cytaty z książek autora "Marie-Hélène Lafon"
Łatwiej jest zyskać podziw i szacunek cudzych dzieci niż kochać i wychować własne.
To on przynosił pieniądze do domu, on i tylko on, od samego początku, nie ona. Potrafiła tylko je wydawać i prosić o coraz więcej na zakupy i dla dzieciaków; nie było temu końca, to go złościło, że żerowała na nim w taki sposób.
Przede wszystkim widział, że się go boi, rozpoznawał ten strach, i ona o tym wiedziała. Zawsze będzie się go bała, podobnie jak jej syn, syn jest taki jak ona; dziewczynki są inne. Wykręca usta w lekkim grymasie. Boi się i wstydzi, na pewno nie opowiedziała wszystkiego, co się między nimi działo, ani matce, ani adwokatowi. Zachowa to dla siebie.
Była balastem, wiecznie kręciła się w kółko po domu i podwórku, zaczynała sto rzeczy i żadnej nie kończyła, ledwie potrafiła komenderować służącą, którą opłacał, bo sama sobie nie radziła. Zawsze w ciąży, snuła się taka, gruba, coraz szersza, rozlana.
Teraz ma słowa, niewiele, dwa lub trzy, to wystarczy; po tych wszystkich latach znalazła słowa, żeby mówić do siebie, w głębi duszy, o tym, co się jej przydarza, co się wydarzyło już na początku, zaraz po ślubie. Nie ujawnia tych słów nikomu, nie dałoby się ich wypowiedzieć, trzeba udawać przed ludźmi, wszyscy inni są tymi ludźmi, nawet jej matka, ojciec i siostry.
Stoi na ścieżce w ogrodzie i potrząsa głową, żeby przegnać myśl o tych pierwszych sześciu miesiącach małżeństwa, od stycznia do czerwca 1960 roku, kiedy mieszkała w Soulages.
Wspomnienie jednak przychodzi i uderza w nią ze wszystkich stron.
Dwie kombinacje, bluzka, spódnica; kładzie je na wierzchu koszyka; nie poznaje swojego ciała, przez które przetoczyło się troje dzieci; nie wie, co się z niej zrobiło, gubi się w fałdach swojego pozszywanego brzucha, naznaczonego przez blizny po trzech cesarkach. Nie poznaje swoich ramion, ud, łydek i całej reszty. Spustoszone, jej pierwsze ciało, to prawdziwe, to sprzed, jest ukryte w środku, okopane, przyczajone.
On mówi wyglądasz jak nie wiadomo co. Mówi: śmierdzisz, co tak śmierdzi. I wbija się w nią.
W sumie oddał teściowej kulę u nogi, będzie musiała ją ciągnąć aż do końca, i bardzo dobrze.
Aby się uspokoić i wytrzymać, trzeba mieć zajęcie. Robić różne rzeczy. Tego się nauczyła; pracować, recytować wyliczanki , myśleć o innych, opowiadać sobie historie o ludziach spoza rodziny i korzystać z okazji. Okazjami nazywa chwilowe wyciszenie, to się zdarza i bywa dość przewidywalne.
Wciska głowę w wałek do spania, dociska, kark mu zesztywniał ,musi się uspokoić; już po wszystkim, skończone, pozbył się jej. Mimo, że ona pozostanie matką jego dzieci. Tego nie da się zmienić.
To takie proste wrócić do domu, do matki, podając się za ofiarę; jej przypadła ta lepsza rola bitej kobiety zablokowanej między brutalnym mężem a małymi dziećmi, które się go boją.
Jak też mógł wziąć sobie na głowę taki ciężar. Doprowadzała go do szału, patrzyła tymi swoimi psimi oczami, a on walił, walił jak w worek, no tak. Nie chce o tym myśleć, przekręca głowę na wałku to w lewo, to w prawo; prawdopodobnie mogło się źle skończyć, na żandarmerii, w więzieniu albo jeszcze gorzej.
Siostry wiedzą, wyczuły, zrozumiały, widziały, raz jeden, po urodzeniu Gilles'a, kiedy on nie zdołał się przy nich opanować.
Ona zna jego godziny, będzie spał jeszcze dziesięć minut. Obudzi się i wstanie w okamgnieniu. Najpierw założy okulary, weźmie do ręki swój nóż i, nie patrząc na nią, spyta, na co czeka, dlaczego nie sprząta ze stołu. Nie znosi jakichkolwiek hałasów podczas poobiedniej drzemki. Ona mu nie odpowie.
Gula w jej gardle robi się coraz twardsza. Ma swoją dumę, jak jej matka, taka już jest, nawet jeśli to nie tłumaczy wszystkiego. Matka mogła zapobiec temu małżeństwu, gdyby bardzo nalegała, ale tego nie zrobiła.
Nigdy nie ma zupełnego spokoju. Chyba że rano, między godziną piątą, kiedy on wstaje do dojenia, a wpół do siódmej lub najpóźniej siódmą, kiedy to ona musi podnieść się z łóżka, żeby zaatakować dzień. Tak zwykła mówić jej matka, a ona powtarza to wyrażenie, by dodać sobie odwagi, zaatakować dzień.
Kiedy nadchodzi czas przewracania siana, on zachowuje się jak wariat, chciałby skończyć szybciej niż ktokolwiek inny, chciałby skończyć, nim zacznie, krzyczy, że musi sam wszystko robić, a ona jest kulą u nogi, górą tłuszczu.
To prawda, ma rację, góra, zmieniła się w górę tłuszczu.
Jest wielką hałdą. I on uderza w tę górę, w nogi, w brzuch.
On wstrzymywał się wtedy tak długo, jak długo ciotka była w pobliżu. Nie wiadomo dokładnie, dlaczego ciotka Jeanne już nie przyjeżdża, ale ona się domyśla: ciotka musiała wyczuć, że w tym domu nie dzieje się dobrze.
Należało powiedzieć nie, odmówić. I odejść. nawet w ciąży, powinna była odejść i zabrać obie córki. Nie mogła tego zrobić. Nie umiałaby powiedzieć, dlaczego ani na czym to polegało, siła była po jego stronie, ona zaś podążała za nim. Poszła za nim.
Ona brzydzi się samą sobą i nim się brzydzi, jest gorszy od zwierzęcia, zwierzęta nie są złe i nie używają mowy do tego, żeby wypowiadać słowa gorsze od ciosów.
Jej matka jest silna. I on jej to mówi, właśnie on: twoją matkę szanuję, twój ojciec jest nic niewart, to nie mężczyzna, ale twoją matkę szanuję.
Szafa jest głęboka, ona wie, że zdjęcia z Maroka leżą za koszulkami polo, w brązowej kopercie. On je tam trzyma, nie rozstaje się z nimi, ona zaś nie musi na nie patrzeć, zna je na pamięć.
Trudno jest cały czas udawać. Jutro, u rodziców, będzie udawać. Będą długo siedzieć przy stole, odpocznie sobie, pogadają o ogrodach, o ludziach, o sąsiadach. Jej matka potrafi opowiadać i naśladować tych czy tamtych, ich maniactwa, przyzwyczajenia, sposób mówienia, wszyscy się śmieją, nawet on.
Ojciec odwrócił się do niej i powiedział: to piękne gospodarstwo, Soulages jest niedaleko, ale nie podoba mi się twój narzeczony, nie podoba mi się to, jak na ciebie patrzy.
W niedzielę rano, kiedy wyjeżdżają, są wrzaski, lecz nie ma bicia, nie wiadomo, co go powstrzymuje, ale ona nie próbuje już tego zrozumieć. Nigdy niczego nie rozumiała, uświadamia to sobie teraz, kiedy jest już za późno.
Kładzie na stole pięć jajek, mówi cicho, przez zęby, ale ona słyszy, zna wszystkie te zdania, to jego wykręcanie ust; nawet tego nie potrafisz zrobić, chcesz, żeby ci jajka pogniły, wolisz je kupować, cudze pieniądze łatwo się wydaje, nie możesz się schylić, żeby pozbierać jajka, czekasz, aż psy je zjedzą.
Wszyscy czworo zwierają szyki między ławą a miednicą. On im się przygląda, ona to czuje, dzieci się nie ruszają; czeka, bo on chyba się waha, w końcu idzie z powrotem do serowni.
Prostokątne lusterko, którego on używa przy goleniu, wisi na klamce okna; dostrzega kawałek swojej piersi, fałdy na brzuchu, to jest mięso, myśli o wymieniu, nie potrafi się przed tym powstrzymać; on używa właśnie takich słów.
Przyszła jej też kiedyś myśl - to było wtedy, kiedy nie mógł przestać jej bić, jeszcze mocniej niż zwykle, po brzuchu, po nogach, po plecach, on nazywa to wciry albo manto, leżała skulona na ziemi i przyszła już jej myśl, kiedy sobie poszedł i kiedy się podniosła, że powinna obudzić dzieci, zaraz, natychmiast, wsadzić je do samochodu, całą trójkę, chwycić kluczyki z szuflady komody i uciec w środku nocy, i nigdy nie wrócić.