poetka amerykańska, z pochodzenia Afrykanka. Była pierwszą afroamerykańską autorką, która zdobyła uznanie w Stanach Zjednoczonych.
W wieku siedmiu lat została porwana z terenu Senegalu lub Gambii i sprzedana w niewolę do Ameryki. Ponieważ była ciężko chora, handlarz chciał się jej prędko pozbyć. Dziewczynkę wzięła Susanna Wheatley. Wychowywała się w domu jej i jej męża Johna Wheatleya i otrzymała jego nazwisko. Jakkolwiek państwo Wheatleyowi wykorzystywali ja do prac domowych, zadbali o jej edukację, zwłaszcza w zakresie umiejętności czytania i pisania, co zadecydowało o jej karierze literackiej. Phyllis jeszcze jako dziecko nauczyła się nie tylko angielskiego, ale po części również greki i łaciny. Zaznajomiła się z Biblią i dziełami klasyków. Pierwszy wiersz, To the University of Cambridge napisała w wieku czternastu lat. Jej pierwszym opublikowanym utworem był wiersz On the Death of the Rev. Mr. George Whitefield (1770). 18 sierpnia Phyllis został ochrzczona w kościele Old South Meeting House, co było wydarzeniem wyjątkowym, bo niewolnikom odmawiano posługi duchownej w kościołach. W 1772 bostońskie wydawnictwa odmówiły publikacji tomiku poetki ze względów rasowych. John Wheatley wysłał manuskrypt do Wielkiej Brytanii, do wydawcy Archibald Bella, który zaprezentował go Selinie Hastings, hrabinie Huntingdon. Wobec słabego zdrowia Phyllis, lekarz rodzinny zalecił jej wyjazd do Anglii wraz z Nathanielem, synem Wheatleyów. kiedy w 1773 roku w Anglii ukazał się zbiór wierszy poetki zatytułowany Poems on Various Subjects, Religious and Moral (1773),stała się ona atrakcją towarzyską. W 1774, po śmierci żony, John Wheatley oficjalnie wyzwolił Phyllis. W 1778 Phyllis wyszła za mąż za Johna Petersa. Urodziła troje dzieci. Dwoje z nich zmarło jeszcze za jej życia. Trzecie przeżyło ją bardzo krótko. Phyllis Wheatley zmarła w Bostonie 5 grudnia 1784.
Ciekawy zbiór liryki, ukazujący drobiazgowy przekrój poezji amerykańskiej. Kwestia doboru utworów charakterystycznych dla danego twórcy jest oczywiście subiektywna, ale wybrane teksty w większości pokazują najistotniejsze cechy warsztatu omawianych poetów. Ważnym uzupełnieniem wierszy są biografie ich autorów. Warto zwrócić na nie uwagę. Jedyną przeszkodą w odbiorze całości była dla mnie sama specyfika poezji zza oceanu - topornej, surowej, często niesamowicie realistycznej i "codziennej".
Podczas ostatniej wizyty w bibliotece miejskiej ruszyłam w kierunku półek z poezją. Ta część budynku jest najczęściej pusta i głucha, tak daleko nikt się nie zapuszcza. Bo i po co? W końcu najpopularniejsze książki znajdują się w centralnej części wypożyczalni. Trochę to smutne, z perspektywy tych wszystkich zaniedbywanych tomów, ale przynajmniej miałam spokój. Kurtkę i torebkę rzuciłam na podłogę, usiadłam wygodnie na wykładzinie i zaczęłam grzebać...
Tomik „Od Walta Whitmana do Boba Dylana. Antologia poezji amerykańskiej” skusił mnie tytułem i nazwiskiem autora przekładu. Z góry założyłam, że Barańczakowi mogę zaufać, w końcu to on dokonał autorskiego wyboru wierszy. Poezję amerykańską znałam w stopniu minimalnym, więc postanowiłam poszerzyć własne horyzonty. Ależ się zawiodłam...
Większość przytoczonych nazwisk znałam ze słyszenia. Jednak amerykańska popkultura potrafi skutecznie przemycać poetyckie motywy. Niestety same wiersze zupełnie do mnie nie przemówiły. W trakcie czytania odezwał się we mnie europejski snobizm, a tematy poruszane przez poetów wydały się infantylne i nieistotne. Najwidoczniej mam zbyt małą wiedzę na temat historii i kultury Stanów Zjednoczonych, żeby móc w pełni zrozumieć tamtejszą poezję. Spodobał mi się klimat panujący w wierszach Ezry Pounda i T.S. Eliota, jednak te przytoczone przez Barańczaka nieszczególnie przypadły mi do gustu. Nawet utwory Emily Dickinson całkowicie mnie zawiodły, a przecież znam i lubię jej poezję. Może to wybór wierszy jest tak niefortunny? Może akurat inne utwory złapałyby mnie za serce? Nie wiem, ale bardziej od samej poezji podobały mi się mini biografie poetów spisane ręką Barańczaka. Jak dla mnie były ciekawsze niż przytoczone wiersze.