-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik253
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Cytaty z tagiem "zakochany" [32]
[ + Dodaj cytat]Zakochany człowiek nie śpi, nie je, niknie w oczach jak torturowany więzień.
Narzucić swojej namiętności maskę dyskrecji (niewzruszoności): czysty to heroizm. Jednak całkowite ukrycie namiętności (czy po prostu przesadnego gestu) jest nie do pojęcia: nie żeby podmiot ludzki był zbyt słaby, lecz dlatego, że namiętność jest z istoty po to, by ją widziano: trzeba, by skrywanie było widoczne: wiedz, że coś przed tobą ukrywam – oto aktywny paradoks, który muszę rozwiązać: trzeba, by jednocześnie wiedziano i nie wiedziano: aby wiedziano, że nie chcę tego pokazać: oto przesłanie, które kieruję do innego. Larvatus prodeo: idę naprzód, pokazując palcem swoją maskę: na swoją namiętność nakładam maskę, lecz dyskretnym (i przebiegłym) palcem na tę maskę wskazuję. Nie ma ofiary miłosnej bez końcowego teatru: znak jest zawsze zwycięski.
Wyobraźmy sobie, że płakałem po jakimś drobnym zdarzeniu, z którego on nawet nie zdał sobie sprawy (płacz należy do zwykłych czynności zakochanego ciała), i że nie chcąc, aby to się wydało, zakładam na zamglone oczy ciemne okulary (piękny przykład negacji zaprzeczonej: zaciemnić sobie wzrok, aby nie być widzianym). Zamiar tego gestu jest wyrachowany: chcę zachować moralną korzyść stoicyzmu, „godność”, a zarazem wywołać sprzeczne z tym czułe pytanie („Ale co ci jest?”); chcę być zarazem żałosny i wspaniały, chcę być w jednej chwili dzieckiem i dorosłym. Tak czyniąc, wchodzę w grę, ryzykuję: albowiem zawsze jest możliwe, że w ogóle nie spyta mnie o te niecodzienne okulary i że właściwie nie dostrzeże żadnego znaku.
Serce, jak wierzę, jest tym, co daję. Za każdym razem, gdy dar mi odsyłają, nie dość jest powiedzieć za Werterem, że serce jest tym, co ze mnie pozostaje, kiedy już odsunę od siebie całą zmyślność, o jaką się mnie posądza i jakiej nie chcę; serce jest tym, co ze mnie pozostaje, i to serce, które leży mi na sercu, jest sercem ciężkim: ciężkim od odpływu, który je wypełnił nim samym (tylko zakochany i dziecko mają ciężkie serce).
Mój lęk, jak się zachować, jest błahy, coraz bardziej, nieskończenie błahy. Jeśli inny daje mi, przypadkiem czy od niechcenia numer telefonu, pod którym w tych godzinach mogę go zastać, natychmiast wpadam w szaleństwo: mam do niego zadzwonić, czy nie? (Na nic by się zdało powiedzieć sobie, że mogę zadzwonić – taki jest przecież obiektywny, racjonalny sens jego przesłania – bo nie wiem, co począć z tym właśnie przyzwoleniem). Coś, co pozornie nie wywołuje, nie wywoła konsekwencji, jest daremne. Ale ja, podmiot zakochany, dostrzegam wszystko, co nowe, wszystko, co przeszkadza, nie pod postacią faktu, lecz znaku, który należy odczytać. Z miłosnego punktu widzenia fakt jest brzemienny w skutki, dlatego że natychmiast przekształca się w znak: to znak, a nie fakt, wywołuje konsekwencje (swoim oddźwiękiem). Jeśli ten inny dał mi swój numer telefonu, czego było to znakiem? Czy była to zachęta, by skorzystać z niego natychmiast i sprawić mu przyjemność, czy tylko jakby co, w razie konieczności? Moja odpowiedź również będzie znakiem, który ten inny niechybnie zinterpretuje, rozpętując między nim a mną burzliwy przepływ obrazów. Wszystko znaczy: na skutek tej propozycji wpadam w rachunki, związuje sobie ręce obliczaniem, nie pozwalam sobie na uniesienie. Niekiedy, od usilnego rozważania „niczego” (bo tak nazwałby to świat), wyczerpuję się: wówczas staram się jakimś zrywem, niczym tonący, który odbija się stopą od morskiego dna, powrócić do decyzji spontanicznej (spontaniczność: wielkie marzenie: raj, moc, rozkosz): no dobrze, zatelefonuj sobie do niego, skoro masz taką chęć! Ale próżny to trud: czas miłosny nie pozwala zrównać impulsu i czynu, zebrać ich razem: nie jestem człowiekiem małych „acting-out”; moje szaleństwo jest uładzone, nie daje nic po sobie poznać; ja od razu boję się konsekwencji: to mój strach – moje rozważanie – jest „spontaniczne”.
Doświadczam rzeczywistości jako systemu władzy. Coluche, restauracja, malarz, Rzym w świąteczny dzień – wszyscy narzucają mi swój system bycia: są źle wychowani. Czyż niegrzeczność nie jest tylko: pełnią? Świat jest pełny, pełnia jest jego systemem, a system ten – jeszcze jedna zniewaga – przedstawiany jest jako „natura”, z którą muszę utrzymywać dobre stosunki: aby być „normalnym” (zwolnionym z miłości), muszę uznać Coluche'a za komicznego, restaurację J. Za dobrą, malarstwo T. za piękne, a święto Bożego Ciała za pełne życia: muszę nie tylko znosić władzę, lecz jeszcze wejść z nią w bliskie porozumienie: „kochać” rzeczywistość? Jakież to odpychające dla zakochanego (dla cnoty zakochanego)!. Póki dostrzegam świat jako wrogi, póty pozostaję z nim związany: nie jestem szalony. Niekiedy jednak, gdy wyczerpuje się mój zły nastrój, nie mam już dla siebie żadnego języka: świat nie jest „nierzeczywisty” (bo w takim razie mógłbym jeszcze o nim mówić: istnieje sztuka nierzeczywistości, i to wielka), lecz odrzeczywistniony: rzeczywistość wycieka z niego w jakieś nigdzie i nie mam już pod ręką żadnego sensu (żadnego paradygmatu); nie potrafię określić swoich relacji z Coluchem, restauracją, malarzem, Piazza del Popolo. Jaką bowiem relację mogę mieć z władzą, skoro nie jestem ani jej niewolnikiem, ani wspólnikiem, ani świadkiem.
Każdy zakochany jest szaleńcem, myślimy. Lecz czy wyobrażamy sobie szaleńca zakochanego? W żadnym razie. Mam prawo jedynie do ubogiego, niepełnego, metaforycznego szaleństwa: miłość czyni mnie jakby szalonym, lecz ja nie porozumiewam się z siłami nadprzyrodzonymi, nie ma we mnie żadnego sacrum; moje szaleństwo, zwykły brak rozsądku, jest płaskie, wręcz niewidoczne, ponadto jest całkowicie włączone w kulturę: nie budzi lęku. (A przecież to w stanie zakochania niektóre rozumne podmioty odkrywają nagle, że szaleństwo jest możliwe, gdzieś tutaj, blisko: szaleństwo, w którym zatopić by się mogła sama miłość).
Wszystkie rozwiązania, jakie sobie wyobrażam, są wewnętrzne wobec systemu miłosnego: odejście, podróż, samobójstwo – to zawsze zakochany zamyka się, odchodzi czy umiera; jeśli patrzy na siebie w odosobnieniu, odchodzącego czy umierającego, widzi zawsze kogoś zakochanego; nakazuję sobie być zawsze zakochany oraz już nim nie być. Ten rodzaj tożsamości problemu i rozwiązania w sposób dokładny tworzy definicję pułapki: zostałem schwytany, gdyż zmiana systemu jest poza moim zasięgiem: „urządziłem się” dwa razy: wewnątrz własnego systemu oraz dlatego, że nie mogę go zastąpić żadnym innym. Ten podwójny węzeł jest, jak się zdaje, definicją pewnego typu szaleństwa (pułapka się zamyka, kiedy nieszczęściu nic się nie przeciwstawia: „Aby powstało nieszczęście, nawet dobro musi krzywdzić”). Łamigłówka: chcąc „z tego wyjść”, należałoby wyjść z systemu – z którego chcę wyjść itd. Gdyby obłęd miłosny nie mijał z „natury”, nie znikał sam z siebie, nikt nigdy nie mógłby położyć mu kresu.
Zakochany popada w obłęd („przemieszcza poczucie wartości”), jednakże jego obłęd jest głupi. Cóż bardziej głupiego niż zakochany? Tak głupiego, że nikt nie ośmiela się publicznie mówić jego dyskursem bez poważnej mediacji: powieści, teatru czy analizy. Daimon Sokratesa (ten, kto mówił najpierw w nim) podpowiadał mu: nie. Mój daimon jest, przeciwnie, moją głupotą: niczym Nietzscheański osioł, mówię „tak” wszystkiemu w polu mojej miłości. Upieram się, odrzucam wcześniejsze doświadczenia, powtarzam te same zachowania; nie można mnie wychować – i ja sam nie mogę siebie wychować, mój dyskurs jest wiecznie nieprzemyślany; nie umiem nim obracać, stopniować go, rozmieszczać w nim różnych spojrzeń, cudzysłowów; mówię zawsze dosłownie; chwytam się obłędu ugrzecznionego, uzgodnionego, dyskretnego, oswojonego, zbanalizowanego przez literaturę.