cytaty z książki "Sercątko"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
- Nic nie szkodzi - odparłam. Ale szkodziło, jak wszystko, czego nie mogłam ani wytrzymać, ani zmienić.
- Kiedy milczymy - powiedział Edgar - stajemy się nieprzyjemni, kiedy mówimy - śmieszni.
Przesiadywaliśmy razem przy stole, ale strach tkwił w każdej z naszych głów osobno, tak jak przynosiliśmy go na te spotkania. Śmialiśmy się często, żeby go ukryć przed sobą nawzajem. Ale strach łatwo się wymyka. Ledwo człowiek opanuje twarz, już wkrada się w głos. Jeśli uda się twarz i głos wziąć w garść jak coś obumarłego, strach prześlizguje się przez palce.
W strachu zaglądaliśmy w siebie nawzajem tak głęboko, jak nie wolno było tego robić.
Po matczynych bólach w krzyżu było napisane: Pani Margit doniosła mi, że chodzisz z trzema mężczyznami. Bogu dzięki, że to Niemcy, ale to i tak kurewstwo. Człowiek latami płaci za naukę dziecka w mieście, do tego jest dobry. Zamiast podziękowania dostaje mu się kurwa. (...) Fryzjer pracował kiedyś w mieści i już wtedy mówił, że kobiety z wykształceniem są jak plwociny. Ale człowiek myśli, że jego dziecko takie nie będzie.
Jeśli ktoś tylko dlatego, że chodzi, je, śpi i kogoś kocha, robi cmentarze - powiedział Edgar - to jest większym błędem od nas.
Pierwszy pasek boli, ale człowiek przyzwyczaja się do tego, bywają gorsze rzeczy - powiedziała kosmetyczka. Gorsze rzeczy. Mogłabym jej nawet powiedzieć jakie.
Prowokowana kłótnia była zawsze zamierzona, przypadkowe były tylko jej skutki. Na koniec wściekłości za każdym razem dochodziła do głosu, nie dobierając słów, miłość. Ona istniała zawsze. Ale w czasie kłótni miała pazury.
Nie wie, że żyje i że musi zaśpiewać się na śmierć. Nie przyjdzie do niej żadna choroba, która by jej pomogła w umieraniu.
Pół nocy wracałam z dworca do domu. Marzyłam, żeby nie dojść nigdy. Już nigdy nie zasnęłam w nocy.
Chciałam, żeby miłość odrosła jak skoszona trawa.
Miłość do Teresy odrosła. Zmusiłam ją do tego i musiałam się strzec. Strzec przed Teresą i sobą, takimi, jakie nas znałam przed jej wizytą. Musiałam związać sobie ręce. Chciały napisać do Teresy, że jeszcze nas obie znam. Że chłód, który tkwi we mnie, wzburza miłość wbrew rozsądkowi.
Kiedy piosenka się kończy, myśli, że dziecko śpi głęboko. Mówi: - Daj wypocząć temu twojemu sercątku, tyle się dzisiaj nabawiłaś.
Stali w kolejce jak w sklepie. Kiedy jednego obsłużono śmiercią, inni przesuwali się na jego miejsce.
Potem pociąg odjechał i nie było żadnej reki do machania ani wewnątrz, ani na zewnątrz.
Dziecko mówi dalej. Podczas mówienia coś pozostaje na języku. Dziecko myśli sobie, że to może być tylko prawda, która kładzie się na języku jak pestka wiśni, co nie chce wpaść do gardła. Jak długo głos wznosi się podczas mówienia ku uchu, tak długo czeka na prawdę. Ale zaraz po zapadnięciu milczenia, myśli dziecko, wszystko staje się kłamstwem, bo prawda wpadła do gardła.
Choroby matek czuły, że odwiązanie było dla nas pięknym słowem.
Byłam za stara na tę dziecięcą zawiść, ale to krnąbrne diablątko miało mnie znowu.
Stałyśmy na dworcu, ona, która chciała zostać jeszcze trzy tygodnie, i ja, która musiałam chcieć, żeby natychmiast zniknęła.
Pani Margit próbowała się uśmiechnąć, ale jej oczy nie były jej posłuszne, kiedy powiedziała: - Dobrze mi tu, w Peszcie nikt już na mnie nie czeka.
Georg pisał: Dzieci nie powiedzą jednego zdania bez słowa musieć. Muszę, musisz, musimy. Nawet kiedy są dumne, mówią: Mama musiała kupić mi nowe buty. I to się zgadza. Ze mną jest tak samo: Muszę co noc zadawać sobie pytanie, czy nadejdzie dzień.
Nic nie powiedziałam Teresie o psie Pjele, bo przypomniał mi się jej ojciec. Że po przesłuchaniu na ulicy był ciągle jeszcze słoneczny dzień, tego także jej nie powiedziałam.
Kiedy po pół roku po powrocie Teresa umarła, chciałam oddać swoją pamięć, ale komu.
Węgierska torebka leżała przy łózku pani Margit. Nie otworzyła jej nigdy. Odczytywała znajome pismo na torebce wciąż od nowa jak stracone życie. Nigdy nie zjadła tych cukierków, bo znikłyby w ustach.
Pod stołem nogi dzieci nie sięgały podłogi. Na stole ich ręce kłuły się nawzajem ołówkami. Gniew na ich twarzach był zacięty i dorosły. Myślałam sobie: Matka się spóźnia, a one tymczasem rosną. Co będzie, jeśli za kwadrans dorosną, odsuną pupami krzesła od stołu i wyjdą.Jak powiedzieć krawcowej, kiedy wróci do domu i odłoży klucz, że dzieci go już nie potrzebują.
Dziecko zmienia się z zazdrości, że inni potrafią się lepiej bawić. Z zawiści, że inni dotykają tego, co do niego należy. Ale także ze strachu, że zostanie samo. Dziecko nie chce być zazdrosne, zawistne ani strachliwe, a staje się takie jeszcze bardziej. Dziecko musi gryźć i drapać. Krnąbrne diablątko, które odpędza dzieci, psuje im zabawę, na którą się cieszyło. Potem samotność. Dziecko jest brzydkie i tak opuszczone jak nic na świecie. Potrzebuje obu dłoni, żeby zakryć oczy. Dziecko pragnie zostawić wszystkie swoje zabawki, wszystkie rozdać. Czeka, żeby ktoś dotknął jego zabawek. Albo żeby mu ktoś zdjął dłonie z oczy, żeby też gryzł i drapał. Dziadek mawiał: - Oddać to nie grzech. Ale dzieci nie gryzą i nie drapią. Wołają: Wypchaj się, nie potrzebuję tego.
Nawóz jest oparciem, kiedy zagubienie jest już przyzwyczajeniem.