Podróżniczki. W gorsecie i krynolinie przez dzikie ostępy Wolf Kielich 7,3
ocenił(a) na 76 lata temu W ciągu minionych dwustu lat świat skurczył się, niepokojąco zmalał, tracąc na tajemniczości i egzotyce. Dziś jest na wyciągnięcie ręki i nie trzeba wiele, by poznać jego najodleglejsze zakamarki, bo zdobyliśmy i opisaliśmy wszystko, ścierając białe plamy z map Afryki, Australii, Azji i obu Ameryk. Nieznane dawniej rzeki, jeziora, pasma górskie, gatunki zwierząt i roślin zyskały nowe nazwy oraz wyczerpujące opisy w podróżniczych i naukowych opracowaniach. My, biali, żyjących w izolacji od cywilizacji skazaliśmy na kolonizację równoznaczną nawet z unicestwieniem. Dla rozrywki i by zaspokoić żądzę posiadania przetrzebiliśmy naturę. Dziewiętnaste stulecie można by bez przesady nazwać czasem nasilonej eksploracji świata. Wyścigowi w jego odkrywaniu, podbijaniu i eksploatowaniu tylko niekiedy towarzyszyła refleksja, że wcześniej był już czyjąś własnością. Wnioski te, w sumie banalne i powszechnie znane, a mimo to bolesne, nasuwa lektura książki „Podróżniczki. W gorsecie i krynolinie przez dzikie ostępy” Wolfa Kielicha i „Notatek myśliwskich z Dalekiego Wschodu. Cejlon” hrabiego Józefa Mikołaja Potockiego.
Oprócz mężczyzn „przez tropikalną dżunglę przedzierały się odziane w spódnice do kostek, w wysoko sznurowane bluzki, często jeszcze w kapeluszach na głowie” poszukiwaczki przygód, zazwyczaj z wyższych sfer, z zamożnych rodzin, bo sfinansowanie wyprawy do źródeł Nilu wymagało naprawdę sporych środków finansowych. Angielki na Syberii i w Japonii, Holenderki w Chartumie, wiedenki u kanibali, Szkotki i Irlandki w Afryce – oto o czym opowiada fascynująca książka Wolfa Kielicha. Napisana ze współczesnego punktu widzenia jednoznacznie potępia kolonializm, przytaczając (z małymi wyjątkami) biografie nieprzeciętnych, postępowych kobiet, które pasja podróżowania popchnęła ku życiu w drodze.
Zdobywając szczyty Himalajów, zamieszkując wśród afrykańskich lub australijskich autochtonów, ratując chorych na trąd w carskiej Rosji zrywały z wizerunkiem kobiety zniewolonej przez konwenanse, słabej, niesamodzielnej. „Od nazwiska Mary Kingsley noszą nazwę trzy nowe gatunki ryb, które ona odkryła. Od nazwiska Marianne North otrzymało nazwy pięć nowych gatunków roślin. Ekspedycja Alexandrinne Tinne w okolicach Rzeki Gazeli zaowocowała paroma publikacjami naukowymi w czasopismach geograficznych oraz odkryciami kilku nowych okazów roślin” . Kate Marsden z ramienia Czerwonego Krzyża pomagała w Jakucji trędowatym. Mary Slessor osiadła wśród afrykańskiego plemienia Okoyongo, aby leczyć je i bronić przed ekspansją białych. Daisy Bates badała kulturę Aborygenów, by ostatecznie opowiedzieć się po ich stronie. Uważano je za fanatyczki dotknięte tropikalnym bzikiem . Pisały listy, dzienniki, wspomnienia, książki i artykuły, dzięki którym ich portrety są pełne i wiarygodne.
Dziewiętnastowieczne podróżniczki zazwyczaj zabierały w drogę wszystko to, do czego przywykły w cywilizowanym świecie, w zamożnych europejskich domach co najmniej sfery mieszczańskiej. Holenderka Alexandrinne Tinne marzyła o dotarciu do wciąż nieodkrytych źródeł Nilu, a po drodze – do Chartumu. Jej karawana składała się ze stu wielbłądów, trzydziestu miejscowych tropicieli i sześciu przewodników, a bagaż „składał się (…) między innymi z 800 funtów szterlingów, w miedzianym bilonie (…) dźwiganych przez dziesięć wielbłądów, czterdziestu beczek wody, sześciu namiotów, żelaznych łóżek, materaców, broni i wszystkiego, co przysłano z Hagi w trzydziestu dwóch skrzyniach: mebli, ubrań, książek, luster” .
Jednak były wyjątki. Daisy Bates, badaczka wierzeń i obyczajów Aborygenów, niemal z nimi zamieszkała, biwakując w pobliżu ich obozowisk. „Uczyła się ich języka i tworzyła listę poznanych słów. Dzieliła się zabranymi ze sobą konserwami i jadła to, co oni mieli jej do zaproponowania: pieczone na ogniu jaszczurki, mrówki miodowe, tłuste larwy chrząszczy. Bawiła się z dziećmi, a wieczorami siadywała ze wszystkimi przy ognisku z czarnym niemowlęciem w ramionach” . Słuchała mitów i legend, choćby o czasach, gdy Księżyc był jeszcze człowiekiem. Właśnie ta historia, o białej kobiecie żyjącej wśród Aborygenów, poruszyła mnie najbardziej. Rozbudowana o komentarze przypominające okoliczności zdobycia Australii dla brytyjskiej Korony oraz o wolne od upiększeń opisy stopniowej eksterminacji Aborygenów jest jednoznacznym oskarżeniem kolonizatorów, którzy odebrali tubylcom tereny łowieckie, uniemożliwili dostęp do roślin nadających się do jedzenia oraz do wody, urządzali na nich polowania, na siłę europeizowali, zarażali chorobami. Całkowite niezrozumienie odmienności kultury stworzonej przez Aborygenów sprawiło, że niewielu białych traktowało ich jak równych sobie. Daisy Bates jako jedna z nielicznych starała się tę odrębność poznać i zrozumieć. Nazywali ją Kabbarli, czyli babcią, uważali za prastarego ducha. Było to niezwykłe wyróżnienie, zważywszy na fakt, że wierzyli w istnienie duchów, które krążą nad ziemią, „roznosząc wszędzie życie (…). Duch dotykał kamienia, drzewa, groty, wody, a wszystkiemu, czego dotknął, udzielała się odrobina mocy. Mogła ona przechodzić na inne przedmioty lub istoty żyjące. Wielkie praduchy przeszłości przyjmowały postać zwierzęcia: kangura, węża, jaszczurki” . To Aborygeni zwykli mawiać: „Zapach białych zabija nas”.
dalej na blogu: http://czas-bezpowrotnie-miniony.blogspot.com/2016/06/zapach-biaych-zabija-nas.html