cytaty z książki "Pink Floyd: Szyderczy śmiech i krzyk rozpaczy"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Na początku maja Jones poprosił muzyków Soft Machine, aby pomogli
w nagraniach. Perkusista grupy, Robert Wyatt, opowiadał kilka lat później:
Myślałem, że uczestniczę w próbach. Pytaliśmy: „Jaka tonacja, Syd?", a on
odpowiadał: „Owszem". Mówiliśmy: „Zabawne, Syd, ale pierwszy takt jest
w metrum takim i takim, a potem następuje fragment w metrum takim i takim".
A on na to: „Och, czyżby?" Taśma kręciła się, my siedzieliśmy próbując coś
z niego wycisnąć, a on wstawał nagle i oświadczał: „No dobra, dziękuję
bardzo".
Wydawało się, że Barrett ma w nadmiarze to wszystko, czego nie zbywało
pozostałym. I bez czego marzenia o karierze są zazwyczaj mrzonką. Iskrę bożą.
Nieograniczoną fantazję. Niezłomną wiarę w siebie. Zaraźliwy entuzjazm. Odrobinę
bezczelności. Wiele wdzięku. I to coś nieuchwytnego, co nazywają charyzmą.
Raczej starał się unikać poważniejszych tematów i głębszych myśli. Mówił: "Fajnie, gdy tekst jest wieloznaczny. Może wówczas zainteresować więcej osób. Ale ja najbardziej lubię proste piosenki".
Jeden z wyjątków to Chapter 24, poetycka parafraza kilku myśli z Heksagramu
24 ze słynnej księgi wyrocznej / Cing, zaliczanej do kanonu literackiej
spuścizny konfucjanizmu. Wydaje się świadczyć o tym, że Barrett już wtedy miał
świadomość zachwianej równowagi wewnętrznej i rozpaczliwie próbował
odmienić swoje życie, uwolnić się od dręczących go koszmarów, odzyskać
spokój ducha. Ale w tym czasie nikt, nawet koledzy z zespołu, nie zrozumiał
Chapter 24. A wschodni myśliciel Maharaji Charan Singh Ji, u którego Barrett
szukał odpowiedzi na pytanie, jak nadać życiu nową wartość, uraczył go jedynie
kilkoma komunałami. Syd wrócił ze spotkania z nim z poczuciem odtrącenia.
Barrett był dla Amerykanów przybyszem z Marsa. Takie w każdym razie
wrażenie zrobił na muzykach grupy Alice Coopera, którzy przypadkiem zapoznali
się z pierwszą płytą Pink Floyd i na wieść, że zespół przebywa w Los
Angeles, zaprosili go na obiad.
I jeszcze jedna anegdota z pierwszej wyprawy Pink Floyd za ocean.
Podczas pobytu w San Francisco Barrett kupił różowego cadillaca. A kilka dni
później, gdy trzeba już było ruszać dalej, oddał go jakiejś przypadkowo
spotkanej osobie.
Barrett potrafił w chwilach otrzeźwienia spojrzeć na siebie z dystansu.
Musiał wówczas uświadamiać sobie swój destruktywny wpływ na zespół.
A ponieważ czuł się nadal odpowiedzialny za jego losy, podjął — bez
informowania o tym kolegów — rozpaczliwe poszukiwania muzyków, którzy
zapewniliby Pink Floyd stabilność. 1 na jedną z prób przyprowadził dwóch
przypadkowo poznanych instrumentalistów. Ale dla Watersa, Masona
i Wrighta było to już tylko potwierdzenie, że zwariował. Jeden z zaproszonych
muzyków grał na saksofonie, drugi na banjo (:D). Żaden nie miał
wcześniej nic wspólnego z rockiem. Obaj byli amatorami o przeciętnych
umiejętnościach. Waters kilka lat później: Nie mogliśmy oczywiście zaakceptować
tego pomysłu. Właśnie wtedy stało się dla nas oczywiste, że rozłam
jest nieunikniony.
Ponieważ w muzyce z „Ummagummy” bardzo wyraźnie zaznaczył się wpływ twórców awangardowych (śmiałe wykraczanie poza granice systemu tonalnego, stosowanie techniki kolażu dźwiękowego, posłużenie się środkami muzyki elektronicznej, rezygnacja ze stałego pulsu rytmicznego, preparacja instrumentów), znaleźli się tacy, którzy pospiesznie zaliczyli zespół do grona artystów awangardowych. Zaproszono go nawet do udziału w festiwalu muzyki współczesnej w Montreux. W Polsce ktoś zaproponował wtedy sprowadzenie
kwartetu na Warszawską Jesień, pomysłu nie potraktowano jednak z powagą, czemu trudno się dziwić. Każdy, kto naprawdę interesuje się muzyką awangardową, musiał w działalności artystycznej młodych Brytyjczyków dostrzec dużą naiwność. Nie ulega zresztą wątpliwości, że członkowie Pink Floyd zdawali sobie z tego sprawę. Wright kilka miesięcy po ukazaniu się albumu wyznał w każdym razie: Jesteśmy zwykłymi rockowymi grajkami i nie dbamy
o to, by nasza twórczość miała wymiar intelektualny.