John ginie na końcu David Wong 7,0
ocenił(a) na 65 lata temu W ostatecznym rozliczeniu „John ginie na końcu” zaoferowało mniej, niż obiecywały tytuł i okładka, ale i tak nie żałuję czasu poświęconego na wczytanie się w to wariactwo. Czasem było za bardzo amfiladowo: przejdą tędy, i tędy, i jeszcze może jakieś drzwi, i jeszcze jedne, a między nimi coś wybuchnie, coś gdzieś się wbije, a potem długim korytarzem... Często dopychane kolanem. Nieraz brakło kropki nad i czy innym nie dość wykorzystanym motywem jak choćby hobby Jima albo takie perspektywiczne postacie jak Campo czy Bortz. Rekompensowała to jednak umiejętna narracja, stale utrzymująca ciekawość i wiarę w nadrzędny plan na wysokim poziomie. O tym, w ilu procentach wiara ta została zaspokojona, można się kiedyś przy okazji pospierać, ale nawet jak stanie na tym, że wyszło ich ciut za mało, tych procentów, to w odwodzie pozostaną jeszcze upiorna klamka, pomysł Molly, żeby wyglądać jak dwa różne psy, zmyślne przetestowanie czytelnika Toddem Brinkmeyerem...
Plus należy się za utrzymanie w przyswajalnych granicach tych wszystkich człekokształtnych pleni z karaluchów oraz gigantycznych krabów z przywiązanymi do pancerzy małpami – to technika łatwa, tania, w tym gatunku konieczna, ale przede wszystkim ryzykowna, bo takie „wizjonerstwo”, jeśli pisarz odpłynie, niepostrzeżenie może zawłaszczyć środek ciężkości opowieści. A tu nie. Da się je udźwignąć albo obejść. Tylko tyle i aż tyle. Ale za sztandarową piosenkę Trójręcznej Sally autor ma u mnie krechę jak stąd do skupu makulatury. Bywa, że i powzięte a priori pozytywne nastawienie nie wystarczy. Oprócz tego w książce może – komuś – przeszkadzać naprawdę sporo innych rzeczy, od słów na „f” i „rz” po wszecheksplozywną histologię, za to pod koniec robi się i romantycznie, i nawet niespodziewanie jakaś refleksja się przyplątała.
A do kolekcji błędów w druku tym razem dorzucam pełzanie „na szczęściu łapach” i powtarzające się „od tak”.