-
Artykuły
Najlepsze książki o zdrowiu psychicznym mężczyzn, które musisz przeczytaćKonrad Wrzesiński7 -
Artykuły
Sięgnij po najlepsze książki! Laureatki i laureaci 17. Nagrody Literackiej WarszawyLubimyCzytać2 -
Artykuły
„Five Broken Blades. Pięć pękniętych ostrzy”. Wygraj książkę i box z gadżetamiLubimyCzytać13 -
Artykuły
Siedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać7
Biblioteczka
2017-07-23
Kilkanaście lat temu, w meczu kończącym piłkarski sezon ligowy, gdy mój zespół walczył o szóstą lokatę w tabeli, przy stanie 3-0 dla nas, jak to bramkarz, rzuciłem się pod nogi napastnika chcąc maksymalnie wyciągniętą ręką zdjąć mu piłkę z nogi. Udało się to, ale przeciwnik mimo wszystko zrobił zamach i trafił mnie prosto w sztywno wyprostowane palce. Nawet mocno nie zabolało, jednak o dziwo po tym zderzeniu nie mogłem zacisnąć dłoni w pięść. Gdy zdjąłem rękawicę okazało się, że trzy środkowe palce są powystawiane ze wszystkich stawów i paliczki nachodzą jeden na drugi. Już wiedziałem, dlaczego nie mogłem ich zginać. W jednym palcu skóra nie wytrzymała i pękła, z dziury wystawała jakaś czerwona tkanka, a krew się lała, spływając mi aż do łokcia. Nigdy szybko się nie poddawałem, więc podbiegłem do kolegi i poprosiłem, żeby mi pociągnął palce i wstawił całość na swoje miejsce. Ale ani on, ani nikt inny nie chciał tego zrobić. Musiałem zadziałać samemu. Tym razem zabolało i to mocno. Ręka wyglądała znów normalnie, choć nadal ciężką było mi ją zacisnąć w pięść. To, co wystawało z dziury w skórze upchnąłem do środka, ale krew nie chciała przestać płynąć i nie miałem jej jak zatamować. Sędzia musiał kazać mi zejść z boiska i rozczarowany oglądałem resztę spotkania z ławki rezerwowych. Mecz wygraliśmy 5-3, a ja kilka miesięcy doprowadzałem rękę do stanu używalności. Gdy tylko działała w miarę sprawnie wróciłem na boisko i przy pierwszej okazji znów rzuciłem się w gąszcz nóg. Zgodnie z zasadą, że jak najszybciej trzeba przełamać lęk. Jeśli bym tego nie zrobił, mógłbym od razu zawiesić rękawice na wieszaku, a buty na kołku, bo nie mógłbym być dalej bramkarzem. A jeszcze nie jeden raz później na boisku trzaskały mi stawy (o dziwo nigdy kości – jak się okazuje mam je o jakieś 50% grubsze niż przeciętny człowiek), a krew lała się znacznie obficiej niż przy opisanym urazie. Kiedyś nawet prawie oko mi wypłynęło. Jak powiedział lekarz – niewiele brakowało…
Opowiedziałem powyższą historię zupełnie nieprzypadkowo i to z dwóch powodów.
Po pierwsze niedawno przeżyłem poważne rozczarowanie horrorem Magdaleny Kałużyńskiej i stosując zasadę, że od razu trzeba podjąć kolejną próbę, żeby uraz nie został na stałe – sięgnąłem po zbiór opowiadań Łukasza Radeckiego, który w 2012 roku znalazł się obok wspomnianej autorki w antologii horroru „13 ran”. Liczyłem, że on przywróci mi szybko wiarę w polskich autorów gatunku, który mnie jako pisarzowi wydaje się najtrudniejszym z wszystkich, do których się zabierałem.
Po drugie, jeśli opisywana historia choćby w najmniejszym stopniu wydawała się Wam nieprzyjemna, to od razu doradzę, byście po „Królestwo gore” nigdy nie sięgali, bo to zupełnie nie dla Was…
O autorze, Łukaszu Radeckim mogę napisać tylko, że jest autorem (lub współautorem) 10 powieści, a pojawiał się też w około 20 antologiach, w tym w „Dziedzictwie Manitou” poświęconemu jednemu z najlepszych twórców horroru (według mnie) – Grahamowi Mastertonowi, który oczywiście mam w swoich zbiorach. To właśnie tam pierwszy raz spotkałem się z prozą autora i wyniosłem z lektury całkiem niezłe wrażenie.
Gore, to z kolei gatunek horroru, w którym pełno jest krwi, wnętrzności, przemocy i to brutalnej. Nie każdy jest w stanie to przetrawić, a Radecki w przedmowie zapowiedział, że niczego z wymienionych w jego zbiorze nie zabraknie.
W książce znajdziemy 14 opowiadań. I chciałbym móc powiedzieć, że czytało się je z przyjemnością, ale wówczas musiałbym wyjść na jakiegoś dewianta. No dobrze, trudno… Praktycznie przy wszystkich, bo aż trzynastu pierwszych opowiadaniach bawiłem się świetnie. Przemoc mieszała się tu ze zgrozą, było sporo miłości, nie zawsze czystej, szczypta erotyki, masa realizmu, tortury, krew, wnętrzności, a nawet kawałek fantasy!
Łukasz Radecki narobił mi smaku i w trakcie czytania zaczęło mi się rysować własne opowiadanie, o Skalpelu, drugoplanowym bohaterze jednego z moich ostatnich opowiadań. Zawsze chciałem pociągnąć temat tamtego uniwersum, ale Radecki wskazał mi właściwy kierunek.
Całe „Królestwo gore” jest świetne. Przeczytałem je w dwa dni, a trwało to tak długo, bo pierwszego udało mi się znaleźć czas tylko dla dwóch opowiadań. Radecki ma świetny styl, wciągająco prowadzi narrację, niewiele zostawia wyobraźni czytelnikowi, ale to, co pozwala samemu sobie dopowiedzieć domyka każdy tekst na wysokim poziomie emocji i czasem oczekiwanego obrzydzenia.
Najbardziej zaskoczył mnie tekst osadzony w świecie fantasy, gdzie bohaterami są między innymi elfka, krasnolud i troll. I choć był to chyba literacko najsłabszy z tekstów, to sama konwencja była bardzo zabawna.
Już pierwsze opowiadanie – „Robaczywek” daje przedsmak tego, co będzie się działo na kolejnych stronach. Polubiłem je najbardziej, bo potem choć nie było wtórnie, to już przyzwyczaiłem się do stylu autora i klimatu jego opowieści. A „Robaczywek” wywołał u mnie lekki szok i musiałem przestawić się na odbiór tekstów, w których nic nie będzie się kończyć dobrze, a brutalność i skrajna przemoc wcale nie musi zostać ukarana…
Uwielbiam opowiadania, choćby dlatego, że jak dotychczas drukiem publikowałem tylko taką formę literacką. Czuję się w niej nieźle i jestem w stanie docenić klasę innego autora pokrewnego gatunku. Radecki jest świetny. Doskonale zaczyna – wciągając czytelnika, jeszcze lepiej prowadzi przez całą treść, zawsze kończy nieźle, a niekiedy znakomicie. Chylę więc czoła, bo każdy opublikowany w zbiorze tekst to kawał świetnej roboty.
Pisałem wcześniej, że dobrze (na ile gatunek na to pozwalał) bawiłem się przy pierwszych trzynastu opowiadaniach. Czternaste było inne niż wszystkie poprzednie.
Przemoc mieszała się tu ze zgrozą, była szczypta brutalnego seksu, masa realizmu, tortury, krew, wnętrzności!... I jeśli macie wrażenie, że tak pisałem i o wcześniejszych kawałkach – macie rację. Różniły się tylko jednym elementem, który jednak sprawił, że o „Fundacji Hackenholta” nie mogę pisać, w podobny sposób. Tu nie bawiłem się dobrze ani przez chwilę. Jeśli w poprzednich opowiadaniach krwawe momenty trochę wręcz relaksowały – w „Fundacji…” naprawdę przyprawiały o zgrozę i czułem ścisk w żołądku. Po prostu 13 opowiadań to była fikcja literacka, świetnie ujęta, mroczna, brutalna i perwersyjna, pozwalająca nabrać wątpliwości co do zdrowia psychicznego autora (akurat uważam, że do napisania czegoś takiego potrzeba masy zdrowego rozsądku), ale nadal była to tylko fikcja. „Fundacja…” pokazuje zaś realizm. Coś, co działo się w naszym świecie, w sumie nadal nie tak dawno temu, bo niespełna 29 lat przed moimi narodzinami…
Jak napisał Radecki nic innego nie miało prawa zakończyć tego zbioru, bo po „Fundacji…” nic bardziej koszmarnego nie da się napisać. Przez ten tekst mam wrażenie, że długo nie będę w stanie siąść do czegokolwiek związanego z przemocą. Nawet nie byłbym w stanie zacząć pisać własnego opowiadania, bo zderzenie z potwornościami, jakie ludzie, całkiem niedawno, byli w stanie czynić przeraża i poraża. Piękne, wstrząsające i pozostawiające ból. Genialne.
Może jutro będzie lepiej…
Na pewno też Radecki znalazł się na liście autorów, których będę wypatrywał na półkach w księgarni. Bo pisać potrafi i robi to rewelacyjnie.
Autor postanowił na razie nie tworzyć nowych opowiadań, a skupić się na powieściach. Gdzieś w środku mnie jakiś zazdrośnik szepnął, że to dobrze, że będzie mniejsza konkurencja. Doprowadziłem się jednak do porządku i przeprosiłem w duchu Radeckiego. Jeśli mogę przeczytać trzynaście dobrych i bardzo dobrych tekstów, a na koniec otrzymać coś absolutnie genialnego w jednym zbiorze jednego autora, to deklaracja o zaprzestaniu tworzenia nowych krótkich form jest poważnym ciosem dla mnie, jako czytelnika. Pozostaje wierzyć, że Radecki złamie dane słowo i między dużymi projektami zaskoczy mnie jeszcze czym małym i (niekoniecznie) pięknym! Oby…
Kilkanaście lat temu, w meczu kończącym piłkarski sezon ligowy, gdy mój zespół walczył o szóstą lokatę w tabeli, przy stanie 3-0 dla nas, jak to bramkarz, rzuciłem się pod nogi napastnika chcąc maksymalnie wyciągniętą ręką zdjąć mu piłkę z nogi. Udało się to, ale przeciwnik mimo wszystko zrobił zamach i trafił mnie prosto w sztywno wyprostowane palce. Nawet mocno nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Polityka to bagno, jakiego próżno szukać w innych dziedzinach życia. I choć w każdej dziedzinie życia panuje zawiść, nienawiść, a oponenci walczą ze sobą bez pardonu, jednak to polityka wynosi wszystkie te negatywne zachowania na niespotykany nigdzie poziom.
Kiedyś chciałem się nieco bardziej zaangażować i choć nigdy nie miałem żadnej legitymacji, jedna z partii, z którą sympatyzowałem, wybrała mnie na swojego męża zaufania w wyborach do Rady Miasta. W moim okręgu partia odniosła duży sukces, a przyjaciółka, wspierana przeze mnie czynnie w wyborach – pierwszy raz została radną. Dziś, po kilku kadencjach jest wiceprzewodniczącą Rady Miejskiej…
W tych samych wyborach musiało dojść do dogrywki, by rozstrzygnąć kto zostanie prezydentem. Aktualny – z lewicy czy nowy z prawicy. Wygrał ten drugi, czego bardzo żałowałem, bo ustępujący prezydent był solidnym i uczciwym człowiekiem. Po przeliczeniu głosów w mojej komisji pojechałem do siedziby partii, podzielić się informacją o porażce także i u mnie w okręgu. Jednak w budynku nie było żałoby, a przynajmniej nie wszędzie. Część członków partii świętowała porażkę szampanem, bo prezydent nie był w stronnictwie ówczesnego premiera i w konsekwencji porażka własnej partii była dla tych ludzi sukcesem… Ostatni raz wówczas przekroczyłem próg ich siedziby i odtąd staram się trzymać z dala od tamtej kloaki (choć wdepnąłem później w inną, podobną, też w ramach walki o władzę i pieniądze).
Polityka i politycy mogą być więc świetnym materiałem na temat książki. Na taki pomysł wpadła Izabela Milik tworząc powieść „Reemisja”.
Bohaterką książki jest Anna, matka i żona, zajmująca się na co dzień sprzedażą domów. Jej przeszłość owiana jest nutką tajemniczości, ale obecne życie toczy się w miarę normalnie. Niestety do czasu, gdy zaczynają się nią interesować zarówno znienawidzone, dawne koleżanki, młodzi chłopcy i jakieś mroczne, demoniczne siły.
Okazuje się, że akcja „Reemisji” kręci się wokół Obozu Odrodzenia Ojczyzny – partii politycznej, na czele której stoi Wódz, Jeremi Pestis. Nie jest on na firmamencie, steruje swoim ugrupowaniem zza kulis, ale robi to bezkompromisowo.
Przywódca OOO, czego dowiedzieć możemy się i z opisu na ostatniej stronie okładki i domyślić z grafiki na froncie książki zawarł pakt ze złem. Jego celem jest zdobycie władzy w Polsce i będzie chciał dokonać tego bez względu na ofiary i inne koszty. Nie wiadomo tylko do czego potrzebna jest mu Anna, bo Jeremi zrobi wszystko, żeby dostać ją w swoje ręce.
Trudno powiedzieć, że to typowy horror. Choć znajdziemy w nim sporo przemocy oraz zjawiska paranormalne książka ani nie przeraża, ani nie wywołuje odrazy. Jako czytelnik doświadczyłem też za mało emocji i to jest chyba największa wada powieści.
To, co podoba mi się w twórczości Stephena Kinga to gotowość do całkowitego rozwalenia czy to całego świata, czy też jego wycinka. Główni bohaterowie nigdy nie są bezpieczni i czytając mistrza horroru lękamy się najbardziej tego, co za chwilę wymyśli.
Powieść Izabeli Milik zasługuje zarówno na pochwałę, jak i naganę. Ona też postanowiła siać zniszczenie totalne. Gdy się zaczęło byłem podekscytowany, że wreszcie ktoś odważył się zrobić to z prawdziwym rozmachem. A mimo tego czegoś mi w tym wszystkim zabrakło. I choć minęło już trochę czasu od skończenia przeze mnie lektury nadal nie wiem, co w treści nie zagrało. Wszystko było zrobione prawidłowo, ale nie wcisnęło w fotel. Być może to wina złej dynamiki czy zbyt miękkiego doboru słów?
Jednak cała powieść zasługuje na pochwałę. Postaci w niej występujące dało się lubić bądź nie (no właśnie, do ideału brakowało pokochania ich lub co łatwiejsze – znienawidzenia choć niektórych), były dobrze przedstawione, żyły własnym życiem. Akcja choć niezbyt szybka, obfitowała w zwroty i niespodziewane sytuacje. Umiejętne połączenie magii i polityki dało całkiem fajny efekt oryginalności, szczególnie, że historia toczy się w naszym kraju. Izabela Milik pisać potrafi, ma dobry warsztat, świetne pomysły, ale mam wrażenie, że brakuje jej jedynie odrobiny doświadczenia, by pójść krok dalej i poprawić te niedociągnięcia, które nie pozwoliły stać się książce świetną. Jest tylko dobra, choć potencjał drzemie w niej znacznie większy.
Jest jeszcze jeden smaczek, którego nie sposób pominąć. Trudno nie odnieść sytuacji z powieści do bieżącej w Polsce. Aż się prosi, by skonfrontować Obóz Odrodzenia Ojczyzny z poczynaniami Prawa i Sprawiedliwości. W PiS również mamy prezesa, który pociąga za wszystkie sznurki będąc jednocześnie tylko zwykłym posłem, nie pchając się już na prominentne stanowiska. Pozostaje pytanie czy premier Kaczyński podpisał jakiś pakt z diabłem, bo to, co osiągnął dotychczas musi robić wrażenie nawet na największych krytykach partii. PiS ma i prezydenta (nawet jeśli czasem się postawi) i większość w parlamencie, takiego komfortu nie miał jeszcze nikt. Mało tego nic nie zapowiada, że obecna władza spadnie ze swojego wysokiego konia… Czy to możliwe bez wsparcia mrocznych sił? Ja swoją odpowiedź zasugerowałem w opowiadaniu „Kontrakt” (z 2016 r.), Izabela Milik podobnie uczyniła w „Reemisji” tyle, że znacznie dobitniej.
Autorka powieści ma już trochę przeżytych lat, ale jako pisarka chyba jeszcze nie zebrała wystarczającego doświadczenia, by porwać czytelnika bez reszty. Ale to, co znalazłem w „Reemisji” daje nadzieję, że już wkrótce dostaniemy coś jeszcze lepszego i przestanę ją porównywać do innych pisarzy, bo ci naprawdę świetni tego nie potrzebują. A Izabela Milik pokazała, że jest na dobrej drodze, by taką się stać.
Polityka to bagno, jakiego próżno szukać w innych dziedzinach życia. I choć w każdej dziedzinie życia panuje zawiść, nienawiść, a oponenci walczą ze sobą bez pardonu, jednak to polityka wynosi wszystkie te negatywne zachowania na niespotykany nigdzie poziom.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toKiedyś chciałem się nieco bardziej zaangażować i choć nigdy nie miałem żadnej legitymacji, jedna z partii, z którą...