cytaty z książek autora "Marek Zychla"
Odnoszę wrażenie, że szczęście odwraca się ode mnie z zamiarem zakończenia znajomości. Mieliście tak kiedyś? Każdemu sprzyja, uśmiecha się do największych szumowin, flirtuje z idiotami, a was nie dostrzega.
Nie czuję się stworzony do wszechświata, w którym chaos odkręca każdą śrubkę.
Robot kuchenny, na tym powinniśmy poprzestać. Mikser, a nie te późniejsze Rastary, co zaczęły podtruwać ludzi.
Jakieś (nagle) ocieplenie; (nagle) front wyżowy z Afryki; łazienka z (nagle) wydajnym grzejnikiem, z olejem opałowym (nagle) w promocjach; (nagle) praktyczna tkanka tłuszczowa, a nie zwały przemarzniętego łoju pod skórą.
Nagle…
…skończyła się ciepła woda.
Dziecko, urojenia przypominają sen, w którym dzieje się wiele głupot, ale póki śnisz, nie kwestionujesz oniryczności. Możesz rodzić tuziny diabłów, cierpieć i błagać o litość, ale nie możesz przestać. Twój świat bierze cię na wyłączność, więc czym się różni od prawdziwego? Żyjesz, walczysz, radzisz sobie lub nie i wreszcie umierasz.
Są takie burze, co rozświetlają niebo nocą. Błyska się, po czym przewala się ten błysk w poziomie po niebie, a grzmotu nie słychać. Zaczyna się nieśmiało, raz, gdzieś skrawkiem sklepienia, krótkim mignięciem. Po chwili dwukrotnie, trzykrotnie - dłużej, mocniej! - wreszcie widać linię błyskawicy tnącą chmury, ale to wciąż cichutko, gdzieś wysoko, dla wielu niezauważalnie. Po kwadransie niebo nie gaśnie. - Obiekt wzdycha. - Momenty czerni są niemile widziane, zaledwie na ułamki sekund. Coś czasem grzmotnie, albo zahuczy i wtedy wiesz, wszyscy wiedzą, że dzieje się źle, że burza będzie, jakich mało.
-Teorie spiskowe kiełkują w pani głowie niczym rzeżucha na gazie.
Dom zaczynał przypominać chlew, szczególnie pod względem smrodliwości. Brakowało kobiecej ręki. I męskiego wstydu.
Twoi nowi przyjaciele mają dusze wojowników, skoro walczą przez całe życie".
- Uroczo tu – skomentował Turowski. Atos milczał. – Jak w betoniarce.
Pioruny zaczynają walić w głąb ciebie i rozrywać każdą komórkę ciała na strzępy, i nie możesz powiedzieć, że są nieprawdziwe, skoro boli. Nie znasz nic prawdziwszego. Spoglądasz z zazdrością, ale i z niedowierzaniem na rzeczywistość bliskich, gdzie niekiedy niebo się co najwyżej lekko zachmurzy, ale ich świat nie jest twoim. Nawet nie stoją blisko siebie.
Żule faktycznie potrafią polać kogoś benzyną i podpalić.
Nic niezwykłego, o ile nie robią tego w mieszkaniu.
Walczyli całymi wolnogodzinami, a odgłosy bitwy niosły się w najdalsze zakątki Annwn, by rezonować oceanem plotek.
-Też wolałbym się nie urodzić - myśli, ale nie mówi tego mamie, bo nie chce jej ranić.
- Ludzie umierają - rzuca, kiedy ta posądza go o bezduszność. - Nawet ci kurewsko bogaci.
Tak, John kochał książki bardziej od ludzi, chociaż nie potrafił czytać. Z nauką nigdy nie było mu po drodze.
Umieramy i rodzimy się jako świetliki, to głosił podopieczny. Pięknie, zgrabnie, romantycznie wręcz, a przy tym prosto, w miarę logicznie...
Dusza ulotna, podobna oddechom, świetlikom, motylom, pszczołom, dusz lekka, uwielbiająca wędrówki. [...] Pierwsza dusza, dusza myśli, rezyduje w głowie, gdzie za schronienie służy jej mózg. Druga dusza, dusza życia, pomieszkuje w sercu. I tylko w świetlikach znajdziesz je obie.
Finką rozpruwam Australię. Przygryzam przy tym język, bo o wywrotkę nietrudno. Kamień na kamieniu, szkło, kapsle, jakieś odpryski betonu, kawałki cegieł, całość przemieszana z ziemią. Pieprzone antypody, pieprzone podwórko. Ola spogląda na sunące ostrze w nadziei, że nie utrzymam równowagi i nie dociągnę linii. Pewnie liczy na to, że następnym razem pogramy w coś dziewczęcego. Dociągam, po czym zadeptuję wcześniejszą granicę. Kolejny rzut celowo chybiam, by przedłużyć nasze tête-à-tête – z miłości, z lęku przed samotnością i grą w gumę.
Nawałnica zelektryzowała powietrze, przy okazji sprawdzając wytrzymałość okien. Od grzmotów szybciej biły serca poznaniaków i chociaż adrenalina krążyła im w żyłach, awarie w dostawie prądu zmusiły mieszkańców do szybszego wylądowania w łóżkach. O dziwo zasypiało się łatwo, a sny przybywały gdzieś zza najgęstszych mgieł, wyjątkowo lepkie i głębokie niczym dźwięk dzwonu.
Siąpiło, lało, mżyło i popadywało na zmianę – z chłodem w pakiecie. Krople ciągnęły za sobą niedobitki pożółkłych liści, aby zmieszać je z błotem. Było ciemno – księżyc niewiele mógł zdziałać, przysłonięty warstwą chmur.
Miecze odbijały się od pancerzy, a ostrza szczerbiły, zahaczając o kolce. Ludzką skórę raniły chitynowe oraz kostne wyrostki, pazury i zębiska. Dochodziło do pierwszych poparzeń, drugich oddechów, trzecich czy nawet setnych szans na powodzenie, które jakoś nie zamierzało nadejść.
Szarzeliśmy nagle, dosłownie. Żaden kolorowy ciuch nie wytrzymywał dłużej niż do pierwszego prania, blakły obrazy na ścianach – czy raczej plakaty (kogo stać było na obraz?!; najwyżej fototapeta jaśniała u najbogatszych lub jakaś odporniejsza na odbarwianie farba). Tęczówki nam również popielały, a z pomalowanych paznokci po godzinie odłaził lakier.
Urządzają msze, na których dochodzi do rytualnych mordów przy jękach zebranych. Nie interweniuję, dopóki mordują się między sobą, za ogólnym przyzwoleniem tej kongregacji. Raz tylko zapolowali na przechodniów… Wpadłam wtedy wściekła do ich kościółka i wybiłam starszym duchownym takie pomysły z głowy, zapoznając ich z religijną ideą dziesięciny, nieco na moje potrzeby zmodyfikowaną. A ponieważ walcząc gubię się w rachunkach, to wykosiłam z połowę wiernych Rempartian (tak się nazwali, cokolwiek to znaczy) – pozostałych dopadł chyba kryzys wiary i najzwyczajniej uciekli.
Najpiękniejsze są te z pierwszych razów, które stają się zarazem ostatnimi.
Kris z trudem panował nad zszarganymi nerwami, nad roztrojonym
żołądkiem, nad potliwością dłoni czy nad nerwowym tikiem w postaci
drgającej lewej powieki. Kris zaczął powątpiewać w swoje przywódcze
zdolności. Z coraz większym lękiem spoglądał na wiszący
nad nim topór prezydentury.
Niebieska pojawiła się znikąd, jakby wypączkowała z ciemnego błękitu nieba. Zatoczyła koło nad maszerującymi Fenidami, więc ci przystanęli i zaczęli ją sobie wskazywać. Wyczekała, aż zachłysną się jej pięknem, po czym momentalnie straciła na urodzie, a oblicze, które zaprezentowała, nie odbiegało od legend o Banshee – od pokoleń wierzono, że ten, kto ujrzy prawdziwą twarz zjawy, umrze z przerażenia.
Małe zwierzątka zmuszone są, by nieustannie na siebie uważać, a przy tym nabiegać się, naskakać, namęczyć przy każdej czynności, która od większych nie wymaga aż takiego wysiłku. Małe zwierzątka otrzymały w zamian od Arduinny szybkość wraz z wytrzymałością oraz nadwrażliwość na najdrobniejszy dźwięk czy ruch. I bardzo zapracowane serduszka. Niemal tak zapracowane, jak wąsiki czy łapki.
- Ogma sikać kwasem! Pluć kwasem! Zawsze? - zmartwił się,
bo nie chciał tracić tak niesamowitych właściwości.
- Nie wiem, czy zawsze, bo sporo się tego gówna - Lorcan
miał na myśli proszek - nawdychaliśmy. Pewnie zawsze… Ale to magia… - zaczął dumać. - Czyli żadna tam nauka, bo jak moglibyśmy mieć kwas w sobie i dalej funkcjonować…?
Ogma nie słuchał, tylko splunął na ścianę pokrytą mchem, a ta zaczęła syczeć i dymić.