rozwiń zwiń

Świat, który ożywa w przekładzie – wywiad z Rafałem Lisowskim, tłumaczem książek Brandona Mulla

Marcin Waincetel Marcin Waincetel
13.03.2023

Patronat LubimyczytaćBrandon Mull, twórca „Baśnioboru” czy „Pięciu królestw”, to niezwykle popularny autor fantasy, który włada wyobraźnią milionów polskich czytelników. Co stanowi fenomen jego twórczości? W jaki sposób określić jego światotwórstwo? O tym właśnie, między innymi, rozmawialiśmy z Rafałem Lisowskim, tłumaczem książek Brandona Mulla. Pretekstem do naszej rozmowy jest premiera książki „Strażnicy Kryształów”. Zapraszamy do lektury wywiadu!

Świat, który ożywa w przekładzie – wywiad z Rafałem Lisowskim, tłumaczem książek Brandona Mulla Materiały Wydawnictwa Wilga

Okładka książki [Opis – Wydawnictwo Wilga] Cole Randolph wciąż nie może uwierzyć, jak bardzo jego życie stanęło na głowie. Uwięziony w dziwnym świecie daleko od domu, odnalazł swego przyjaciela Daltona i przetrwał wizytę w dwóch królestwach Obrzeży, ale nic nie przygotowało go na magnetyczne szosy Zeropolis i roboty, które polują na zbiegów.

Rząd Zeropolis, kierowany przez Abrama Trencha, wykorzystuje zaawansowaną technologię, aby kontrolować obywateli. Na szczęście tamtejszy ruch oporu wspierają Strażnicy Kryształów – grupa buntowników dysponujących niezwykłym uzbrojeniem. Cole i Dalton, uciekając przed tajną policją najwyższego króla, próbują znaleźć resztę zaginionych przyjaciół i pomóc Mirze w odnalezieniu kolejnej siostry, Konstancji. Gdy jednak wrogowie bezlitośnie rozmontowują ruch oporu, Cole ma coraz mniej czasu na obnażenie tajemnic zeropolitańskiego rządu i odkrycie, kto pomógł najwyższemu królowi wykraść moce córkom.

„Strażnucy kryształów” to trzecia część pięciotomowej serii, o której sam autor mówi, że najbardziej przypomina bestsellerowy Baśniobór. I jest co najmniej tak samo genialna!

Wywiad z Rafałem Lisowskim, tłumaczem książek Brandona Mulla

Marcin Waincetel: Jak rozpoczęła się twoja przygoda ze światami Brandona Mulla? Czy przystępując do swoich pierwszych prac nad przekładem, byłeś już wcześniej zaznajomiony z twórczością amerykańskiego pisarza?

Okładka książki Rafał Lisowski: Propozycję tłumaczenia „Baśnioboru” otrzymałem 13 lat temu od Natalii Sikory, pracującej wówczas jako redaktorka prowadząca w W.A.B. To ona wynalazła ten tytuł, czyli jest matką chrzestną sukcesu Mulla w Polsce. Z mojej perspektywy przebiegło to tak jak zwykle, zwłaszcza w przypadku popularnej literatury anglojęzycznej, kiedy to ekipy wydawnictw badają zagraniczne rynki w poszukiwaniu obiecujących pozycji. Znalazłem nawet w mailach swoją odpowiedź na tę propozycję z kwietnia 2010 roku: „Myślę, że ze spokojem mogę wziąć Fablehaven. Brzmi dość fajnie i sympatycznie”. Cała moja ówczesna wiedza o serii zamykała się w tym ostatnim zdaniu. Wcześniej od kilku lat tłumaczyłem dla W.A.B. przygodową literaturę dziecięcą, nieraz ze szczyptą magii (np. kilka części „Artemisa Fowla”), więc „Baśniobór” rzeczywiście wydawał się książką w sam raz dla mnie.

Brandon Mull w przeszłości był m.in. aktorem komediowym, promotorem filmu, archiwistą i copywriterem, a nawet instalatorem patio. A czy Rafał Lisowski od początku wiedział, że będzie zajmować się literackimi przekładami? Czy w twojej biografii znajdziemy równie zaskakujące zawodowe wpisy? Wspominałeś kiedyś, że to nie ty wybrałeś przekład, tylko przekład wybrał ciebie… Rozwiń, proszę, tę enigmatyczną myśl.

Chcę przez to powiedzieć, że w moim życiu właściwie nigdy nie było takiego szczególnego momentu, w którym powiedziałem sobie: „Chcę być tłumaczem literatury”. Oczywiście na pewnym etapie musiałem podjąć jakieś decyzje dotyczące dalszej kariery (na przykład: że wolę tłumaczyć niż uczyć języka), ale w znacznej mierze wszystko rozwijało się organicznie. Nie tyle marzyłem o tym, żeby zostać tłumaczem, i do tego dążyłem, ile najpierw nim zostałem – jak to często bywa, za sprawą splotu korzystnych okoliczności – a potem okazało się, że to praca wprost stworzona dla mnie. Jestem człowiekiem, którego interesuje milion różnych rzeczy, ale żadna dogłębnie, który informacje chłonie jak gąbka i nawet nie wie kiedy, ale nie nadawałby się na eksperta w żadnej dziedzinie, bo to wymaga usystematyzowanej wiedzy. Biegle opanowałem sztukę skakania między źródłami i spijania z powierzchni, przywiązuję wagę do pozornie nieistotnych szczegółów, a nad konkretnym zadaniem koncentruję się bez reszty tylko do czasu, aż zaabsorbuje mnie kolejne.

Kiedyś nazywałem to „byciem dyletantem wszech nauk”, dziś wiem, że to po prostu ADHD. Tak czy owak skłonność do zgłębiania wielu zagadnień jednocześnie na dość powierzchownym poziomie idealnie sprawdza się w pracy tłumacza literatury, kiedy nie tylko każda książka, ale nawet każda kolejna strona potrafi nas zabrać w całkiem nowe rejony. Duży rozmiar tekstów i rozłożenie pracy na wiele miesięcy oznacza natomiast, że rzadko kiedy szukamy jakiegoś rozwiązania „na już”: rozmyślanie nad dowcipnym oddaniem jakiejś gry słów możemy przerwać w każdej chwili, żeby doczytać w internecie o przedwojennym filmie, o którym bohaterowie rozmawiają w kolejnym zdaniu. Albo po prostu obejrzeć sobie którąś scenę na YouTubie. W porównaniu z Brandonem Mullem moja droga zawodowa jest jednak nudna i sztampowa: ukończyłem anglistykę, pracowałem jako lektor angielskiego, a potem przyszedł przekład literacki i powiedział: takiego jak ty nam trzeba.

Okładka książki„Łupieżcy niebios”, pierwszy tom cyklu „Pięć królestw”, to podróż do Obrzeży – miejsca, które leży między jawą i snem, rzeczywistością i wyobraźnią, i rządzi się swoimi magicznymi prawami. Opowieść jest ukazana z perspektywy Cole’a. Poznajemy jego przeżycia w pracy łupieżcy niebios, a także perypetie innych bohaterów – jest przecież Drgawa, Jace oraz Mira. Wybacz, proszę, być może nazbyt banalne pytanie, ale czy tłumacz – który jest przecież w pewnym sensie współautorem książki – musi nauczyć się współodczuwania i pełnego rozumienia postaci? A jeśli tak, to czy można powiedzieć, że Cole był dla ciebie swoistym przewodnikiem po świecie „Pięciu królestw”?

Tłumacz to najuważniejszy z czytelników, więc on także podąża ścieżkami wyznaczonymi przez autora czy autorkę. W przypadku takiego cyklu jak „Pięć królestw”, w którym świat przedstawiony poznajemy jednocześnie z głównym bohaterem, jego punkt widzenia siłą rzeczy prowadzi również tłumacza, skoro potem czytelnicy mają oglądać rzeczywistość oczami tej postaci. Mówiąc ogólniej, współodczuwanie i rozumienie bohaterów rzeczywiście jest przy przekładzie bardzo ważne, ponieważ nigdy nie wystarczy przetłumaczenie samych słów. Żeby z olbrzymiego leksykonu, który mamy do dyspozycji, złożonego nieraz z mnóstwa pozornych synonimów, wybrać akurat to właściwe słowo, musimy dobrze poznać daną postać, domyślić się, co czuje, jakie ma usposobienie i nastawienie do innych. Tylko wtedy wszyscy bohaterowie nie będą mówić jednakowo, dobrotliwa ironia nie zabrzmi jak sarkastyczna obelga, a drobną irytację odróżnimy od prawdziwej wściekłości. Granice są często subtelne, a różnice kryją się nie tyle w samych obcych słowach, ile między wierszami.

„Błędny rycerz” to kolejne pytania, które łączą się w ramach podróży w nieznane. Czy Cole odnajdzie przyjaciół ze swojego świata? I czy uda mu się przechytrzyć najwyższego króla, który nie cofnie się przed niczym, żeby odzyskać to, co stracił? Brandon Mull stwierdził kiedyś, że „Pięć królestw” to cykl, który bodaj najbardziej przypomina bestsellerowy „Baśniobór”. A jak to jest z perspektywy tłumacza? Czy analogie są widoczne nie tylko w kontekście światotwórstwa, ale i językowej poetyki?

Okładka książki„Pięć królestw” to z pewnością cykl, w którym Brandon Mull pod względem kreacji świata mógł sobie pozwolić na więcej niż w „Baśnioborze” – bo kiedy akcję przenosimy z Ziemi (nawet takiej zamieszkanej przez zaczarowane istoty) do całkiem fikcyjnych światów, sami tworzymy wszystkie reguły. Na poziomie języka w obu przypadkach dużą rolę na pewno odgrywało słowotwórstwo: każdy element magicznej rzeczywistości trzeba nazwać, popuszczając wodze fantazji i eksploatując reguły językowe. A tłumacz za każdym razem wymyśla odpowiedniki, które dobrze zabrzmią po polsku. Mój słowniczek z dziesięciu części „Baśnioboru” i „Smoczej straży” liczy łącznie 465 pozycji, a z „Pięciu królestw” – 290, czyli w przeliczeniu na tom wygrywa cykl o Obrzeżach. Nic dziwnego, skoro tam wszystko jest nieznane. Jeśli zaś chodzi o język samej narracji: Mull niemal zawsze stawia na akcję, przygodę, niebezpieczeństwo, i widać to w tekście. Oba cykle to książki fantasy, więc podobieństw nie brakuje.

„Strażnicy Kryształów”, trzeci tom „Pięciu królestw”, to już nie tylko awanturnicza podróż w nieznane i dojrzewanie głównego bohatera, ale też ukazanie świata, który – trzymając się onirycznej metaforyki – jest zrealizowany na wzór prawdziwego koszmaru. Bo rząd Zeropolis, kierowany przez Abrama Trencha, wykorzystuje zaawansowaną technologię, aby kontrolować obywateli. Na szczęście tamtejszy ruch oporu wspierają Strażnicy Kryształów – grupa buntowników dysponujących niezwykłym uzbrojeniem. Dystopijne elementy są zauważalne, zrealizowane według dobrze znanych schematów, jednak nie brakuje zaskoczeń fabularnych. Jak wspominasz pracę nad tym tytułem?

„Strażnicy Kryształów” są o tyle specyficzni, że nagle wewnątrz opowieści fantasy dostajemy futurystyczne science fiction. Brandonowi jak zwykle nie zabrakło wyobraźni: elementy zaawansowanej technologii uzasadnił jedną z odmian magii i zgrabnie wplótł w system świata Obrzeży. Również dla mnie było to przyjemnie zaskakujące. Ciekawe okazało się zwłaszcza to, że teraz to właśnie Cole’owi realia Zeropolis były bliższe niż jego towarzyszom pochodzącym z innych krain Obrzeży. Czasem więc bohaterowie dziwią się czemuś, na co my, żyjący w XXI wieku i zaznajomieni z fantastyką naukową, mamy słowa. Wtedy podczas tłumaczenia punkt widzenia Cole’a, o którym rozmawialiśmy na początku, trzeba było godzić z punktem widzenia innych postaci.

Co jest dla ciebie najtrudniejszym, a co najbardziej satysfakcjonującym elementem w czasie pracy tłumacza? Ciekawi mnie to zwłaszcza w kontekście światotwórstwa Brandona Mulla.

W kontekście książek Brandona na pewno najbardziej satysfakcjonujące jest to, że ten świat ożywa w przekładzie. Mnie trudno to ocenić, mogę raczej polegać na odzewie czytelniczek i czytelników. Niezwykle przyjemne jest też słowotwórstwo, o którym już wspominałem, zwłaszcza gdy mam poczucie, że jakaś nazwa wyszła naprawdę dobrze – szczególnie jeśli udało się wykorzystać uśpiony potencjał polszczyzny, czyli wykorzystać jakąś cechę naszego języka nieobecną w języku oryginału. Najtrudniejsze natomiast wcale nie jest tłumaczenie piętrowych gier słownych (to znaczy owszem, bywa piekielnie trudne, za to gdy w końcu się uda, satysfakcja wręcz człowieka rozsadza), ale radzenie sobie z całkiem arbitralnymi dziurami w języku: gdy po prostu wiemy, że polszczyzna nie dysponuje słowem oddającym wszystkie odcienie jakiegoś obcego – nieraz naprawdę prostego – więc musimy pogodzić się z tym, że coś w przekładzie utracimy.

Fani Brandona mogą kontynuować podróż przez świat „Baśnioboru” dzięki serii „Smocza straż”, jak również zapoznać się z innymi powieściami autora: z seriami „Wojna cukierkowa”, „Pozaświatowcy”, „Pięć królestw”, oraz z książką „Zwierzoduchy”. A jaka książka Brandona Mulla – biorąc pod uwagę wszystkie tytuły, nad którymi pracowałeś – jest twoją ulubioną?

Przyznaję, że poszczególne cykle to dla mnie bardziej fabularne ciągi, do których wracałem w dość regularnych odstępach. Z przygodami Kendry i Setha spędziłem ponad dziesięć lat, więc naturalnie z nimi jestem najbardziej związany – ale obudzony w nocy nie umiałbym wskazać, w którym tomie miała miejsce która potyczka. Jako wieloletni tłumacz Mulla, który przełożył już około dwudziestu jego książek, doceniam, jak Brandon rozwinął się jako autor. Pod względem fabularnym najlepiej wspominam środkowe tomy „Smoczej straży”: to tam są najbardziej zaskakujące zwroty akcji, a bohaterowie zostają postawieni przed najciekawszymi wyzwaniami i dylematami.

Brandon Mull to jeden z tych autorów fantastyki, którego nazwisko odmienia się przez wszystkie możliwe przypadki – nie tylko, choć zwłaszcza, w kontekście literatury spod znaku young adult. Jego debiut powieściowy, „Baśniobór” (2006), natychmiast stał się sukcesem, został przetłumaczony na ponad 30 języków i sprzedał się w milionach egzemplarzy na całym świecie. Gdzie, twoim zdaniem, należy upatrywać fenomenu twórczości Brandona Mulla? Pytam również w kontekście fandomu, bardzo wiernego grona oddanych fanów i fanek, co widać także w polskim środowisku, prawda?

Książki Mulla to przede wszystkim doskonała zabawa dla młodszych, ale i starszych czytelników. Właśnie ten zew przygody przyciąga rzesze odbiorców. Dużo jest w tym potrzeby ucieczki od codzienności w świat fantazji, ale Mull traktuje swoją publiczność poważnie i przykłada się do budowy świata, czym z pewnością zyskuje uznanie fandomu. Zarazem nie stroni od walorów wychowawczych, które stanowią ważny element każdej z jego książek. Przy czym rzecz ważna: myślę, że w sporym stopniu udaje mu się trafiać w jakiś etyczny wspólny mianownik, akceptowalny dla osób o różnych poglądach, co w dzisiejszym spolaryzowanym świecie nie jest częste. Sądzę, że Brandon i ja na różne kwestie zapatrujemy się inaczej, więc bardzo to doceniam. Zamiast łopatologicznej dydaktyki są tu raczej uniwersalne rozterki, a na pierwszym planie – zawsze jest rozrywka.

Jakich wartości w literaturze – a może szerzej, kulturze popularnej – poszukuje Rafał Lisowski? Oderwania czy ucieczki od rzeczywistości? Czystego eskapizmu? Czy może komentarza, intertekstualnej gry ze wszystkim, co dzieje się wokół nas?

Wszystkiego po trochu – przypominam, że ja rzadko wybieram tylko jedną odpowiedź. Kultura popularna musi pozwalać na ucieczkę od rzeczywistości, bo im ta rzeczywistość jest trudniejsza, tym bardziej potrzebujemy bezpiecznego bufora i odrobiny oddechu. Ale jednocześnie nie może pozwolić nam na to, żebyśmy z jej pomocą odgrodzili się grubym murem od prawdziwego świata. Czy jesteśmy młodsi, czy starsi, po zamknięciu książki i wyłączeniu telewizora wracamy do zwykłego życia. Kultura popularna powinna w odpowiednio atrakcyjnej formie dostarczać nam narzędzi, żeby sobie z nim radzić. To bez sensu, gdy ktoś się złości, że do bajki o smokach albo superbohaterach ładują mu jakieś „wartości” i „dylematy”. Jedno nie kłóci się z drugim, a wysokooktanowa rozrywka nie tylko nie musi, ale wręcz nie powinna być pozbawiona głębi.

Rafał Lisowski

Książka „Strażnicy kryształów” jest dostępna w sprzedaży.

---
Artykuł sponsorowany, który powstał przy współpracy z wydawnictwem.


komentarze [1]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Marcin Waincetel 13.03.2023 10:30
Oficjalny recenzent

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post