na kartach książki będziemy mogli też przeżyć niezwykłą więź łączącą Frankensteina z jego przybraną siostrą, a później ukochaną, będziemy świadkami wyścigu po zakazaną wiedzę oraz granic ludzkiej natury.

Co do samej strony technicznej powieści, to przez większość czasu jesteśmy raczeni bezpośrednią relacją Wiktora. Opowiada on swoją historię od szczęśliwych lat dziecięcych aż do tragicznych wydarzeń końcowych włącznie. W międzyczasie pałeczkę narracji przejmuje monstrum opowiadając wszystko z własnej perspektywy. Dodatkowo na samym początku i końcu poznajemy tę historię z ust nieustraszonego kapitana statku, który znalazł Frankensteina na dalekiej Północy. Podsumowując - narracja z perspektywy trzech osób.

Na zakończenie dodam jeszcze, że ekranizacją filmową najbardziej zbliżoną do oryginału nie jest, o dziwo, jego najsłynniejsza adaptacja z 1931, a film Kennetha Branagha z 1994. Oczywiście nie jest to wierne, lustrzane odbicie powieści, ale zawiera najwięcej treści z samej książki. Detale zostały zmienione, tak samo jak kilka scen końcowych ale główny trzon i charakter został, według mojej opinii, idealnie odwzorowany.

"Frankenstein, czyli nowoczesny Prometeusz" to lektura ponadczasowa, poruszająca kwestie nawet w dzisiejszych czasach aktualne i budzące niepokój.

Przyznam się, że sięgając po książkę Shelley miałem już wyrobione zdanie na temat całej historii. Kultura masowa niemalże zalewa nas wizerunkiem Frankensteina (tu jeszcze piszę to "imię" z wielkiej litery). Ot nieudany eksperyment naukowy wymknął się spod kontroli i sieje spustoszenie, jęcząc, zawodząc i zabijając wszystko dookoła. Sądzę, że wielu z nas ma w umyśle obraz...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to