cytaty z książki "Teoria opanowywania trwogi"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Pamięć to straszna rzecz. Gromadzi się jak zły cholesterol w żyłach, odkłada na ścianach tętnic i zaburza krążenie. Takie codzienne, na przykład wokół domu. Czasem taka pamięć życie zatruwa, żyć nie daje, zapomnieć się nie da, tylko wraca i wraca, jakby łapówkę chciała. Tak, pamięć to straszna rzecz.
Kłopot z młodzieńczymi marzeniami jest taki, że nie spełniają się wtedy, kiedy trzeba. Podchodzą po latach same. Jak bezdomne koty, gdy już się na nie w ogóle nie czeka. Całkowicie zdane na łaskę upokorzonego. I tylko od niego zależy, co z nimi wtedy zrobi. A co ma wtedy zrobić? Utopić. Tak byłoby lepiej dla wszystkich. Wrzucić do worka i utopić w lodowatej wodzie. Chwila bólu i człowiek wolny. Pozbawić się złudzeń już za szczeniaka i na cholery nie czekać.
Śmierci zasadniczo nie da się oswoić, bo żeby to zrobić, trzeba by ją mieć przez dłuższy czas na podorędziu, jak szczura na ramieniu, a kto by jej tam chciał? Na ramieniu to ma się duszę, gdy wyniki krwi odbiegają od normy. Kiedy są w normie, automatycznie i niemalże całkowicie usuwa się ją z widoku. Nie widać, więc nie ma. A skoro nie ma, to po co oswajać?
Cała logika prowadzi do śmierci. To jedyna przyszłość.
Przepraszam. Mam gorszy okres. Od dwudziestu kilku lat.
Przyszłość to czas, który pozostał, a ten jest jednakowoż przeszły. Przyszłość to złudzenie upływającego z każdą milisekundą czasu.
Człowiek skończony to ktoś, kto niczego nie przeżył, niczego nie doświadczył i niczego nie zrobił, ale sobie to wszystko dokładnie przemyślał, wyobraził i na tym, poza żalem i wyrzutami wobec siebie, poprzestał. Powiedział wszystko, o czym się nie bał powiedzieć, bo to jedyne, co umie robić - dużo gadać - żeby wreszcie przemilczeć wszystko to, o czym powiedzieć się od zawsze bał. Człowiek skończony to człowiek notorycznie rozformowany u kresu wyboru, a więc na własne życzenie żądający piekła konsekwencji, jakie się z jego brakiem wiąże. Żadnych decyzji, żadnych wyborów, żadnych konsekwencji, żadnego ryzyka. Czyli absolutnie wolny.
... Jak to jest, że my jesteśmy tacy, kurwa, nieszczęśni? Cały czas gówno w wiatraku. Ja już nie mam siły. Naprawdę nie może być chociaż przez chwilę dobrze? To z jakiejś statystyki powinno chociaż wynikać, z teorii prawdopodobieństwa, nie wiem...
Leżałem i się marnowałem. Gniłem i malałem. Miałem trzydzieści dziewięć lat i czułem obojętność. Miałem trzydzieści dziewięć lat i chciałem czuć piękno. Nic mnie nie gnało, nic nie ciągnęło, nic nie zaprzątało i nic nie podnosiło. Nic nie słuchało i nic nie mówiło. Nic nie znaczyło niczego.
Czas przeszły [...]. Rozciąga się, puchnie, napełnia treścią i trzyma. I nie puszcza. Nosi w sobie coraz więcej i więcej i tak w tym ciągłym rozchodzeniu trwa [...]. A może to, czy coś było, czy nie było, to nie sprawa pamięci, tylko ciągłej z nia negocjacji?
Wulgarność jest ponadczasowa, tak jak wrażliwość. To dwa końce tego samego kija. Oba śmiertelne.
Być częścią jakiejś ważnej sumy, porządku. Systemu odrobinę bardziej kluczowego niż system ubezpieczeń społecznych i czegoś bardziej obiecującego niż system emerytalny.
Stało się coś dziwnego w tym pokoju gdzieś na skraju ogrodu zgnitego brakiem miłości (...) Stało się życie, a mówią, że życie cudem jest.Chociaż na chwilę, ale przecież ono się nigdy nie staje inaczej niż jak tylko na tę jedną, może dwie, trudne do zapisania chwile. Tli się, ledwie majaczy jakimś błędnym ognikiem, czasami nadzieją, innym razem radością, a nieraz i pięknem nazywanym. Ono bywa. Trudno je złapać, zauważyć. Trudno się czasem do niego przyznać, ale ono bywa. W pięknie, w nadziei, w radości i trudzie.
Bo może wcale nie ma żadnej przeszłości. Może ona wcale nie istnieje. Jest tylko to, co tu i teraz.
Gapiłem się w szarzyznę ożywioną ledwie o pół tonacji sztucznym światłem halogenów. Za oknem była wilgoć. Zimno i niemrawo. Wszystko stanęło razem z nami. Rozłożyło się na marne. Całe życie struchlało na polach z chłodu, przejęcia i strachu przed zimą. A może i przed czymś jeszcze. Tego nigdy nie wiadomo. Coś tam niby w trawie piszczy. Ale co, kto i gdzie - tego się nigdy nikt nie dowiedział, bo i po co. Piszczy, brzęczy, drży, wyje i się nie rusza. A niech wyje. Co to kogo obchodzi. Każdy ma swoje. Niech wyje. I tak nikt nie przyjdzie. Zima przyjdzie. Przykryje wszystko lodem, zmarzliną i wiecznym zapomnieniem. Zimno i niemrawo. Lepiej siedzieć w ciepłym. Jedź, kobieto, wciśnij gaz i jedź. Zadepcz go na śmierć, byleby jechał do przodu i jak najdalej stąd. Tam, gdzie cieplej. Tam, gdzie nie piszczy, nie drży i nie wyje. I się rusza. Żyje. Jedź. Mówię ci, jedź i się o nic nie pytaj. Kto pyta, nie błądzi. A ty nie pytaj i błądź. Jedź tam, gdzie cieplej, i zbłądź. Zabłądź i weź mnie ze sobą. Jedź w gałęzie, w krzaki, w błoto, w cholerę. Potnij twarz, porań ręce, pozrywaj paznokcie. Skręć kark, nogę, łeb rozbij, ale jedź i zabierz mnie ze sobą. Jedź prosto. Żadne tam skróty. Przecież i tak żadnych nie znasz. Ty umiesz tylko prosto przed siebie. Więc jedź.
Za oknem było ciemno, wieczór nie nastrajał dobrze. Są takie zmierzchy, które uwodzą obietnicą czegoś dobrego na koniec. Mówi się wtedy dobry wieczór. Niechby i ot tak, bez przekonania, ale zawsze towarzyszy temu jakaś niewypowiedziana na głos nadzieja, że kolejny dzień życia nie skończy się rozczarowaniem, że jeszcze raz uda się położyć w zgodzie ze sobą albo chociaż kimś innym, i tak dopełni się kolejna partia czasu obsesyjnie dzielonego przez nas samych na noce, dnie, godziny, minuty, sekundy. Tak, żeby było go więcej. Dobry wieczór, moja droga. Moja kochana, zbrukana szaleństwem tych chwil przyjaciółko z młodości. Durnej i chmurnej, w której czas odliczaliśmy na lata, wiosny, dekady - sekundy i minuty mając za nic. Śmiejąc się do rozpuku na byle wspomnienie przeszłości. Co było, minęło. Dobry wieczór, to ja. Twój jedyny przyjaciel na lata. Nie na godziny, jak to kiedyś bywało, jak miałaś w zwyczaju. Odwracałem głowę, żeby nie patrzeć, wierząc, że czas cię oszczędzi i kiedyś zrozumiesz. Co było, nie mija. Zatrzymaj się jak kra na rzece, a dogoni cię wszystko, od czego uciekasz, i popłyniecie razem. Dobry wieczór, moja ukochana ucieczko. Moja nie ta, co trzeba, Rajska Aneto. Dobry wieczór, moja kochana. Dobry wieczór.
Nigdy nie próbowała walczyć z tym przypływem zwątpienia, niemalże fizycznym doznaniem nicości, wlewającą się do trzewi czarną plamą melancholii, otępienia i obojętności - była na to zbyt mądra, i chociaż nie były to sytuacje częste, kurczyła się raczej w samotności, względnie przy mnie, byłem więc jedynym towarzyszem jej chwilowego osłabienia, wycofania, emocjonalnego skurczu, atrofii swej na co dzień rozbuchanej osobowości.
Dzień dobry, mamo. To ja, twoja córka. Cześć, tato. Nazywam się Aneta Rajska i jestem alkoholiczką. I lekomanką też. Uprawiam seks bez zabezpieczeń i mały liść marihuany w doniczce. W małym pokoju na oknie. Jest tak piękny, że go nie spalę. To jedyne życie, które mam. Hoduje je sobie. Jedyne, którego się dochowałam. Idzie się za nie do więzienia. Reszta zdycha i kwiczy. Poznajesz mnie, mamo? Czy może lepiej jednak nie? Po to spierdoliłaś w tę swoją niepamięć, w tego całego alzheimera, żeby zapomnieć na starość, że umierasz od nieszczęścia, na które się ze strachu zgodziłaś?